niedziela, 30 grudnia 2012

Projekt

Był czas, kiedy ubrany w elegancki garnitur jeździłem nową Toyotą Avesis i jako prezes doglądałem firmy, która się dobrze rozwijała na polu konsultingu w dziedzinie zarządzaniu projektami.
Kraj się rozwijał, rynek rósł, a moja firma z powodzeniem wdrażała u dużych klientów systemy wspomagające zarządzanie. Prowadziliśmy szkolenia dla dyrektorów, byliśmy ekspertami od efektywności w biznesie, nazwaliśmy to nawet marketingowo "sztuką osiągania celu".
Prowadząc ustabilizowane życie rodzinne i rozwijając karierę przedsiębiorcy nawet się nie spodziewałem jak blisko sukcesu może czaić się porażka.
O tym że czegoś jednak w tym sielankowym życiu brakowało przekonałem się gdy w krótkim czasie zawaliły się wszystkie wielkie projekty mojego życia. Ja, szczęśliwy mąż i ojciec, specjalista od skutecznego działania, ekspert od ryzyk, harmonogramów i sieci zadań, doświadczyłem nagle tragicznej klęski na wszystkich odcinkach. Był to upadek z wysoka i to na samo dno. Rodzina i firma rozsypały się. Dziwna historia i nie będę o niej tu pisał, ale potwierdziła słowa rzekomo wypowiedziane przez Napoleona gdy upokorzony klęską wracał spod Moskwy z niedobitkami ongiś niepokonanej armii:
- Od wielkości do śmieszności jest tylko mały krok.
W postępującej depresji opuściłem luksusowy apartament w centrum Warszawy i zamieszkałem sam w wynajętej za pożyczone pieniądze kawalerce na 12-ym piętrze. Pamiętam jak leżąc w apatii przyglądałem się karaluchowi idącemu po ścianie. Świetnie wiedział dokąd zmierza, każdy ruch czułka służył czemuś. Zazdrościłem mu bo ja nie wiedziałem nic. Ani o sobie ani o mojej przyszłości. Był rok 2001. Patrzyłem jak walą się wieże World Trade Center. Miałem 33 lata.
(...)

Czytaliście o monumentalnym szpitalu "Dom ulgi w cierpieniu", jaki postanowił wznieść bez widoków na  środki chorowity włoski franciszkanin, o. Pio? Albo o klasztorze i wydawnictwie Mugenzai no sono koło Nagasaki, który z braćmi stawiał bez pieniędzy i znajomości języka japońskiego o. Maksymilian Kolbe? Może coś wiecie na temat polskiej zakonnicy z trzema klasami szkoły powszechnej, która zapragnęła aby objawiony jej kult Bożego Miłosierdzia stał się znany na całym świecie? A może są wam znane domy "Cenacolo" zakładane przez włoską siostrę Elwirę Petrozzi, w których bez terapeutów i drogich leków z ponad 80-procentową skutecznością leczy się młodych ludzi z uzależnienia od narkotyków, alkoholu, hazardu i paraliżującej utraty wiary w sens życia?
Nazwałem te przedsięwzięcia "projektami niemożliwymi". Z punktu widzenia zasad zarządzania, a więc wiedzy naukowej, te przedsięwzięcia nigdy nie powinny wyjść poza etap pomysłu w głowach ich szalonych autorów. Byli zniechęcani i często wyśmiewani, zarzucano im brak logiki, oderwanie od realiów, czcze fantazjowanie, albo nawet pychę. Te projekty mają ważną wspólną cechę: wszystkie okazały się wielkimi sukcesami, wprowadzając racjonalnych obserwatorów w zdumienie  a krytyków conajmniej w zakłopotanie. Wszystkie wymagały wielkiej determinacji, która mogła pochodzić tylko z wielkiej i niezachwianej wiary nie tylko w to, że mają sens, ale w to, że na pewno się powiodą.
Kiedyś zapytałem bardzo inteligentego schizofrenika co jego zdaniem odróżnia świętego od wariata. Odpowiedział jednym słowem: konsekwencja. Święty jest zawsze konsekwentny do samego końca, bo realizuje Boży plan, jedyny plan, który nie jest obarczony ludzkimi błędami. Wariat jest tylko pozornie konsekwentny, przyparty do muru ponosi klęskę, jak Hitler w oblężonym bunkrze.
Matka Teresa zakładała w 1950 roku w slumsach Kalkuty zgromadzenie Misjonarek Miłości mając w kieszeni 5 rupii. Obecnie ponad 4000 sióstr w biało-błęitnych sari służy najuboższym na wszystkich kontynentach. Albańska "święta od biedaków" mawiałą, że nie interesuje ją statystyka, tylko człowiek. Przestarzałe metody leczenia i brak środków ściągały na nią krytykę która pomniejszała użyteczność wykonywanej przez nią pracy. Wobec nędzy bengalskiej metropolii wysiłki sióstr kalkutanek były nic nie znaczącą kroplą w morzu potrzeb.
Ale przecież chrzescijaństwo w swej istocie jest antystatystyczne. Co znaczą bowiem słowa Ewangelii, że w niebie większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych? Jak rozumieć pozostawienie przez dobrego pasterza całego stada i wyruszenie na poszukiwanie jednej zagubionej owcy?

Podobnie ma się rzecz z projektami niemożliwymi. One są realizowane niejako wbrew ziemskiej logice. Nie są bowiem poprzedzone określaniem potrzeb "grupy docelowej", symulacją szans powodzenia, analizą kosztów, badaniem ryzyk, optymalizacją sieci zadań itd. Co ciekawe autorami projektów niemożliwych najczęściej są osoby bez wykształcenia czy doświadczeń w materii przedsięwzięcia, często natomiast obdarzeni słabym zdrowiem i brakiem przygotowania do realizacji  wielkich dzieł. Matka Teresa lubiła powtarzać, że działania państwa w zakresie opieki społecznej służą określonym, bardzo ważnym celom. Miłość chrześcijańska służy natomiast człowiekowi, konkretnej osobie. To skupienie się na najbliższym, naturalnym celu, nie zaś na wskaźnikach czy wielkich liczbach, przypomina wezwanie niektórych duchowych nauczycieli, aby w celu doświadczenia satysfakcji z życia koncetrować się na teraźniejszości, na przeżywanym momencie, zamiast wybiegać w przyszłość ambitnymi planami. Robić to, co do mnie należy tu i teraz - oto wielki program chrześcijańskiego życia. Może na tym samym polega różnica między polityką i religią. Ta pierwsza skupia się na liczbach, ta druga na miłości. W polityce zawsze chodzi o wielkości: liczbę głosów poparcia dla ustawy, procent pozyskanego elektoratu etc. Religia natomiast to stosunek człowieka do Boga, a więc relacja miłości, z natury antystatystyczna. Może to jest powód nieudanych relacji polityki i religii?
I podobna jest natura "projektów niemożliwych", one kierują się miłością, nie statystyką.

Gdy teraz myślę o tym, czego brakowało projektom w poprzednim okresie mojego życia, to wydaje mi się, że zaczynam rozumieć...




czwartek, 6 grudnia 2012

Mikołaj

Wędrując przez Bałkany zatrzymywałem się w prawosławnych monastyrach. Jadłem i modliłem się z mnichami, którzy okazywali się bardziej gościnni dla katolickiego pielgrzyma niż ortodoksyjni Grecy w Ziemi Świętej. Na pytania dokąd dalej idę odpowiadałem, że przez Albanię do Włoch i potem promem do włoskiego Bari. Słysząc nazwę tego miasta zwykle ożywiali się... Każdy wie, że w Bari znajduje się grób św. Mikołaja, wielkiego świętego czczonego na Wschodzie i na Zachodzie. W Bułgarii i Macedonii często mijałem kapliczki z jego ikoną, gdzie wieśniacy zostawiali drobne pieniądze. Ani razu nie pokusiłem się żeby zabrać monety mimo że często bywałem głodny. Surowe spojrzenie świętego z ikony przemawiało do sumienia...
Z albańskiego Durresh (po włosku Durezzo) przepłynąłem w nocy promem Adriatyk i wysiadłem w Bari. Surowa romańska bryła Bazyliki św. Mikołaja widoczna jest już z portu. Gdy wchodzę do wielkiej świątyni z białęgo kamienia rozlega się marsz weselny... Mikołaj to między innymi patron panien na wydaniu. Odwiedzający Bari Polacy dowiadują się, że z bazyliką św. Mikołaja spleciony jest ważny fragment dziejów Polski. W kościele tym znajduje się grobowiec królowej Bony - żony Zygmunta Starego i matki Zygmunta Augusta. Mauzoleum ufundowane przez jej córkę, królową Annę Jagiellonkę, umieszczono za ołtarzem głównym świątyni. Sarkofag zdobi rzeźba przedstawiająca klęczącą Bonę w schyłkowych latach jej życia. Obok polskiej królowej stoją patroni Polski i Bari - św. Stanisław i św. Mikołaj.
Pod koniec XVI w. ponad grobowcem wmurowano płaskorzeźbę wyobrażającą Zmartwychwstanie Pana Jezusa. W przewodniku czytam ze zdumieniem, że mury pokryto freskami przedstawiającymi postacie polskich świętych i królów. Znalazły się tu wizerunki św. Kazimierza Królewicza, św. Jadwigi Śląskiej, św. Stanisława Kostki i św. Ludwika Gonzagi, a także Anny Jagiellonki, Zygmunta III Wazy, Jana Kazimierza i Marii Ludwiki Gonzagi (żony dwóch polskich królów: Władysława IV i Jana Kazimierza).  Niestety, w pierwszej połowie XX w., nie bacząc na historyczną i artystyczną wartość kompozycji, usunięto większość polskich akcentów z otoczenia sarkofagu królowej Bony. Ich barokowy charakter nie pasował do surowej romańskiej świątyni. Malowidła te uległy zniszczeniu.
Dla pielgrzyma-Polaka modlącego się nogami o Boże Miłosierdzie dla człowieka i dla świata nie tylko polskie wątki są tu ciekawe. Święty zasłynął także z wielu czynów miłosierdzia, oprócz tego... stał się patronem pielgrzymów i wędrowców.
Według podań święty otrzymał w spadku po bogatych rodzicach  znaczny majątek, który rozdał ubogim. Mieszkańcy Miry (dziś Turcja)  wybrali go na swojego biskupa. Po życiu gorliwym i pełnym dobrych czynów, zmarł w połowie IV wiek,  spontanicznie czczony przez wiernych. Znana jest historia o trzech niesprawiedliwie uwięzionych oficerach uwolnionych za jego wstawiennictwem; opowieść o trzech ubogich pannach wydanych za mąż dzięki posagom, których Święty dyskretnie im dostarczył (na ikonach św. MIkołąj bywa przedstawiany z trzema złotymi kulami); o trzech młodzieńcach uratowanych przez niego od wyroku śmierci; o żeglarzach wybawionych z katastrofy morskiej. Jeden z utopców ze statku wiozącego świętego na pielgrzymkę do Jerozolimy miał podobno zostać przez niego wskrzeszonym. Święty Mikołaj wskrzesił też trzech młodzieńców zabitych za nieuregulowanie rachunku za nocleg w gospodzie. Gdy Mirę opanowali Arabowie kupcom włoskim udało się zabrać jego relikwie i przewieźć do Włoch, gdzie spoczęły w Bari.
Oprócz czynów miłosierdzia i związków z pielgrzymowaniem święty Mikołaj znany jest jako patron pojednania między Wschodem i Zachodem. Gdy schodzę do dolnej części kościoła - dostrzegam klasyczny prawosławny ikonostas, przed którym modli się kilku prawosławnych chrześcijan. Taka praktyczna ekumenia nie jest niczym dziwnym w tej świątyni.
Obok - pięknie wyeksponowany tryptyk ikonowy z XV wieku przedstawiający św. Jana Ewangelistę, Matkę Boską Nieustającej Pomocy i św. Mikołaja.

W kościele zostaję dłuższą chwilęzatapiając się w płynący z tego miejsca pokój, który nie zna granic państwowych ani religijnych.
Święty Mikołaju módl się za nami!








wtorek, 4 grudnia 2012

Dziwny


Dziwny to klasztor. Położony w centrum Warszawy, obok piłkarskiego stadionu Legii Warszawa. Warszawiacy nazywają to miejsce "Malbork" - od czerwonej cegły i wieżyczek przypominających nieco siedzibę komtura, ale chyba mało kto wie co znajduje się wewnątrz. Dziwne to miejsce i dziwni zamieszkują je zakonnicy. Chodzą w habitach, ale połowę czasu spędzają zwyczajnie pracując "po cywilnemu" na mieście, jak reszta z półtora miliona mieszkańców metropolii. Wykonują obowiązki opiekunów w hospicjach, są nauczycielami języków obcych. Przyjęli mnie wczoraj prosto z drogi i dali osobną celę, włączając w rytm modlitw i posiłków.

Reguła zakonu Monastycznych Wspólnot Jerozolimskich nie dopuszcza żadnej własności, cele mnichów są bardzo skromne - gdy odwiedziłem jedną z nich, zastanawiałem się, gdzie oni trzymają ubrania. Kościół, w którym gromadzą się na liturgię nie przypomina znanych kościołów. Surowe ściany, brak ozdób, prosty ołtarz z dużym krzyżem wiszącym pod sufitem. I cisza, zdumiewająca cisza, przez którą z zewnątrz dochodzi tylko przytłumiony szum... to odgłosy miasta. Wspólnoty Jerozolimskie to zgromadzenie zakonne, którego charyzmatem jest "życie na pustyni miasta". Bracia nie odchodzą na piaszczyste wydmy żeby szukać ciszy i odosobnienia, tylko mierzą się z pustynią własnych pokus w samym centrum współczesności. Na modlitwach pięknie śpiewają, ćwiczą śpiew jak prawosławni, a ich liturgia zawiera elementy wczesnej tradycji niepodzielonego chrześcijaństwa. Dziwny to kościół i dziwni księża. Myślę, że gdyby trafił do tego miejsca jakiś zbuntowany nastolatek niechętny "oficjalnemu" Kościołowi, albo któryś z "poszukujących humanistów", to być może wkroczyliby w nową przestrzeń... zdumienia. Może okazałoby się, że Kościół to nie instytucja, nie sama obrzędowość ani system surowych przymusów. Może okazałoby się, że Kościół to wspólnota ludzi połączonych więzami miłości absolutnej, wyruszających każdego dnia odważnie na poszukiwanie jedynej prawdziwej wolności, która zaczyna się bardzo blisko, wewnątrz każdego z nas

niedziela, 2 grudnia 2012

Poglądy

                    Odpowiedział Bóg Mojżeszowi:
                           Jestem, KTÓRY JEST... 
                                                 (Księga Wyjścia 3,14) 


                           Głupi są z natury wszyscy ludzie,       
                           którzy nie poznali Boga.
                           Z dóbr widzialnych nie poznali Tego, KTÓRY JEST.
                           Patrząc na dzieła nie poznali Stwórcy.
                                                 (Księga Mądrości 13,1)


Droga doprowadziła do Kalwarii Zebrzydowskiej, jednego z najsłynniejszych sanktuariów maryjnych w Polsce, tak ważnego dla Jana Pawła II. Po sezonie klasztor jest cichy i pusty, "dróżki" prawie bez ludzi. Dobry klimat do pracy nad ikoną, pomyślałem, wyjmując z plecaka mój mały warsztat ikonowy. Miałem do skończenia ikonę Matki Boskiej Częstochowskiej. Trudna ikona, bo światło w niej jest bardzo delikatne, trudne do uchwycenia...

Praca przebiegała sprawnie, cisza prowadziła mnie na spotkanie z treścią otwierającą się za deską.
Wiele myśli przychodziło mi do głowy, ale starałem się dać pierwszeństwo modlitwie. To niełatwe. Myśli są moje, a modlitwa...? Czym ona jest?  Porzuceniem tego, co się zna? Zaparciem się siebie?

Przypomniały mi się słowa św. Jana Damasceńskiego, VII - wiecznego obrońcy ikon przed obrazoburcami, który tak pisał z klasztoru Mar Saba na Pustyni Judzkiej w jednym z listów do cesarza: "Ikona to widzialny znak niewidzialnego".

Czy ta definicja ikony coś wnosi? Czy jest definicją w naukowym sensie? A może tylko pewnym teologicznym przybliżeniem? Islam i protestanci odrzucą ikony przypisując im idolatrię, którą potępiał Mojżesz w pierwszym przykazaniu. Katolicy i prawosławni uzasadniają kult ikon Dogmatem Wcielenia, ale między odrzucającymi obraz w religii i korzystającymi z niego trwa spór.
A może milczący konflikt? Może ukrywana wojna?
Kiedy Polacy w 1612 roku wytoczyli armaty pod Moskwę i rozpoczęli obężenie Kremla, mieli na ryngrafach wizerunki Matki Boskiej Częstochowskiej. Czy byli zdziwieni widząc, jak obrońcy miasta obnoszą na murach w uroczystych procesjach ikonę Matki Boskiej Kazańskiej? Jedna i ta sama prosta, żydowska nastolatka pojawia się na sztandarach dwóch walczących ze sobą armii.
Zresztą Polska i Rosja toczą tą samą wojnę do dzisiaj, tylko narzędzia się zmieniają.

Pochylając się nad moją ikoną zastanawiam się, po czyjej stronie jest ta niewidzialna prawda ukryta za nią. Czy tą prawdę można wykorzystywać przeciwko komuś?

Konflikty między ludźmi i narodami są chyba nieuniknioną konsekwencją postępu historycznego. Podobnie było z Wieżą Babel - im większa rosła, tym budowniczowie słabiej się dogadywali. Może bierze się to stąd, że każdy człowiek, przyzwyczajony do własnych słabości woli żyć po swojemu, zamiast starać się te słabości w sobie pokonywać. A gdy ścierają się dwa róże przywiązania, wtedy konflikt jest nieuchronny.
Niemcy Hitlera walczyli o pokój dla świata. O swój własny pokój. Podobnie Rosjanie Stalina. A Polacy Piłsudskiego? Czy tragedia Wołynia nie miała początku w złych relacjach Polaków i Ukraińców w 20-leciu międzywojennym? Czy trwający konflikt polsko - litewski nie jest skutkiem niewielkiej empatii politycznej naszych rodaków, nieszczęśliwie połączonej z trudnym narodowym charakterem Litwinów?
Dość polityki.

Podobny charakterm ma konflikt między zwolennikami teorii ewolucji i kreacjonistami. Ci pierwsi twierdzą, że życie powstało przed milionami lat, na dnie wulkanów, w ciepłym błotnistym środowisku, gdzie pod wpływem sprzyjających warunków proste związki węgla i fosforu zaczęły agregować w aminokwasy i tą drogą powstało życie, a potem - w toku ewolucji - kolejno wszystkie żywe organizmy. Kreacjoniści wierzą, że życie powstało przez akt stworzenia - nie zajmują się naukowym dociekaniem jak było dokładnie - i że wszystkie gatunki, na czele z człowiekiem, popwstały od razu takie, jak żyją obecnie. Kreacjoniści nie odrzucają ewolucji w całości, ale nie zgadzają się z jej czystą darwinowską koncepcją. Zresztą okazuje się, że brak naukowych dowodów na potwierdzenie teorii ewolucji. Współczesne badania doszukują się coraz więcej luk i błędów w tej teorii. Według sceptycznych naukowców, życie na ziemi jest zbyt skomplikowanym procesem, co do jego pochodzenia i rozwoju, aby mogło mieścić się w wąskich ramach teorii ewolucji Darwina. Postanowili oni na początku 2012 roku wydać oświadczenie. Pod dokumentem pozostawiło swój podpis pięćset czternastu uczonych, z których stu pięćdziesięciu czterech to biolodzy, siedemdziesięciu sześciu, chemicy i sześćdziesięciu trzech fizycy.  W Ameryce na problem teorii ewolucji zwróciło uwagę 300 nauczycieli, którzy nawoływali do uwzględnienia w programach edukacyjnych także innych teorii. Ewolucja stała się niebezpiecznym aksjomatem, którego podważanie wiąże się z wykluczeniem ze świata nauki. Dlaczego? Otóż dramat polega na tym, że naukowy spór przechodzi w tym momencie w konflikt ideologiczny. Na całym świecie od wielu lat oficjalnie w podręcznikach pisze się o teorii Darwina. Uczy się tej teorii dzieci, a tysiące prac, książek, programów w mediach ją wykorzystują. Czy można wyobrazić sobie czym by było dla współczesnego świata przyznanie się do takiego błędu? Ile karier, ile biznesów, ile "czystych sumień" byłoby zagrożonych?
Problem jest tak głęboki bo spór ewolucjonizmu z kreacjonizmem kojarzony jest bezpośrednio z konfliktem poglądów chrześcijańskich i... - nazwijmy je tak - niechrześcijańskich. Zwolennicy kreacjonizmu uważają wszelkie istoty, jako boską kreację i odrzucają możliwość powolnego doskonalenia się gatunków i spontanicznego powstawania nowych. W USA w niektórych stanach doszło nawet do kilku zaskarżeń programów edukacyjnych nakazujących nauczania ewolucjonizmu. Na przykład sędzia z Harrisburg w Pensylwanii nakazał przywrócenie nauczania innych teorii.
Z pewnością świat ma trudny orzech do zgryzienia. Tymczasem woli trwać w tym, co dobrze zna i do czego jest przzwyczajony - do teorii, która jest wątpliwa.

Co na to sami naukowcy?
Prof. Duanet Gish, biochemik z Uniwersytetu w San Diego w Kaliforni pisze: 
Wykopaliska zaprzeczają teorii ewolucji. Ewolucjonistom potrzeba 100 milionów lat, żeby przejść od bezkręgowców do kręgowców. A w wykopaliskach z tak długiego okresu nie ma żadnych przejściowych form. Ryby pojawiają się nagle, przodków nie wykryto. Nie ma też przejściowych form od ryb do naziemnych. Nie wykryto żadnej skamieliny organizmu, w którym łapa rzekształca się w skrzydło. Nietoperze od razu były takimi, jakimi są dzisiaj.

Prof. Gary E. Parker (poprzednio gorący zwolennik i obrońca teorii ewolucji):
Nasz świat to odosobnione gatunki, nie połączone łańcuchem ewolucji. I to jest dowód aktu stworzenia. (...) Wykopaliska obalają teorię ewolucji i są świadectwem teorii stworzenia.

Prof. Giuseppe Sermonti (genetyk z Uniwersytetu w Palermo, wiceprezydent 14 Międzynarodowego Kongresu Genetycznego w Moskwie):
Nie powstają żadne nowe informacje genetyczne określające nowe cechy. Następuje jedynie wydzielenie pewnych genów z populacji. Samo mieszanie genów nie wpływa na powstanie niowych genów. Aby wywołąć ewolucję, potrzeba nowych genów, pełnych nowej genetycznej informacji. Nauka nie zna procesów produkujących nowe geny, czy to przez selekcję, przez mutację czy hodoiwlę.

Co zatem jeśli teoria ewolucji jest kłamstwem? Co czeka świat? Jakieś globalne uderzenie się w piersi i przyznanie do błędu?

W historii ludzkości wiele razy upadały królestwa, potęgi i naukowe koncepcje.

Oto cytat z uchwały Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku RAdzieckiego z 7 lipca 1954 roku:
W celu wzmocnienia naukowo-ateistycznej propagandy muszą być wykorzystane wszystkie różnorodne formy i środki oddziaływania ideowo-polityczego na ludzi pracy w ich ojczystych językach: odczyty, referaty, pogadanki, prasa, radio, kino i teatr.

Sedno etyki i moralności ateistycznego marksizmu wyraził kiedyś Leonid Breżniew, cytując słowa Lenina:
W naszym społeczeństwie wszystko jest moralne, co służy sprawie budowania komunizmu.

Historia konfliktów jest tak stara jak historia ludzkości i nie widać szans żeby to się zmieniło.

Pisząc ikonę w ciszy kalwaryjskiego klasztoru zastanawiam się  czy człowiek może spotkać się z drugim człowiekiem "ponad" swoimi poglądami...
Wierzę, że tak. Tylko potrzebne jest do tego światło spoza znanego nam świata.
I zaparcie się tego, kim się jest. Potrzebna jest modlitwa.




niedziela, 18 listopada 2012

Jak?

Jak pisać o Miłości?
Tej jedynej, która jest prawdziwą tęsknotą każdego człowieka?
Jest tak samo bliska każdemu, więc może nie trzeba pisać?
(...)
Zaczyna się w nieskończoności, po czym wyrusza żeby okrążyć świat i gdzieś na drodze spotyka samotnego człowieka, zapraszając do wspólnej wędrówki. Dokąd?
Do Swojego początku.
(...)
Wyruszam więc za Nią, z tęsknoty, choć już wiem, że kilometry nie mają znaczenia.
(...)
Wczoraj poczułem Ją znowu i jest tu ze mną cały czas.
(Zaraz... Jak to było? W którym momencie...?)

Nie, nie... To Ona dostrzegła MNIE i wybrała. Ja tylko tam byłem, na drodze.

Powiedziałem:
- Już wiem, jakie to uczucie być aniołem. Wystarczy zdjąć z ramion plecak po 30 kilometrach marszu. To drealnione uczucie unoszenia się... jakby już nic nie ciążyło ku ziemi, choć kształty i kolory widać teraz wyraźniej.

Jak pisać o Miłości?

W odpowiedzi na moje pytania - milczała. Chyba uśmiechając się delikatnie.
I już znałem odpowiedzi.

Tak, trzeba byśmy oboje zdjęli plecaki.

piątek, 9 listopada 2012

Szukajcie


 
Szukajcie dobra, a nie zła, abyście żyli, a Pan Bóg będzie z wami. (Am 5,14) 

Słowa z Księgi Amosa przypomniały mi się, gdy zobaczyłem zdjęcie, na którym stoją obok siebie Nergal i ks. Boniecki.
Pierwszą reakcją było zdziwienie. Widziałem wcześniej kilka teledysków zespołu Behemoth - są wyjątkowe. Nigdy wcześniej nie widziałem tak mrocznych obrazów w tak atrakcyjnej dla zmysłów aranżacji. Muzycznie na wysokim poziomie (żeby to dostrzec trzeba lubić mocniejsze uderzenie), ale szybko mnie zmęczył jednostronny przekaz - totalny, niesmaczny, nawet perwersyjny atak na Kościół i jego symbole. Wiem, że Nergal, lider zespołu, podczas koncertu podarł na scenie Biblię wykrzykując słowa obraźliwe dla chrześcijan, ludzi Księgi. Nie wiem ile w tym działaniu "artystycznego" marketingu, jak mówią jedni, a ile zmaterializowanego zła w czystej postaci, co widzą inni. W każdym razie nie popieram takich działań i nie lubię jego muzyki.

Na zdjęciu obaj panowie stoją blisko siebie, ale się nie stykają. Twarz Nergala jest uśmiechnięta w taki jakby przymilny sposób, a ks. Boniecki ma swoją swoją typową minę "badawczej życzliwości".
Jeśli nasz wzrok wybierze najpierw Nergala, może pojawić się oburzenie: "Oto satanista znalazł sobie legitymację dla swojego procederu i marketingową dźwignię dla zarabiania na sianiu zła: włącza w swój przekaz księdza, a więc kolejny w mediach przykład relatywizacji zła".
Jeśli natomiast wzrok najpierw skieruje się na ks. Bonieckiego (też jest znaną osobą, ale jakby nieco mniej medialną), wtedy może pojawić się myśl: "Czy aby Nergal nie zaczyna się nawracać, skoro szuka kontaktu z księdzem?".

Idąc za radą proroka Amosa, czyli szukając dobra, wybierzemy ks. Bonieckiego. Ufając kapłanowi, znanemu publicyście katolickiemu (nie ze wszystkimi jego poglądami trzeba się zgadzać), można przyjąć, że dobro w starciu ze złem (posługuję się tu modelem, nie oceniam rzeczywistości) ma wyższą pozycję i silniejsze działanie i że Bóg - w sobie wiadomy sposób - poradzi sobie z tą sytuacją.

Gdy czytam, że znany dziennikarz, pisarz i podróżnik, Wojciec Cejrowski, publicznie żąda ekskomunikowania ks. Bonieckiego za to zdjęcie (rozumiem, że dla podróżnika jest to przykład legitymizacji zła przez przedstawiciela Kościoła), to się zastanawiam, którą z postaci na zdjęciu analizuje on staranniej. Wychodzi na to, że Nergala. Może dlatego, że do niego jest mu w pewien sposób bliżej, bo obaj funkcjonują w dużej mierze dzięki mediom.

Kiedyś prowadziłem szkolenia dla kadry kierowniczej dużych firm z tworzenia strategii i osiągania celów. Mówiłem o tzw. teorii ograniczeń Eliahu Goldratta. W dużym uproszczeniu chodzi w niej o to, żeby znaleźć w firmie prawdziwą przyczynę problemu, który hamuje rozwój, zamiast poruszać się jedynie po powierzchni zjawiska i skupiać się na samych objawach. Otóż wnikając w procesy własnej firmy pracownicy odkrywali ze zdumieniem, że hamulcem rozwoju ich firmy są oni sami, kierownictwo. 
Dobre chęci to za mało, trzeba jeszcze przyznać się, że sami nie jesteśmy doskonali. 
Wiedział to prorok Amos i doszedł do tego Goldratt. 
Czy ma jakieś znaczenie, że obaj byli żydami?
Dla wielu (niestety) tak.

Szukajcie dobra, a nie zła, abyście żyli, a Pan Bóg będzie z wami.


wtorek, 6 listopada 2012

Bluźnierstwo

Przedwczoraj u dominiakanów "na Zielonej" w Łodzi po mszy rozmawiałem z dwoma młodymi filmowcami. Pawła, reżysera, znałem już wcześniej. Odkryliśmy że łączy nas zamiłowanie do obrazu, on zajmuje się filmem, ja - ikonami. Maciek pojawił się na mszy niespodziewanie, rozstał się z wiarą jakoś w dzieciństwie, ale teraz droga wewnętrznych poszukiwań przyprowadziła go do kościoła. Wcześniej na Vimeo obejrzałem dokumentalny film jego autorstwa opowiadający historię jego babci, która przeżyła trzy obozy: Auschwitz, Buchenwald i Ravensbruck. Maciek mówi, że chciałby pójśc do spowiedzi, ale nie wie jak do tego podejść po tych wszystkich latach.
- To musiałaby być długa spowiedź - patrzy na nas niepewnie.
Coś tam mu doradzamy. W samochodzie, gdy po mszy podwozimy go z Pawłem, opowiada jak latem po pijanemu bluźnił Bogu.
- Krzyczałem, nie pamiętam nawet co, ale to było największe bluźnierstwo, jakie chyba można wykrzyczeć - Maciek mówi o tym niepewnie, jakby bojąc się co na to powiemy.
- Może tak było trzeba - nie wiemy tak do końca jak odpowiedzieć.
Przy pożegnaniu daję Maćkowi obrazek ze św. Maksymilianem Kolbe i jego słowami: "Tylko miłość jest twórcza". Maciek patrzy na obrazek w skupieniu.
- Kolega mówił mi niedawno, że w tworzeniu chodzi o emocje, że gniew i nienawiść jest świetnym tematem dla sztuki. Ale ja się z tym nie zgadzam.

Pomyślałem, że gniew wobec Boga to u chrześcijan chyba najbardziej skrywana emocja. Lęk przed bluźnierstwem, przed karą. Może Bóg nie ma nic przeciwko temu, żeby mu coś wykrzyczeć. Na przykład to że jest niedoskonały. Że nie ma Go wtedy, gdy jest potrzebny. Że leci mu krew, że jest taki słaby.

Łódź to miasto filmu. Może dlatego, że jest szare i zostawia tyle przestrzeni dla myśli.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Gorczyca

Gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, powiedzielibyście tej morwie: "Wyrwij się z korzeniem i przesadź się w morze!", a byłaby wam posłuszna. Łk 17, 5

16 lipca wchodziłem na Górę Karmel w Hajfie w Izraelu. Dookoła rozciągał sie widok, jakby wszystko było pod stopami: lazurowe morze pieniące się bezszelestnie wokół skał, miasto z białymi domami i port, który ciągnął się daleko wzdłuż brzegu.
 Od dwóch tygodni szedłem przez Ziemię Świętą na północ, aż pod granicą Syryjską musiałem zawrócić z powodu wojny domowej i przyszedłem do Hajfy, bo tutaj - jak się spodziewałem  - mogłem wsiąść na statek płynący na Cypr. Potem czekała mnie przeprawa do Turcji i wędrówka na zachód, do Europy.
16 lipca to święto Karmelu, Dzień Matki Bożej z Góry Karmel, wielki dzień.
To tutaj Eliasz wyzwał na pojedynek proroków Baala i wyprosił u Boga wielki ogień z nieba, który strawił cały stos ofiarny wraz z okalającą go wodą.  Wiara bez granic.
Siedziałem z polskim karmelitą na ławce z widokiem na morze. Rozmawialiśmy o tym, czym jest wiara, ale wkrótce zapadła cisza i mieliśmy już tylko przed oczami ten sam widok, w którym Eliasz ze swoim uczniem wypatrywali chmury, znaku łaski po długim okresie suszy.
Potem poszliśmy do ogrodu na wewnętrznym dziedzińcu klasztoru i zakonnik pokazał mi drzewo  gorczycy. Zerwał malutki suchy strąk i wysypał jego zawartość na moją dłoń. Coś jak czarny pył. Ledwo dostrzegłem malutkie drobinki - kuleczki mniejsze od drobnych ziarenek piasku.
- To nie ta gorczyca, którą znamy z musztardy sarepskiej - uśmiechnął się.
Faktycznie. Znana mi dotychczas gorczyca była wielkości ziarenek pieprzu, a te drobinki na mojej dłoni były prawie niedostrzegalne.

Marnie z moją wiarą - pomyślałem. Ale po chwili odetchnąłem z ulgą, że już za dwa dni wyruszam w dalszą drogę w stronę Asyżu





"

niedziela, 28 października 2012

wspólnota

 Jest taki portal "Niezależna.pl". Hasło w nagłówku brzmi: "My informujemy, oni kłamią". Ja nie zajmuję się polityką ani zaangażowaną publicystyką, ale czasem czytam jakiś tekst i chcę na niego odpowiedzieć. Może tak dla siebie.

Pan Maciej Świrski napisał na tym portalu tekst pt. "Celnik z Caravaggia" (http://niezalezna.pl/34262-celnik-z-caravaggia). Zaczyna się od słów:
Mamy szanse na uruchomienie wielkiego potencjału społecznego. Tak aby wspólnotowo odwojować Polskę z rąk oligarchii, która zawłaszczyła kraj w toku budowy III RP.

Jestem katolikiem, moje poglądy określiłbym jako prawicowe, ale jakoś nie przekonuje mnie podział zastosowany w tekście na "my" (dobrzy, pragnący wspólnoty) i "oni" (żli, sprzeniewierzeni przysiędze itd.). Wiele jest w tekście celnych spostrzeżeń, ale to nadal tylko język publicystyki, pełen malarskich metafor, zaangażowany. Widać, że autor tekstu aktywnie uczestniczy w przepływie informacji, czyta gazety, ogląda tv, dużo rozmawia, ma sporą wiedzę - w przeciwieństwie do mnie - prawie nie czytam gazet, nie mam tv, do internetu mam 8 km rowerem. Dlatego moja odpowiedź jest tylko moim własnym komentarzem, bez ambicji tworzenia jakiejś diagnozy czy oceniania sytuacji w kraju. To moje zdanie, pisane na wsi, pół godziny na piechotę od podwórka Helenki Kowalskiej.

Dobre jest to, że autor pokazuje pewne tendencje, które wyraźnie sugerują, że coś się zmienia i dobre jest to, że porządanym kierunkiem wydaje się być "Polska obywatelska", tylko co to naprawdę znaczy? Do jakiego ideału Polski się odwołujemy, żeby ją "odwojować" z rąk tych, którzy ją niecnie zawłaszczyli? W jakim okresie historycznym Polacy żyli w kraju, którego ideał chcieliby teraz przywołać? Może chodzi o ten krótki sen Solidarnosci, nigdy nie spełniony, bo być może był tylko naszym polskim, szlachetnym i dobrym śnieniem jedynie?
Uczestniczyłem w marszu "Obudź się Polsko" i gdybym wtedy poczuł, że bardziej był on "za czymś" a nie "przeciwko czemuś", to uwierzyłbym, że marsz reprezentował jakieś szerokie wspólnotowe dążenie. Obawiam się jednak, że był on kontynuacją owego polskiego snu i robienie z tego wydarzenia przyczułka do istotnej zmiany w kraju to chyba trochę nieuprawnione.
Rozumiem, jak bardzo ludzie pragnący godnego życia w swoim kraju dla siebie i rodzin - pragną zmiany. Ale powinni chyba najpierw zrozumieć, że są oni częścią tego systemu, który tak bardzo chcą zmienić. Że mnie, protestującego przeciwko "pancernej brzozie", "obłudzie, kłamstwu i arogancji władzy" etc, w istocie niewiele różni od tych, którzy oddają się karierze w korporacji, czerpiąc wiedzę o świecie z TVN24 i biorą coś wieczorem na spokojny sen. Podział na "My" i "oni" na początku dokonywania zmiany stwarza podobną sytuację, jaką jest próba zbudowania dobrej strategii ewangelizacji rozpoczęta od podziału na "wierzących" i niewierzących". To rodzi kolejne polaryzacje, otwiera nowe fronty sporów, zamienia dobrą intencję w niekończące się zmaganie z wrogiem, który jest "tam".
Zło należy wskazywać. Bez tego obraz rzeczywistości będzie zamazany, a wybory pozbawione prawdziwych przesłanek. Tylko że zło najpierw należy dostrzec w sobie i wtedy dopiero wyjść do tych, których pragnie się zmieniać. Stara prawda, żeby zaczynać od siebie, tak trudna zawsze do przyjęcia i do realizowania.
Ewangelizować przez przytulenie, nie mieczem teologii. Robić politykę przez odwołanie do przyzwoitości tu i teraz, na moim podwórku, a nie pokładając nadzieję w zrywach, mężach opatrznościowych etc.
Wierzę że i z tą sytuacją Pan Bóg sobie poradzi. Chcę się w tą zmianę włączyć. Dlatego modlę się i ograniczam własne potrzeby. Tam, gdzie jestem, staram się okazywać dobro wszystkim ludziom, a najbardziej tym, z którymi się nie zgadzam. Mój największy nauczyciel to osoba, z którą mam duchowy problem. W przeciwieństwie do publicystów i polityków ja nie mam poczucia, że jestem w stanie coś zmienić (czy kogoś nawrócić). Natomiast mogę i chcę zmieniać siebie.
I tęsknię za wspólnotą ludzi podobnie myślących.

czwartek, 11 października 2012

Klucz

-->
Mieszkam od tygodnia w nieczynnej od roku, małej wiejskiej szkole, zamkniętej z uwagi na wysokie koszty ogrzewania i małą ilość dzieci. Tak mi wytłumaczył ksiądz, od kórego dostałem klucze. Niezwykły człowiek. Czy to przypadek, że tuż obok miejsca urodzin Helenki Kowalskiej istnieje od 50 lat kościół pod wezwaniem Bożego Miłosierdzia, a proboszczem jest kapłąn, który organizuje rocznie ok. 30 pielgrzymek : pieszych, biegowych, rowerowych, kolejowych i samochodowych do różnych sanktuariów w Polsce i na świecie? Niedawno wrócił z Syberii, a za chwilę jedzie po relikwie Hiacytny i Franciszka do Fatimy, żeby umieścić je w kościele. Dobrze nam się rozmawia, choć nie potrzebujemy wielu słów żeby się rozumieć. Łączy nas duch pielgrzymowania.

W szkole nie ma ciepłej wody i ogrzewania, ale to mi na razie nie przeszkadza. Jedną z sal przystosowałem do zamieszkania. Mam biurko przeznaczone na ikonowy warsztat i mały ołtarzyk z ikoną Matki Bożej. Stała temeratura 12 stopni pozwala okazywać wdzięczność puchowemu śpiworowi. Okna ktoś zdążył wymienić na plastikowe, bardzo szczelne, dlatego mam tu całkowitą ciszę, co mnie zdumiewa i jest nowym odkryciem. Nie wiem co zrobić z taką ilością ciszy. Śmieję się do siebie że chętnie bym ją wymienił na spokój duszy. Ten spokój czasem przychodzi, ale nie zostaje na długo, dusza znowu wędruje i nie wiem czy czegoś szuka, czy od czegoś chce się oddalić...
Kiedyś jako dziecko, gdy zostawałem sam w domu, miałem swoją zabawę. Siadałem przed czarno-białym telewizorem i po włączeniu ściszałem w nim dźwięk. Zostawał tylko ruchomy oraz. Pamiętam, że śmieszyli mnie ludzie pozbawieni nagle głosu. Groteskowe grymasy twarzy i gestykulacja, która koniecznie chciała coś wyrazić, ale grzęzlą w bezradności. W tej ciszy najsilniej przemawiali ci, którzy milczeli, stali nieruchomo. Było ich niewielu. Im najbardziej się przyglądałem, mieli w sobie siłę jakiejś ukrytej tajemnicy, której nie chcieli zdradzić do momentu aż zaczynali – jak inni – swój taniec machania rąk, wiercenia się w miejscu, nadymania policzków, marszczenia czołoa i tych wszystkich min.

Teraz okno wypełnia pożółkły klon. W całkowitej ciszy drżą mu liście na tle czystego toskańskiego błękitu nieba. Kolory jesieni mają spektrum przesunięte w stronę czerwieni, stąd pewnie ta głębia błękitu. Czasem gałęzie poruszają się pod bezszelestnym dotknięciem wiatru i kilka liści odrywa się żeby odbyć drogę na ziemię.
W tej ciszy klon coś opowiada.
Czytam biografię Jerzego Nowosielskiego „Nietoperz w świątyni”
Nowosielski to człowiek „odklejony” od rzeczywistości,  zawieszony między dwoma tradycjami, przez to wyzwolony z tej jedynej.słusznej.. ubogacony przez to, ale równocześnie skazany na wygnanie i tęsknotę, stale poszukujący.
Jest nie pasującym nigdzie nadwrażliwcem. Pasuje do niego łacińskie „peregrinus”, obcy. Tak, Nowosielski jest pielgrzymem.
Nasze historie mają wiele wspólnego: brak przywiązania do jednego miejsca, uczucie do szarej Łodzi, okres utraty wiary, a w nim dotknięcie „metafizyki” absolutnego ateizmu tak bliskiego apofatyzmowi Wschodu, fascynacja ikoną jako przestrzenią spotkania, odkrycie Bożego Miłosierdzia w wizji św. Faustyny.

Przyglądam się teraz swojej wierności i grzeszności... moim zabezpieczeniom, które tak sobie uwznioślam. Mojemu poszukiwaniu oparcia w stałych formach, które się przecież stale rozsypują.

Kolejne ciepłe słoneczne popołudnie w tym błękicie. Koronka do Bożego Miłosierdzia na podwórku Faustyny brzmi dziś inaczej. Słowa wypowiadam powoli, niespiesznie, patrząc za dziewiątką żurawi (dzikich gęsi?), które kluczem przemieszczają się po niebie.
Z pojedynczej szarej chmury spada na mnie kilka kropli deszczu.

poniedziałek, 24 września 2012

Drzewo

Od trzech dni jestem w Wadowicach. Zajmuję mały drewniany domek w lesie, 5 min. od wadowickiego Karmelu. Na kilka dni dał mi tutaj bezpłatne schronienie Zbyszek, przyjaciel pielgrzymów. Prowadzi gospodarstwo agroturystyczne i wynajmuje domki turystom odwiedzającym Wadowice. Mam tu ciszę i spokój żeby poświęcić się pracy nad ikonami. Czasem towarzyszy mi Zyta, kundel przygarnięty kiedyś przez Zbyszka w Warszawie. Jest hałaśliwa, ale toleruje stałych gości. Teraz wyleguje się w słońcu na werandzie. Zbyszek dokarmia też regularnie ptaki w miejskim parku nieopodal i sarny, które zimą podchodzą pod domki.
Pracuję nad ikoną św. Archanioła Michała. Drzewo, z którego powstała deska ikony, ma swoją historię. Cierpliwie rosło latami, aż w końcu przyszedł jego czas. Zbyszek podarował mi dwa lata temu kilkadziesiąt starych lipowych desek. Dostał je z jakiegoś zakładu stolarskiego. Drewno leżało pod plandeką od wojny.
- Wadowicka lipa ścięta w roku 1935 - mówił z przejęciem - W czasie wojny Niemcy część zużyli, a potem to co zostało leżało tak w kącie szopy. Gdy powiedziałem im że pójdzie na ikony, dali mi za darmo.
Zbyszek nie chciał ode mnie pieniędzy. Miał radość z faktu, że na deskach, które mi podarował powstaną ikony.
Pomyślałem, że Karol Wojtyła miał 15 lat gdy ścinano tą lipę. Od tamtego czasu na tych deskach powstało między innymi kilka ikon świętej Rodziny. Pisząc ikonę myślałem, że pochylam się nad drzewem, które  rosło w ziemi, która wydała papieża - Polaka.

Chcąc jakoś odpracować gościnę u Zbyszka podjąłem się rąbania drzewa na opał. Trzeba było porąbać na szczapy brzozowe i świerkowe okrąglaki i ułożyć przy domu. Fizyczna praca była mi potrzebna. Mocno pachniała żywica gdy waliłem siekierą w okrągłe pniaki.
Pracując myślałem o cierpliwości drzewa, które rosnąc układa rok po roku swoje włókna w zwartą strukturę pnia. Brzoza jest miękka i biała, także w środku. Jedno uderzenie i pień poddaje się miękko. Biel brzozy zawsze mnie zastanawiała. Skąd ten kolor? Mogła mieć korę po prostu brązową albo brunatną jak pozostałe drzewa. A jednak nie. Biel brzozy mogła by być dowodem na coś... no bo jak wytłumaczyć ten kolor? Czemuś on służy, po coś jest...
Rozwalając kolejny brzozowy pniak pomyślałem nagle, że te moje pytania są brzozie zupełnie obojętne. Drzewo doskonale wie jak rosnąć, a człowiek nie wiedząc jak żyć mnoży tylko pytania. Brzoza poddawała się miękko ostrzu siekiery ofiarowując swoje ciepło człowiekowi, który zwyczajnie napali nią zimą w piecu.

Deska ikony z podobną pokorą przyjmuje swięty wizerunek. Każdy kto pisze ikonę nosi w sobie obraz swojej ziemi i tego wszystkiego, co ją stwarza. A więc powietrza, nieba, gleby, ukształtowania terenu, rodzajów i gatunków drzew, krzewów i roślin, zwierzyny i ptactwa. Słowem - okolicy, która mu towarzyszy w chwili jego narodzin.
Gdy wieczorem pochyliłem się znowu nad ikoną, pomyślałem, że to drzewo wie wszystko.
Poczułem spokój.


niedziela, 23 września 2012

Poświęcenie

Na zakończenie warsztatów ikonopisania w Tyńcu odbyło się poświęcenie ikon. Każdy z uczestników czuł poruszenie, bo o. Andrzej nadał obrzędowi wyjątkową oprawę. Kaplicę wypełniła cisza i dym kadzidła, a po chwili wspólna modlitwa i czytanie Ewangelii o "Obrazie Boga żywego". Potem kapłan wypowiedział formułę poświęcenia ikony Chrystusa.

W ciszy każdy mógł pomodlić się przed własną, już poświęconą ikoną. Potem poszliśmy na kamienny krużganek (stara częśc klasztoru), gdzie zrobiliśmy sobie kilka pamiątkowych zdjęć na tle kamiennych łuków i ścian.
Wtedy w krużganku pojawiła się grupa niepełnosprawnych dzieci na wózkach pchanych przez opiekunów. Wyraz twarzy i deformacje kończyn wskazywały na porażenie mózgowe. Zmierzali grupą w stronę drzwi kościoła, przed którymi staliśmy z ikonami. I gdy opiekunowie podnosili z wózków dzieci żeby przenieść je przez kilka kamiennych schodów, dzieci wpatrzone były w ikony. Może ich uwagę przykuły świecące złotem nimby. Coś wtedy ścisnęło mi gardło i poczułem, że uczestniczę w niezwykłym wydarzeniu. Nie wiedziałem teraz czy Jezus obecnych był w ikonach czy w spojrzeniach tych dzieci. A może to zupełnie niepotrzebne pytanie.
Jeszcze nie ucichły słowa z modlitwy poświęcenia:

Dobry Ojcze,

wychwalamy Cię za wielką miłość okazaną nam
w Słowie zesłanym.
Wysłuchaj naszej modlitwy.
Gdy twój wierny lud oddaje cześć
wizerunkowi Twego Syna,
niech połączy się w jeden umysł z Chrystusem.
Niech zamieni obraz dawnego ziemskiego Adama
przez przemienienie w Chrystusa, nowego Adama z nieba.

Niech Chrystus będzie drogą, która wiedzie ich do Ciebie,

prawdą, która świeci w ich sercach,
życiem, które kieruje ich czynami.

Niech Chrystus będzie lekością ich kroków,

bezpiecznym miejscem odpoczynku w ich podróży
I bramą, która otwiera im miasto pokoju.
Albowiem tam żyje On, panując z Tobą i Duchem Świętym
Jeden Bóg na wieki wieków.
Amen

piątek, 21 września 2012

Dom

W Tyńcu zamieszkałem na pięć dni u znajomej, która wynajmuje w spokojnej okolicy parter domu oddalonego od klasztoru benedyktynów o dziesięć minut drogi. Ola wczoraj obroniła dyplom na teologii, wzięła na ten dzień urlop z pracy, jest katechetką w ośmiu krakowskich przedszkolach. Zajęcia są dla chętnych, ale uczestniczy w nich większość dzieci. Gdy wieczorem po skończonych zajęciach pisania ikon wracałem z klasztoru na kwaterę, Ola była już w domu po dniu pracy z dziećmi i opowiadała historie z przedszkola.
- Dzisiaj przyszedł pomysł, żeby dzieci narysowały dom Pana Boga.
- Taki element programu nauczania?
- Nie (śmiech), po prostu pojawił się pomysł, a dzieci go podchwyciły. Rozdałam kartki, kredki i mówię: - Narysujcie dom, w którym mieszka Pan Bóg. O, tutaj są niektóre ich prace - podaje mi kilka kartek pokrytych dziecinnymi rysunkami.
Jedna z prac przedstawia unoszący się w chmurach uskrzydlony średniowieczny zamek zwieńczony flagą - najwidoczniej dom Króla. Na innym jakby przekrój bloku mieszkalnego z długim rzędem drzwi na parterze. Na piętrze podobny szereg małych kwadracików.
- To lodówki - wyjaśnia z uśmiechem Ola - piętro lodówek.
Moą uwagę przykuwa rysunek na ostatniej kartce. Kilka prostych, nieporadnych kresek przedstawia serce z nogami wyrastającymi z dołu.
Idące serce... Dom Pana Boga.






środa, 19 września 2012

Recepcja

Przebywam od czterch dni w opactwie benedyktynów w Tyńcu, gdzie piszemy ikonę Chrystusa Pantokratora. Wczoraj dużym autokarem do klasztoru przyjechała grupa Niemców. Jedna z osób mówiła dobrze po polsku. Poniższa scena rozegrała się w recepcji domu rekolekcyjnego.

- Dzien dobry, przepraszam panią, kiedy ci ojcowie śpiewają?
- Chodzi pani o modlitwę w kościele?
- No... znaczy te śpiewy...
- Mnisi śpiewają liturgię godzin o 19.00 w głównym kościele.
- A nie mogą wcześniej? 
- ???
- Bo my zapłacimy...


wtorek, 18 września 2012

Adrian


Ewelina rok temu zamówiłą w naszej pracowni ikonę św. Mikołaja Cudotwórcy. Od tamtego czasu nie miałem z nią kontaktu. Odezwała się znowu pod koniec sierpnia prosząc o modlitwę za Adriana, 21-latka, jej kuzyna, który miał poważny wypadek na motocyklu. Poprosiła też o napisanie ikony dla niego. Adrian, gdy mógł już mówić, powiedział, że ma to być Matka Boska Nieustającej Pomocy.
Lekarze długo walczyli o życie Adriana, operacja pękniętego kręgosłupa, połamane kręgi, obrażenia wewnętrzne i kończyn. Ci, którzy wierzyli, że Adrian wyjdzie z tego, oddali się modlitwie - w stanie w jakim był tylko ona mogła uratować mu życie. Intencje wyzdrowienia Adriana przesłaliśmy Wojtkowi i Maćkowi, którzy wtedy byli już w drodze do Manoppello.
18-go września, w dniu czytania Ewangelii o odnalezieniu Jezusa w świątyniu, pielgrzymi na całonocnym czuwaniu przed Cudownym Wizerunkiem (Volto Santo) modlili się we wszystkich powierzonych im intencjach, także za Adriana.
Dzisiaj Ewelina przysłała maila, oto on.

Panie Romanie przesyłam krótkiego emaila informującego o stanie Adriana :) wysyłam hurtowo:)
Kochani,

 Niecałe 4 tygodnie temu pisałam i prosiłam Was o modlitwę za mojego kuzyna Adriana, który miał wypadek na motorze. Groziła mu śmierć lub w najlepszym przypadku bardzo długa rehabilitacja. Ma pękniety rdzeń i strzaskane 3 kręgi z czego dwa zostały zoperowane. Lekarze dopiero kilka dni temu powiedzieli mu , że 2 minimetry i byłby roślinką i że jeśli miałby operację 2 godziny później to by się udusił i by umarł. Mówią mu, że Bóg dał mu drugie życie...:)

Prośbę o modlitwę rozesłaliśmy gdzie się dało. 4 zakony się modlą. Przez kilka tygodni 2 pielgrzymów jadących rowerami do Manoppello niosło intencję Adriana- intencja o zdrowie Adriana została dzisiaj odczytana w Manopello w dzień dotarcia pielgrzymów na miejsce.
Dzisiaj Adrian o swoich siłach sam poszedł na msze w kaplicy w szpitalu i mógł w pełni uczestniczyć na mszy. Msza była w jego intencji. To cud:) Lekarze dziwią się, że w ogóle chodzi. Jest niesamowitym świadectwem wiary dla pielęgniarek, lekarzy i innych pacjentów. Dziękuję Wam w imieniu Adriana i naszej rodziny za Waszą modlitwę. Proszę o dalszą modlitwę za niego. W zeszłym tygodniu ruszył lewą ręką. Generalnie mocno go rehabilitują. Jest zdeterminowany, pełen walki i wiary...wierzę i jestem przekonana, że to dzięki modlitwie, bo gdyby nie łaska to nic byśmy nie byli w stanie zrobić.

Chwała Panu:)

czwartek, 6 września 2012

Wolność


Mój przyjaciel, który dwa lata temu opuścił dom wspólnoty Cenacolo we Włoszech, zaprosił mnie tydzień temu na swój ślub do Niepokalanowa, skąd piszę te słowa. Do wspólnoty trafiają osoby uzależnione, które chcą się wyleczyć z nałogów. Zasady, które panują w domach Cenacolo (w Polsce są trzy takie domy) to czyste "średniowiecze". Nie ma terapeutów, strażników czy księży. Są tylko narkomani albo alkoholicy, ci ze stażem sprawują rolę nadzoru, ale nie ma płotów ani krat. Pełna wolność. Ale gdy ktoś stąd ucieknie, nie ma już powrotu. Terapia polega na modlitwie i pracy. Trwa średnio kilka lat zanim pojawią się efekty, a średnio 5-6 lat upływa zanim człowiek czuje się na siłach zacząć życie poza "rodziną", jak sami nazywają swoje ośrodki. Zwykle trafiają do domów Cenacolo osoby, delikatnie mówiąc, mało religijne, z trudną przeszłością, które próbowały różnych terapii, dla których radykalizm Cenacolo jest często ostatnią szansą. Rzucają się na głębię, bo tutaj nic nie jest tak, jak w innych ośrodkach dla uzależnionych. Nocna adoracja na kolanach, regularne modlitwy, surowy regulamin dnia, brak ciepłej wody, ciężka praca w polu albo przy rąbaniu drzewa. Domy Cenacolo utrzymują się same, są samowystarczalne, nie mają żadnego stałego finansowania. Jak to możliwe? Członkowie wspólnoty wykonują pewne wyroby rękodzielnicze, jak np. różańce i sprzedają na zewnątrz, uprawiają ziemię, hodują zwierzęta. Ale przede wszystkim się modlą. Szymon opowiada, że zwyczajne są sytuacje, gdy np. na zimę nie ma opału i marne są szanse żeby skombinować pieniądze na zakup węgla. Wtedy wspólnota idzie do kaplicy i modli się do skutku. Aż znajdzie się takie czy inne rozwiązanie problemu. Bywa, że dostają telefon od jakiegoś darczyńcy. Bywa że ktoś z rodziców daje jakąś darowiznę, albo ktoś z okolicy przywozi jedzenie czy drewno. W Cenacolo nazywają to życiem z Opatrzności.
Pytam Szymona:
- Ale przecież trafiają do was z ulicy ludzie uzależnieni, którzy nie tylko się nie modlą, ale nie wierzą w nic. Jak oni reagują na ten sztywny system oparty na modlitwie?
Szymon odpowiada, że to nic nie szkodzi. Na początku nowo przyjęty dostaje Anioła Stróża - kogoś, kto jest już w rodzinie jakiś czas. I ten ktoś opiekuje się nowo przybyłym. Jest jak cień, nie odstępuje go na krok, nawet do toalety idą razem, żeby przypadkiem nie nastąpiło nadużycie regulaminu. I jeśli nowo przybyły jednak coś przeskrobie - karany surowo jest Anioł. Wspólnota kary. To z czasem rodzi zastanowienie nad własnym postępowaniem i tworzy więzi. Jednostajny rytm modlitwy i pracy, modlitwy i pracy - jest jedyną treścią dnia w Cenacolo.
Nowy członek wspólnoty musi uczestniczyć we wszystkich zajęciach wspólnoty. Jeśli nie rozumie, nie czuje modlitwy, musi i tak klęczeć i autmatycznie powtarzać to co pozostali. Jeśli uporczywie odmawia - odchodzi. Ale odchodzą nieliczni bo Cenacolo to ponad 80% wyleczeń. Wiedzą o tym narkomani, którzy tu trafiają, wiedzą ich rodziny. Po kilku latach pobytu tutaj młodzi ludzie nie tylko wygrywają z uzależnieniami. Dzieje się coś jeszcze, może ważniejszego w ich życiu. Już wiedzą, że to, przed czym kiedyś się tak zapierali wybierając "wolność" teraz jest ich prawdziwym lekarstwem. Choć uzależnienie jest stanem nieusuwalnym, z którym trzeba żyć, to ich życie staje się już inne. Czyści wracają do rodzin, do zwykłych spraw "na wolności" i zaczynają od nowa. Szymon po wyjściu z Cenacolo zdał wieczorowo maturę jednocześnie pracując w piekarni i na budowie. Po dwóch latach wziął ślub. Mówi, że sam nie wie jak to wszystko było możliwe.
- To nie moja zasługa, tylko Bożej interwencji, łaski która mnie dotknęła, a na którą ja tylko odpowiedziałem.. Sam nigdy bym z tego nie wyszedł.
- Muszę się teraz pilnować bo pokusy krążą blisko mnie - mówi z uśmiechem trzymając w rękach różaniec gdy siedzimy w jego schludnym, malutkim mieszkaniu bez radia i tv na warszawskiej Woli - Ale z modlitwy już nigdy nie zrezygnuję.


niedziela, 2 września 2012

Miłosierdzie

W świecie wypełnionym krzywdą mówienie o Miłosierdziu naraża na podejrzenia o "radykalny pacyfizm", padają ironiczne pytania: "I co, mam zawsze, każdemu, wszystko przebaczać ?". Pytającym chodzi o własne bezpieczeństwo, rzekomo zagrożone, gdy wyciągamy dłoń do mordercy, ale też o coś więcej - o sens życia, o istotę relacji z Bogiem. Powraca dramatyczna dychotomia: Jak Jezus może być jednocześnie Bogiem i człowiekiem? Jak Bóg może być jednocześnie sprawiedliwy i miłosierny? Czy obok nieba może istnieć piekło? Ludzkie myślenie ograniczone jest do wymiarów: długości (nieubłagane następstwo wydarzeń w czasie), szerokości (trudność z wyborem właściwej drogi), wysokości (samotność w przestrzeni). Bóg istnieje jednak ponad wymiarami, obok nich i w nich. Nie potrzebuje tych rozstrzygnięć. Zatem tylko przyjęcie Boskiej perspektywy pozwala przybliżyć nam Boskie sprawy, rozgrywające się w rzeczywistości n-wymiarowej, uwalniając od ograniczeń ludzkiej optyki. Miłosierdzie jest Bożą tajemnicą, której zrozumienia może dostąpić jedynie skruszony grzesznik, bo tylko wtedy rozum z jego zabezpieczeniami ustępuje wobec wszechmocy Miłości Stwórcy. Przebaczenie najcięższej zbrodni dokonuje się bowiem nie mocą człowieka, tylko wszechmocą Boga i próby zrozumienia "po ludzku" tego zjawiska są podobne do powzięcia przez ateistę postanowienia: "Od jutra uwierzę w Boga". To nie człowiek wybiera, tylko zostaje wybrany. Dotknięcie wiarą lub odczucie Miłosierdzia to łaski, które na człowieka spływają z zewnątrz, gdy ten potrafi im się poddać rezygnując czy raczej zawieszając funkcje rozumu. A może nie rezygnując i nie zawieszając, tylko przeciwnie: wynosząc się na najwyższy poziom poznania, który i tak prowadzi do tego samego miejsca - na spotkanie z Bogiem. Temu radykalizmowi całkowitego oddania się Bogu sprzeciwia się na codzień rozum szukający wyjaśnień i zabezpieczeń. Nieodłącznym towarzyszem samotnego rozumu jest strach i ludzka tęsknota za ostatecznym określeniem siebie samego wobec wszechświata. Ten samotny rozum może wybrać drogę życia zgodnie z Prawem, z owym "regulaminem sensu życia". Tą drogą szli faryzeusze za czasów Jezusa. Była to droga służąca do zaczarowania i opanowania śmierci, niechybnie obecnej w samym fakcie cielesnego życia. Spełnić określone warunki, złożyć należne ofiary i w ten sposób - przestrzegając nakazów Prawa - utrzymać się po właściwej stronie, oddzielić od zła i grzechu. We współczesnym świecie istnieją inne sposoby wywołania tej samej iluzji: zawoalowane techniki ascetyczne, nauki tantryczne, magiczne, teozoficzne, gnostyczne. Niezliczone są sposoby, po które sięga człowiek aby umnkąć przed lękiem i nieuchronnym wyrokiem. Wszystkie w rezultacie są autodestrukcyjne, oprócz jednego: Miłosierdzia Ewangelii.
Thomas Merton, pustelnik trapista zmarły w 1968 pisał:
"Tylko przez przyjęcie Miłosierdzia poszukujące samego siebie "ja" zostaje uwolnione od swego poszukiwania i niepokoju, ponieważ spotyka nie siebie samego, lecz prawdę ofiary miłości, którą złożył Bóg. To "spotkanie" jest odkryciem, w łasce i wierze, że zostaliśmy "zrozumiani z Miłosierdziem" oraz że w duchu okazanego nam Miłosierdzia staliśmy się zdolni miłosiernie zrozumieć bliźnich. Słabość i bezbronność naszych serc, które czynią nas bezbronnymi wobec bliźnich, zostają zatem przezwyciężone nie za pomocą siły, lecz ufności w Boże Miłosierdzie, którym zostajemy obdarzeni, gdy już nie usiłujemy chronić naszej słabości i jesteśmy gotowi zaakceptować naszą bezgraniczną nędzę, w miłosiernej wymianie z bliźnimi, których nędza jest tak wielka jak nasza!"

niedziela, 19 sierpnia 2012

Czasy


W Warszawie spędzam zwykle dwa dni w tygodniu: czwartek i piątek. Prowadzę zajęcia pisania ikon dla dwóch 10 – osobowych grup. Spotykamy się w sali przy kościele św. Jakuba Apostoła, zaczynamy o 17.00, kończymy o 21.30. W sobotę rano wracam zwykle pociągiem do Łodzi, gdzie mam małą pracownię. Właśnie jestem w takiej powrotnej podróży. Siedzę w nowoczesnym, bezprzedziałowym wagonie.
Obok mnie matka z ok. 16-letnią córką. Mama czyta Gazetę Wyborczą, a córka z wyrazistym makijażem, kolczykiem w nosie i pokaźną „pieszczochą” na nadgarstku pochłonięta jest lekturą „Pamiętników wampirów”. Po przeciwnej stronie chłopak około dwudziestu kilku lat czyta książkę pt. „Generator charyzmy. Kreowanie osobowości managera”.  Jest jeszcze kilka młodych osób ze słuchawkami mp-trójek na uszach albo wystukujących coś kciukami na swoich smartfonach.
Wracam myślami do tego, co wczoraj poruszaliśmy na spotkaniu ikonowym. Ikona jest powrotem to czystej sztuki, do jedynego prawdziwego piękna, jakim dla chrześcijanina jest sam Bóg. Nie jest wyrażaniem własnych emocji czy szukaniem pola dla osobistej ekspresji, jak w przypadku współczesnej sztuki, która dając rzekomą obietnicę wolności, w centrum stawia samego artystę oczekującego uznania dla swoich osiągnięć. Czy sam człowiek może tworzyć piękno? Czy nie jest tak że piękno już istnieje, a rolą człowieka jest tylo je odkrywać, przywoływać w tworzonych formach? Czy istnieje coś takiego jak generator charyzmy? A może człowiek, nie jest w stanie tworzyć własnej osobowości, do czego namawiają poradniki, bo swoją osobowość już posiada, tylko o niej nie wie, bo skrywają ją maski nakładane mu przez świat pozornych wartości i transakcyjnych relacji?
 Praca nad ikoną to usunięcie się w cień Bożego dzieła. Pisanie kanonocznej ikony to czynność liturgiczna, polegająca na pokornym powierzaniu się Duchowi, oddawaniu Mu swojej dłoni, skromnym i cichym ćwiczeniem się w technice, która znana jest od stuleci jako najlepsza forma dla oddawania świętych wizerunków. Pisanie ikony to przede wszystkim modlitwa. Modlitwa jest powrotem do prawdy o mnie, często gdzieś gubionej w codziennym pośpiechu i zabieganiu o pilne rzeczy. Dlatego pisanie ikon w Warszawie, stolicy współczesnego zabiegania, jest szczególnym wyzwaniem, zarówno dla prowadzącego takie zajęcia, jak i dla uczestników.
Spojarzałem w okno, gdzie wolno przesuwał się zielono-błękitny krajobraz Mazowsza. Widok, który ewoluował przez stulecia. Kiedyś rosła tu puszcza, którą chłop mozolnie karczował i wypalał przeznaczając pod uprawy. Dziś widać mozaikę pól, traktor, słupy trakcji elektrycznej, sieć asfaltowych dróg i zabudowania gospodarskie. Czasem kępa drzew, łąka lub mały obszar nieużytku. Człowiek tworzy nowe narzędzia i zmienia swoje otoczenie. To naturalny proces trwający od początku ludzkości. Żyje się coraz szybciej, coraz łatwiej wykonuje pewne czynności. Te zmiany są jednak tylko ilościowe. Bo czy zasadnicza treść życia człowieka ulega zmianie? Czy wiemy więcej o istocie bytu? O śmierci? Czy nauka przybliżyła odpowiedź na pytanie po co żyjemy? Jednak pewne wydarzenie w tej wielowiekowej historii zmieniło życie człowieka jakościowo i była to zmiana fundamentalna: Ofiara poczyniona z nieskończonej miłości, jaką mógł złożyć tylko sam Bóg. Świat widzialny, doświadczany zmysłami, zszedł odtąd na drugi plan wobec wypełnionej obietnicy życia wiecznego w świecie nieporównywalnym z najbardziej nawet wzniosłymi i pięknymi doświadczeniami ziemskiego życia.
Ten moment dał człowiekowi prawdziwą wolność. Uwolnił go od lęku przed ciemnością i przed niepewnością jutra. Dobra nowina rozpoczęła swoją wędrówkę po świecie, a jej apostołowie pokonywali największe trudy żeby wypełnić swoją świętą misję. Odtąd świat miał być inny. Jednak człowiek znowu zaczął wątpić w prawdę o swoim wiecznym szczęściu. Może droga do niej okazała się zbyt trudna.
Zastanawiam się w którym momencie swojej historii człowiek zapomniał o niebie i znów zaczął skupiać się na życiu ziemskim. Który z wynalazków dał mu poczucie władzy nad światem czy radość godną raju? Czy stało się to w okresie Oświecenia, a może w wieku eletryczności, pary i podboju świata przez podróźników-kartografów i twórców psychologii? 
Ewangelię z czasem zaczęły zastępować poradniki pisane przez ekspertów. Na temat szczęścia, spełnienia, sukcesu, efektywności, skuteczności, kreatywności, szybkiego uczenia się i czytania książki w godzinę. Proroków wzywających kiedyś do nawrócenia zastąpili dziś apostołowie mediów, dziennikarze i publicyści przyciągający tłumy do współczesnych świątyń: telewizyjnych programów Talk- show, które pokazują każdy, dowolnie groteskowy czy odrażający temat, jeśli tylko przyciągnie odbiorców.
Komunię z Bogiem zastąpił kontakt za pośrednictwem portali społecznościowych, elektroniczne fora dyskusyjne, gdzie każdy może powiedzieć dziś co chce. Wolność zaczęto pojmować jako uwolnienie się od bólu, trosk i zakazów, radość jako wspierane chemicznymi substancjami przeżywanie zmysłowej euforii, słowo „skuteczność” dawno zastąpiło słowo „przyzwoitość”, a „wartość” pojmuje się dzisiaj najczęściej w odniesieniu do cen akcji na giełdzie lub kompetencji zatrudnianego pracownika.
Jeden z uczestników zajęć ikonowych opowiedział, że spędza ostatnio dużo czasu ze swoją 3-letnią wnuczką. Ma z nią wiele zmartwień. Ostatnio byli we dwoje sami w domu jej rodziców i dziewczynka poprosiła o włączenie programu telewizji kablowej z bajkami „na życzenie”, przed którymi spędza większą część dnia. Dziadek nie potrafił uruchomić dekodera i plazmowego ekranu. Zniecierpliwiona dziewczynka powiedziała:
-Tata potrafi, mama potrafi, wujek potrafi, wszyscy potrafią tylko nie ty. Więc co ty potrafisz?
Historyczny postęp jest procesem naturalnym. Człowiek tworzy nowe narzędzia i zmienia swoje otoczenie. Kiedyś ten proces był w naturalny sposób regulowany przez sumienie i wartości, które stanowiły powszechnie akceptowany fundament dla całej ludzkości. Od jakiegoś momentu jednak sam człowiek przypisał sobie prawo do bycia dla siebie wyrocznią, sędzią i sumieniem. Nawet dziejowe katastrofy do których prowadziła go pycha i odrzucenie Boga nie nauczyły go niczego. I dziś, w świecie coraz bardziej wolnym od zagrożeń militarnych czy epidemii, ludzość niepostrzeżenie zbliża się do katastrofy o skutkach być może znacznie groźniejszych.
Człowiek zaczyna bowiem kwestionować prawdę o istocie swojego człowieczeństwa, o tym, że poszukiwanie prawdy i piękna nie kończy się na nim samym.

czwartek, 26 lipca 2012

Olaf

Centrum Oslo mozna obejsc w godzine. Miasto mniejsze niz Poznan. Przed sloncem schronilem sie w cieniu i chlodzie kosciola sw. Olafa.Wielki krol Norwegow, zcalil panstwo i wprowadzil chrzescijanstwo jednoczesnie znoszac niewolnictwo. Dzialo sie to w XI wieku. Norwegia zyskala nowy fundament zycia wedlug nauki pewnego zydowskiego nauczyciela z Nazaretu.
Gdy modle sie w prawie pustej swiatyni wchodzi do srodka gromada mlodych ludzi. Zachowuja powage i cisze, ale z szeptow wnioskuje ze to chyba Niemcy. Na zewnatrz przedstawiam sie jako pielgrzym w drodze do grobu sw. Olafa do Nidaros i pytam jednego z nich co sadzi o smierci. Nawet nie jest zaskoczony pytaniem. Patrzac mi w oczy powoli dobrym angielskim mowi, ze kiedys myslal, ze smierc go nie dotyczy, ze nie musi o niej myslec, skoro jest mlody. Ale teraz, tutaj w Oslo, zastanawial sie nad tym. Podchodza inni i przysluchuja sie w ciszy naszej rozmowie. Mowi, ze teraz wie ze smierc moze przyjsc w kazdej chwili.
Okazuje sie ze grupa 18 latkow to studenmci z roznych czesci Niemiec na wycieczce wNorwegii, przylecieli dzisiaj rano. Czesc to katolicy, czesc protestanci, czesc mowi o sobie z umiechem "unregiststered". Wlaczaja sie do rozmowy. Jedna z dziewczyn opowiada, ze miesiac temu byli pod namiotami w Niemczech na podobnym obozie jak ich norwescy rowiesnicy rok temu na Utoi. Smierc mogla spotkac takze ich. reszta potakuje w zamysleniu. Rozmawiamy w cieniu przed wejsciem do starej swiatyni. Opowiadam im o pielgrzymce pokoju Idzie Czlowiek i o tym ze 11go sierpnia chcemy tutaj wreczyc Tablice Pokoju przedstawiclom rodzin ofiar masakry sprzed roku. Czytaja na debowej desce w swoim jezyku skowa z Izajasza: `"Moj dom jest domem modlitwy dla wszystkich narodow". Czujemy teraz jednego ducha. Jeden z mlodych Niemcow mowi o wypedzeniu swoich dziadkow przez Rosjan z Pomorza, choc sami byli przesladowani za postawy antynazistowskie. Wyjmuje z plecaka male franciszkanskie krzyze TAU - znak Pielgrzymow Bozego Milosierdzia. Nakladaja sobie na szyje. Robimy sobie pamiatkowe zdjecie.  Czujemy wszyscy wewnetrzne poruszenie.
- To znak cywilizacji milosci - na mlodych twarzach widze powage i skupienie - teraz wy tez wlaczyliscie sie do tej pielgrzymki.
Zegnamy sie zyczac wszystkiego dobrego na droge. Bedziemy pamietac to spotkanie.

Jakub

Przylecialem wczoraj, w swieto Jakuba, patrona pielgrzymow, niech opiekuje sie ta pielgrzymka.

Norwegia przyjęła mnie gościnnie. Wygodny nocleg w Oslo, u Pawła. brata naszego Adama z Lodzi, skad pisze te slowa na norweskiej klawiaturze.
Z autostopem tu ponoc ciezko sie poruszac wiec poswiecam z bolem 75 dolarow na bilet autobusowy do Trondheim. Chce jak najszybciej spotkac sie tam z Wojtkiem, czasu na pokonanie drogi na Wyspe Utoya nie zostanie nam wiele - data przyjcia to 11 sierpnia, a wiec 40-50 km dziennie po gorach, mamy nadzieje ze bedzie w miare sucho. 12 sierpnia powrot samolotem do Lodzi.
Dzis w kosciele w Oslo postaram sie nawiazac jakies kontakty co do wreczenia Tablicy Pokoju 11-go. Adrian Pracon, Polak ocalaly z masakry na wyspie - zaakcveptowal mnie na FB ale sie potem juz nie odezwal. Przedwczoraj minal dokladnie rok od tragedii. Komentarze w mediach wskazuja ze ludzie nadal sa w stanie wewnetrznego wycofania, tzn. tamte wydarzenia wciaz sa bardzo zywe. rana otwarta. Mysle, ze istnieje obawa przed  ideologizacja tego tematu, zawlaszczenia go do czyichs celow. Tym wieksze wyzwanie dla pielgrzymow zeby nie glosic siebie tylko Ewangelie, przykladem wlasnej przemiany, a Bogu zostawic dzialanie bo po ludzku nic sie tutaj nie wskora.
Temat cywilizacji milosci wyrazony w naszym znaku TAU jest w istocie ponadreligijny i gleboko wewnatrzludzki, ale do ludzi trafia indywidualnymi drogami,. w swoim czasie, i nie mozna tego przyspieszac.
Mysle, ze Norwegowie majac wokol siebie tak niezwykla, dziewicza przyrode, uciekaja w nature od egzystancjalnych pytan i dramatow ktore ich nieublaganie odnajduja nawet tu, w tym dzikim i finansowo niezaleznym zakatku Europy. 

Zatem trudna sprawa z Ta Norwegia, zobaczymy co bedzie dalej.

Odyn, bohater skandynawskich sag  umieral na drzewie, przebity wlocznia spiewajac piesni. dlatego wikingowie nie bali sie smierci, szukali przekroczenia siebie i godnego zycia - w Walhalli. krainie po drugiej stronie zycia. dlatego opowiesc Olafa - krola Norwegow z XI wieku i misjonarzy  o Bogu-czlowieku, ktory podobnie umieral przynoszac wyzwolenie od smierci - trafila tu kiedys na podatny grunt. Inaczej ciezko by bylo misjonarzom poradzic sobie  z Wikingami. 
A dzis hmmmm. 
Wszystko zdaje sie wraca do starych poganskich strachow i kultu przyrody. Skandynawia to bardzo trudny, misyjny obszar. Smierc w sekularyzowanymm spoleczenstwie stala sie tematem tabu. Czci sie tu za to zdrowie i urode, mlodosc, tezyzne fizyczna, zadowolenie z zycia, harmonijne wspolistnienie z przyroda. Dlatego tamta masowa smierc mlodych ludzi sprzed roku byla wielkim wstrzasem, z ktorego Norwegowie do dzis sie nie otrzasneli. Chca juz o tym zapomniec. Absurd smierci, ktora tak brutalnie wtargnela w ta sielankowa kraine zburzyla spokoj dostatniego zycia. I teraz albo ofiara Utoi zostanie wlasbciwie zrozumiana, przyjeta i posluzy zbudowaniu czegos, albo sprawa zniknie.
Czasami mam poczucie ze ta trudna misja przekracza sily czlowieka. Jak latwo byc posadzony o wlasny ideologiczny interes.
a moze wcale nie jestem od tego wolny...

Dzisiaj wieczorem w Trondheim zdecydujemy z Wojtkiem czy czekamy tam na swieto sw. Olafa 29-go czy ruszamy wczesniej. Pewnie zostaniemy, zeby wsluchac sie w glos swietego patrona tych stron.
Niech Bog ma w opiece pielgrzymow!

wtorek, 17 lipca 2012

Spotkanie

Spotykamy się w gronie pielgrzymów w Zgniłym Błocie (czy zna ktoś pokorniejszą nazwę miejscowości?) pod Aleksandrowem Łódzkim w piątek 20-go lipca. Zostajemy do niedzieli.
Szczegółowy program jest tutaj: program rekolekcji

Brat Gabriel wygłosi m in. konferencję nt. Bożego Miłosierdzia... padną ważne pytania i trudne odpowiedzi, jak te z Jerozolimy sprzed roku, gdy zaczynała się droga do Asyżu...




Chrystus

Chrystus szuka domu!

Wyruszam 25 lipca do Norwegii żeby z Wojtkiem powędrować dalej z Trondheim na Wyspę Utoya. Na bilet do Oslo mam (dzięki hojności naszego brata ze Świnoujścia - dziękujemy!). Potem atostopem 500 km na północ, skąd pójdziemy już we dwóch. Potrafimy zaufać Opatrzności, jednak Norwegia to bezludzie i trzeba zrobić zakupy na drogę - plus coś na powrót. Opatrzność Boża i roztropność gdzieś się spotykają...

Tak więc Chrystus szuka dobrego domu - gdzie odwdzięczy się za wsparcie dla pielgrzymów.
Konkretnie Chrystus Pantokrator - ikona pisana tradycyjną techniką na starej desce z krakowskiej szafy (może ok 60-letniej).
3 takie ikony (tempera, złocenie - szlagmetal, rozm.: 23x27 cm.) czekają na chętnych i gotowych do wyruszenia z nami w drogę... duchowym szlakiem.
Do ikony dodany będzie nasz krzyż TAU - znak Pielgrzymów Bożego Miłosierdzia.
Ikonami handlować nie wolno, wartość duchowa nie ma ceny. Ale gdy Boży cel przyświeca - można pokryć koszty.
A wierzymy, że nasz cel taki jest.
Ikona na załączonym zdjęciu...
Wysyłka pocztą.
Ceny nie ustalam. Razem za trzy ikony chciałbym zebrać 900 zł.
Ale ile będzie tyle będzie.
Osoby zainteresowane prosimy o kontakt: idzieczlowiek@gmail.com

Bóg zapłać!

środa, 20 czerwca 2012

Pustka

Wczoraj pracowałem nad ikoną Archanioła Michała. To był trudny dzień, zanurzony w duchowej mgle. Oblicze pojawiło się szybko, wyraziste, poważne, oczy spojrzały na mnie jeszcze z mocą: "Któż jak Bóg!" - ale po chwili nie czułem już żadnych uniesień aniradosnych poruszeń duszy. Czułem żal i opuszczenie, ale pracowałem dalej, niemal mechanicznie, mimo ponawianych modlitw. Nie potrafiłem już oddać skrzydeł. Zwykle nie sprawiają mi kłopotów skrzydła archaniołów - rozświetlone atrybuty mocy anielskiej, pierzaste potężne narzędzia heroldów Słowa. Teraz zatrzymałem się w pracy nie mogąc dalej zrobić kroku, zostałem z tym utkwionym we mnie spojrzeniem: on bez skrzydeł, ja bez siły na kolejny krok. Odstawiłem pracę nad ikoną.
Akurat tego dnia spotkałem się ze znajomą, która przyszła na spotkanie chyba tylko po to żeby wypalić do mnie: "Ja nie wierzę". Znając jej historię czułem jak dramatyczne jest to wyznanie. Zapytała: "Znasz kogoś, kto NAPRAWDĘ wierzy w Niepokalane Poczęcie, w Zmartwychwstanie?
Wracając miałem w głowie pytanie: "Kto NAPRAWDĘ wierzy?..." Uczciwość tak postawionego pytania była usprawiedliwieniem jego niemal świętokradczego brzmienia.
Mój anioł nie miał tego dnia skrzydeł, a ja czułem tylko pustkę. Jednak gdzieś na dnie tej niemocy było coś jeszcze, jakby odrzucony element, nie pasujący teraz do reszty, jakby stworzony z tej pustki ale będący czymś innym niż ona sama, może nawet jej przeciwieństwem. Stanąłem jak kiedyś Maria Magdalena przed pustym grobem i siniej niż kiedykowlwiek zdałem sobie sprawę, że wiara przychodzi z zewnątrz, jest łaską, darem, a więc niczym zasłużonym czy wypracowanym. I tak samo może odejść. W każdej chwili. Czy wtedy, bez niej, zostajemy sami? Ostatnim wysiłkiem woli próbowałem podnieść ten odrzucony element z dna beznadziei. Pustka Grobu. "Czy Jezus zmartwychwstał?". Pokazała mi artykuł pewnego agnostyka, znanego badacza Całunu Turyńskiego, który podczas wieloletnich badań nie znalazł w nim dowodów na fałszerstwo, ale stwierdza, że sam fakt zmartwychwstania nie zaistniał. Owszem, wizerunek odbił się na płótnie w niewyjaśniony dla nauki sposób, ale to nie dowód, że ciało "wyparowało do nieba". Ten wizerunek na płótnie według autora był tym, co zobaczyli potem apostołowie jako objawienie Jezusa w spotykanych ludziach: w drodze do Emaus, nad Jeziorem Galilejskim, w Wieczerniku. Po prostu silnie zasugerowali się obrazem. Przypomniała mi się przypowieść z Ewangelii, gdy bogacz po śmierci prosi Boga, aby choć swych synów mógł ostrzec jakimś znakiem żeby uwierzyli i w swoim życiu nie szli na zatracenie. To daremne - odpowiada Bóg - w żaden znak nie uwierzą.
Znałem ten naukowy redukcjonizm ateistów, sprowadzanie tajemnicy bytu do opisanych wzorami fizycznych zjawisk, a człowieka do psychologicznych czy biochemicznych procesów. Jednak teraz ciężar tych pytań przytłoczył mnie. Jeszcze raz spróbowałem chwycić się tego samotnego, utkanego z pustki elementu, który przecież nie był żadnym poważnym argumentem. Czym był zatem?

W domu spojrzałem znowu na mojego archanioła. Postanowiłem zamalować srzydła złotem. Po chwili biły blaskiem. Złoto w ikonografii to kolor Bożej chwały. Pstanowiłem na razie tak je zostawić, nie potrafiłem zrobić nic więcej.

Otworzyłem książkę "Za pięć godzin zobaczę Jezusa". Są to listy pisane do 6-letniej córki z więziennej celi przez młodego Francuza, Jaquesa Fescha, skazanego w latach 50-ych we Francji na zgilotynowanie za przypadkowe zabójstwo policjanta podczas próby obrabowania kantoru. Skazany na śmierć nawraca się w celi śmierci i pragnie zostawić córce po sobie świadectwo swojej wiary. Niedawno rozpoczął się jego proces beatyfikacyjny.

"Stwierdzam, że ateiści są często bardziej przekonywający i logiczni (niż wierzący), bo pozostają w sferze bardzo konkretnej, którą rozum może łatwo ogarnąć. Jeśli wierzący tkwi na tej samej płaszczyźnie, wysuwa argumenty równie przekonywające, lecz zupełnie bezowocne. Zmuszony jest zatem wniknąć w dziedzinę niedostępną rozumowi. Tam nieuchronnie zacznie posługiwać się argumentami, które ogółowi śmiertelnych wydadzą się szalone i zbyt sentymentalne. jeśli chciałoby się streścić wrażenia człowieka wierzącego, którego oświeca łaska, należałoby użyć słów: obecność, ciepło, światło, słodycz, powaga..., słów, które nie są odkrywcze dla kogoś, kto nie widzi.
Myślę, że można sobie wyobrazić ziemię i niebo jako płaszczyznę pełną garbów i dziur. Ukazana nam jest tylko jedna strona. W momentach obecności, gdy łaska oświeca duszę, może ona przez chwilę zerknąć z drugiej strony płaszczyzny: wówczas widzi garby jako dziury i odwrotnie. Rozum nie ma w tej wizji żadnego udziału, rzeczywistość wlewa się w nas i dzieje się to w sposób nieopisany. A gdy wracamy na "normalną" stronę płaszczyzny, nie jesteśmy w stanie pojąć, a nawet dokładnie przypomnieć sobie tego, co właśnie widzieliśmy.
Pozostaje nam jedynie wspomnienie czegoś wspaniałego, czego intensywnie pragniemy, lecz czego sami z siebie posiąść nie możemy. Trudne jest już samo jasne wyłożenie abstrakcyjnych argumentów, gdy natomiast wykracza poza nie wiedza wlana, zakorzeniona poza czasem i przestrzenią, wówczas wszystko staje się absolutnie niemożliwe. A przecież, jeśli łaska ta jest nam dana, obraz nabiera prostoty i logiki. Królestwo Boże rzeczywiście jest w nas, dzieli nas od niego tylko zwykła zasłona. Tak bardzo jednak jesteśmy przyzwyczajeni do patrzenia za pomocą oczu i myślenia za pomiocą rozumu, że używamy ich automatycznie, aby próbować zrozumieć. I zasłona się nie podnosi. Jak ją zerwać? Jest tylko jeden sposób: miłość, pokora, oderwanie się od siebie, modlitwa i zaufanie Bogu. Nie starać się czegokolwiek zrozumieć, lecz z głębi serca wydobyć wołanie miłości i poddać się woli Boga.
Jest to zachwycające, gdyż największy analfabeta zdolny jest do tego wysiłku, który w niczym nie zależy od jego zdolności intelektualnych. Wiara jest darem, a św.Paweł mówi:
" Bóg lituje się nad kim chce i komu chce czyni miłosierdzie. Nie jest to więc dzieło tego, kto chce, ani kto się stara, lecz Boga, który okazuje miłosierdzie."

Teraz myślę, że Archanioł Michał, pogromca szatana i króla zwątpienia, udziela swych skrzydeł tym, którzy przez Boga zostali obdarowani miłością, a więc wiarą wbrew wszelkim przeciwnościom.





niedziela, 17 czerwca 2012

Miłosierny

(notatka z wędrówki przez okolice Głogowca)

Czy znasz bardziej polski widok niż pejzaż Mazowsza, z maczugami wierzb na miedzach, dumnym krokiem bociana i łanem dojrzewającego zboża, falującym pod dotykiem wiatru? Wiatr biegnie tu wolny, nie znając przeszkody, bo doskonale równy horyzont podnosi się tylko czasem w oddali ciemnozielonym grzebieniem lasu, nad którym wznosi się już tylko namiot nieba: od końca do końca.
Kiedyś spotkałem w Bieszczadach miejscowego rzeźbiarza. Skarżył się, że słońce nad jego doliną biegnie tylko od szczytu do szczytu i nigdy nie może się nim dość nacieszyć. Na mazowieckiej równinie słońce wędruje niespiesznie. Zaczyna wczesnym rankiem i towarzyszy rolnikom cały dzień, aż po późny zmierzch. Nigdzie słońce nie jest bardziej obecne jak tutaj. Nigdzie jego opiekuńczy łuk nie jest pełniejszy.

Czy znasz nazwisko bardziej polskie niż Kowalski? Pochodzi od jednej z najważniejszych czynności w dawnej społeczności: wykuwania żelaznych przedmiotów. Kowal dawał osadzie narzędzia i broń, podkowy dla konia i obręcze kół. Stanisław Kowalski nie był jednak kowalem. Znał się za to ma murarce i ciesielce, potrafił nawet obsługiwać maszynę parową. Dokładnie w jubileuszowym roku 1900, gdy górale wnosili na Giewont stalową konstrukcję dziękczynnego krzyża, Stanisław Kowalski wybudował w Głogowcu dom dla swojej rodziny. Za budulec posłużyły jasne bloki z rożniatowskiego wapienia, a narożniki ozdobiła czerwona cegła. Tak więc dom stanął w kolorach jasnym i czerwonym.
Pieć lat później przyszła tu na świat mała Helenka. Od zawsze budziła ją melodia "Kiedy ranne wstają zorze" śpiewana przez ojca, gdy o świcie wstawał do pracy. Matka uciszała go, żeby dał dzieciom pospać, ale on śpiewał, a Helenka słuchała.

Czy znasz smuklejsze kościoły niż te z mazowieckich wsi? Tylko one mierzą tu w górę, bo zwyczajne życie i codzienna praca odbywają się po płaskim. No i jeszcze jest skowronek, gdy zawiśnie gdzieś w górze i wygrywa dzwoneczkiem swoją radość. Radość panuje w domu Kowalskich mimo biedy i ciężkiej pracy. Radość z prostego życia oddanego Bogu, gospodarzowi tej ziemi.

Czy znasz słowo więcej mówiące o Bogu niż Miłosierny?





sobota, 26 maja 2012

Zesłanie

Obudziło mnie słońce. 5 rano. I słowa piosenki gdzieś w głowie: "Duchu Święty przyjdź!". Kiedyś w tym dniu rodził się Kościół. Dziś z Ducha rodzi się nowe dzieło. Wyruszamy w drogę modląc się o to, żeby świat przyjął Boże Miłosierdzie. Modlimy się krokami samotnej drogi za rodzącą się wspólnotę Pielgrzymujących Misjonarzy Bożego Miłosierdzia.
Słowo, które nam dziś towarzyszy to Dzienniczek 1732. W sierpniu spotkamy się przy grobie św. Olafa, skąd wyruszymy razem w ostatni etap pielgrzymi Idzie Człowiek na Północ - na Wyspę Utoya, gdzie rok temu dokonano zbrodni z lęku przed obcymi. Prowadzi nas nadzieja. Wierzymy, że doniesiemy ją tam. Duchu Święty przyjdź!
Prosimy o modlitwę. Chodźcie z nami!

wtorek, 22 maja 2012

Ostatni

Ostatni z ascetycznych tekstów o. Maksymiliana Kolbe został napisany w dniu aresztowania. Być może najważniejszy ze wszystkich. Jakby ukoronowanie wszystkiego co było dotychczas. Bo Trójca to ukoronowanie wszystkiego. Początek i koniec. Tekst niedokończony bo pisanie przerwał telefon z furty - gestapo miało za chwilę zabrać go w ostatnią drogę, najpierw na Pawiak, potem do Oświęcimia, gdzie wybierze śmierć w bunkrze głodowym ocalając młodego więźnia.
Gdy Niemcy prowadzili go do samochodu zdążył jeszcze rzucić w stronę przerażonych braci: - Pamiętajcie o miłości!
Tak kończyła się ziemska misja syna Franciszka i rozpoczynała droga niebieska, która trwa do dziś, a my do niej dołączamy w naszym pielgrzymowaniu dla cywilizacji miłości.

Choć tekst jest niedokończony to jednak zdaje się streszczać całą wizję Maksymiliana na temat zjednoczenia Maryi z Duchem Świętym. Myślałem o tym gdy pisałem ikonę. Tekst jest trudny do zrozumienia bez wprowadzenia w życie i dzieło Maksymiliana, ale może Duch pozwoli go zrozumieć...

„Ojciec rodzi Syna a Duch od Ojca i Syna pochodzi. W tych kilku słowach mieści się tajemnica życia Trójcy Przenajświętszej i wszystkich doskonałości w stworzeniach, które nie są niczym innym jak echem różnorodnym, hymnem pochwalnym w różnobarwnych tonach tej pierwszej najpiękniejszej tajemnicy. Słowa wzięte ze słownika stworzeń niech nam posłużą, bo innych nie mamy, choć zawsze pamiętać musimy, że to bardzo niedoskonałe słowa. Kim Ojciec? Co stanowi Jego istotę? Rodzenie, że rodzi Syna, od wieków na wieki zawsze rodzi Syna. Kim Syn? Rodzonym, że zawsze i od wieków rodzony przez Ojca. A kim Duch? Owocem miłości Ojca i Syna. Owocem miłości stworzonej to poczęcie stworzone. Owocem zaś miłości i pierwowzoru tej miłości stworzonej to też nic innego, jak tylko poczęcie. Duch więc to poczęcie niestworzone, przedwieczne, pierwowzór wszelkiego poczęcia życia we wszechświecie. Ojciec więc rodzi, Syn jest rodzony, Duch jest poczynany i to jest ich istotą, którą się różnią nawzajem. Jednoczy zaś Ich ta sama natura. Boskie istnienie istotne. Duch więc to poczęcie przenajświętsze, nieskończenie święte, niepokalane”.

sobota, 19 maja 2012

Prośba

(Modlitwa przed przystąpieniem do pracy nad ikoną św. Trójcy)

Panie mój! Trójjedyne Światło!

Podnosząc rękę do wyrażenia Twojego Pokoju doświadczam nędzy mojej grzeszności. Niech będzie w niebie wybaczona pycha słabego stworzenia, w której ośmielam się prosić o łaskę stanięcia przed Majestatem Tronu Najwyższej Miłości, nie nazwanej ludzkim słowem. Nigdy nie dostąpię tu na ziemi mądrości aby ogarnąć Ciebie ani inteligencji żeby przeniknąć Twoją tajemnicę, ani pokoju aby bez lęku stanąć przed Tobą, w Trójcy jedyny Boże!
Dlatego w słabości mojej proszę najpokorniej: Weź moją dłoń i zanieś ją na Górę Przemienienia. Daj jej prowadzenie aby w całkowitej zgodności i zespoleniu z Twoją mocą i Twoją świętą wolą wyraziła to, co w Twojej hojności gotów jesteś dopuścić i zesłać. Proszę o cud otwarcia nieba i o światło na tą samotną drogę powstawania z prochu ziemi do jasności Twojej Prawdy. Kieruj duszą i ciałem sługi Twego aby mógł godnie oddać widzialny znak niewidzialnego. Nie mam talentu ani mocy. Nie mam warunków godnych tej pracy. Mam jedynie wolę trwania przy Tobie i wkonywania Twoich poleceń. Mam ją od Ciebie, wylaną na Chrzcie Świętym, w obecności mojego patrona, św. Andrzeja, męczennika, do którego wstawiennictwa teraz się uciekam. Niech to, co ma przyjąć drzewo, zajaśnieje ku chwale, radości i upiększeniu Twojego Świętego Kościoła. Amen.

piątek, 11 maja 2012

Zaufać



ZAUFAĆ BOŻEMU MIŁOSIERDZIU

Fragment wywiadu, który ukaże się w wakacyjnym numerze pisma „Sygnały troski”

Rozmowa z Romanem Zięba – pielgrzymem, który w 2011 roku przez 120 dni wędrował samotnie z Jerozolimy do grobu św. Franciszka we włoskim Asyżu. Szedł żeby upamiętnić XXV rocznicę pierwszego międzyreligijnego spotkania i modlitwy o pokój, które odbyło się na zaproszenie papieża Jana Pawła II w dniu 27 października 1986 roku. 


-       Na portalu pielgrzymujących pieszo uderzyło mnie zdanie, które jest niejako mottem: „Prawdziwa pielgrzymka liczy 40 centymetrów. Tyle dzieli rozum od serca.” Czym dla Ciebie jest pielgrzymka i pielgrzymowanie?

-      Słowo pielgrzymowanie wywodzi się od łacińskich słów per agros i oznacza tego, który idzie przez pole, poza miejscem swojego zamieszkania. Pielgrzym to ktoś, kto coś przekracza, także pewną granicę w sobie. Droga od rozumu do serca, czyli ta osobista pielgrzymka nie musi rozgrywać się na jakiejś wielkiej przestrzeni i liczyć setki czy tysiące kilometrów. Tu bardziej chodzi o przekroczenie w sobie pewnej granicy niemocy, niewiary. Dzięki pielgrzymkom odkrywam prawdę o sobie, czyli Boga, który jest Prawdą. On przychodzi do człowieka podczas pielgrzymowania, bo życie człowieka jest pielgrzymowaniem. Moja pielgrzymka wciąż trwa.

-      Czego nauczyło Ciebie pielgrzymowanie?

-      Pielgrzymowanie uczy mnie zaufania, czyli zawierzenia i przyjmowania tego, co dostaję. To, że zaufam, wcale jeszcze nie oznacza, że dostanę to, czego pragnę, bo dobre dla mnie może być coś zupełnie innego niż sobie wyobrażam. To jest tajemnica, która stale jest przede mną. Pielgrzymka jest odkrywaniem tego, co naprawdę ma dla mnie najlepszego Bóg.

-      Czego doświadczyłeś w drodze do Asyżu?

-      Doświadczyłem Bożego prowadzenia idąc bez pieniędzy, bez zabezpieczeń, nawet bez namiotu, bo było mi za ciężko i zostawiłem go na Pustyni Judzkiej. Zawierzyłem Bożemu Miłosierdziu i Ono mnie prowadziło. Było wiele trudnych sytuacji, ale nigdy nie byłem w beznadziejnym kryzysie.

-      Co oznaczało w praktyce, że zawierzyłeś Bożemu Miłosierdziu?

-      Boże Miłosierdzie jest stałą obecnością Boga przy mnie. Dostrzegałem Go w ludziach, którzy mi pomagali. Pukałem do drzwi muzułmanów, żydów, różnych chrześcijan po drodze: Greków, Turków, Ormian, Kurdów, Bułgarów, Macedończyków, Albańczyków, Włochów i oni mi otwierali drzwi swoich domów. Widzieli kogoś, kto wieczorem stoi z kijem w dłoni i pyta czy mógłby dostać nocleg i coś do jedzenia. Gdy szedłem miesiąc przez Turcję w Ramadanie, wieśniacy dawali mi chleb, choć sami pościli od świtu do zmierzchu.

-      Jak ludzie reagowali na Twój widok?

-      Niektórzy nie dawali mi bezpośredniego wsparcia, być może ze strachu przed obcym, który nie wiadomo czy nie jest jakimś zagrożeniem dla nich, ale nigdy nie było wrogości. Zadziwili mnie Palestyńczycy, muzułmanie, którzy okazali się ludźmi otwartymi i bardzo serdecznymi. W ich kulturze pielgrzymowanie i czyny miłosierdzia są niezwykle ważne, stąd dostałem od nich bardzo wiele. Tak było w Albanii, w Turcji, na Cyprze i w Ziemi Świętej. Boże Miłosierdzie odnajdywałem w sercach tych ludzi, którzy pomagali mi na pielgrzymim szlaku.

-      Dziękuję za rozmowę.


Rozmawiała Sylwia Sułkowska z Naczelnej Redakcji Programów Katolickich Polskiego Radia


Cała rozmowa zamieszczona zostanie na płycie CD dołączonej do „Sygnałów troski”.