czwartek, 20 stycznia 2011

wiara

Najpierw jest wiara, która mogła być pierwotnym stanem człowieka. To ona szepcze: idź. Bo coś musi zostać porzucone, żeby było można osiągnąć coś nowego. I ta konieczność porzucenia, zrezygnowania z czegoś, budzi w człowieku strach. Lęk przed utratą tego, co się już ma, kim się dotąd było. Potem są kolejne kroki i żeby móc posuwać się naprzód potrzeba wiary w wartość tego wyrzeczenia, wiary silnej i odnawiającej się po upadkach i zwątpieniach.
Dzisiaj dla wielu ludzi w bogacących się społeczeństwach wiara zaczęła oznaczać to, czym nigdy nie była. Wiara nie jest wygodnym uchylaniem się od doświadczenia, nie jest wypełnianiem nieznanego bogiem i tuszowaniem lęku dogmatem czy doktryną. Wiara nie jest także nadzieją ani przekonaniem ani empiryczną prognozą.
Wiara jest stanem umysłu otwierającego się na ostateczną rzeczywistość, jest mężnym stawianiem czoła nieznanemu, które otwiera się z każdym pokonanym krokiem na pielgrzymiej ścieżce życia.

Wiara jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy. (Hbr 11,1)

wtorek, 18 stycznia 2011

dalej

Ostatnio jechałem stopem do Warszawy z Łodzi, a że zimowy dzień krótki, to gdy stałem godzinę z kartką WAW w deszczu, ciemnica mnie zaskoczyła na wsi jakiejś w polu żywym i z kartką przestałem być widoczny dla samochodów. Mówię: jakiegoś daszku trzeba szukać, a rano się zobaczy. Deszcz w twarz daje i żadnej szansy na sensowne rozwiązanie. Przemoczony całkowicie idę przez polę w stronę chałup i słyszę: - W ciepłym, suchym łóżku tę noc spędzisz. Myślę: Taaaa, akurat. Widzę przystanek PKS, trzy ściany, ale ciemno w środku i śmierdzi, więc jak karimatę rozłożę i śpiwór to jakbym w błoto sie rzucił spać. Idę dalej. Wtedy się potykam w ciemności i pod ciężkim plecakiem lecę w błoto. Teraz już mokry jestem i w błocie cała prawa strona i plecak. Ciemno i beznadziejnie i czuję, że dłoń solidnie obtarłem. Mimo deszczu zdejmuję kurtkę i śniegiem staram się choć trochę błoto usunąć, ale szybko marzną mi ręcę. Wtedy wybucham śmiechem, bo przede mną jest tablica z nazwą wsi: DOBRA. Jak Dobra, to dobra. Zakłądam kurtkę i idę dalej. W pierwszej chacie mnie przeganiają, że jakiś przybłęda brudny z plecakiem. W drugiej ciemno i psy ujadają. Trzecia chata - otwiera starszy facet. - Wędruję do Warszawy i noc mnie zaskoczyła. Znajdę tu kawałek suchego miejsca na nocleg? Po kilku minutach leżę w ciepłym łóżku w świeżej pościeli. I chcę się pomodlić, podziękować, ale przerywa mi facet, który chodzi do pokoju z tacą, na której jest chleb, wędliny i biały dzbanek z herbatą.
Myślę, że 50% ludzi zawsze będzie uważać, że życie to zwykła loteria i tylko przypadek rządzi. I ci często kończą w błocie.
A inni idą trzy chałupy dalej.

piątek, 7 stycznia 2011

Zdumienie

Miałem szczęście poznać Krzysztofa Kolbergera osobiście trzy lata temu. Siedzieliśmy w restauracji i wybieraliśmy fragmenty "Tryptyku rzymskiego", które miał recytować podczas koncertu charytatywnego dla dzieci ulicy w bazylice na Kawęczyńskiej.
Zaskoczył mnie, bo gdy zamawiałem danie, on wyjął swoje jedzenie w plastikowym pudełku, które miał ze sobą - już wtedy był na ścisłej diecie.
Przeprosił mnie i spytał, czy to nie problem dla mnie, jeśli zrobi sobie zastrzyk. Odparłem, że nie.
Zdałem sobie wtedy sprawę, jak zmagał się ze swoją chorobą. Był bardzo słaby i chwilami jakby nieobecny.
Myślę, że nie mam mi za złe teraz, że wspominam tamto wydarzenie.
Podczas koncertu mówił z wielką mocą. Gdy skończył kilka tysięcy osób milczało.
Pamiętam fragment, który wybraliśmy.

Zdumienie

Zatoka lasu zstępuje
w rytmie górskich potoków
ten rytm objawia mi Ciebie,
Przedwieczne Słowo.
Jakże przedziwne jest Twoje milczenie
we wszystkim, czym zewsząd przemawia
stworzony świat...
co razem z zatoką lasu
zstępuje w dół każdym zboczem...
to wszystko, co z sobą unosi
srebrzysta kaskada potoku,
który spada z góry rytmicznie
niesiony swym własnym prądem...
— niesiony dokąd?

Co mi mówisz górski strumieniu?
w którym miejscu ze mną się spotykasz?
ze mną, który także przemijam —
podobnie jak ty...
Czy podobnie jak ty?
(Pozwól mi się tutaj zatrzymać —
pozwól mi się zatrzymać na progu,
oto jedno z tych najprostszych zdumień.)
Potok się nie zdumiewa, gdy spada w dół
i lasy milcząco zstępują w rytmie potoku
— lecz zdumiewa się człowiek!
Próg, który świat w nim przekracza,
jest progiem zdumienia.
(Kiedyś temu właśnie zdumieniu nadano imię «Adam».)

Był samotny z tym swoim zdumieniem
pośród istot, które się nie zdumiewały
— wystarczyło im istnieć i przemijać.
Człowiek przemijał wraz z nimi
na fali zdumień.
Zdumiewając się, wciąż się wyłaniał
z tej fali, która go unosiła,
jakby mówiąc wszystkiemu wokoło:
«zatrzymaj się! — masz we mnie przystań»
«we mnie jest miejsce spotkania
z Przedwiecznym Słowem» —
«zatrzymaj się, to przemijanie ma sens!
ma sens! ma sens! ma sens!»

czwartek, 6 stycznia 2011

Ruch

Jadąc pociągiem odkrywam czym jest ruch. Jednostajny stukot wprowadza mnie w stan płynnego odnajdywania się w coraz to nowym położeniu, bez przywiązywania się do stanów chwilowych. W tym rozciągniętym ponad przestrzenią stanie dynamicznej stałości nie potrzebuję już siebie, bo w każdym momencie poznaję siebie nowego.
Podobnie kroki pielgrzyma wyznaczają rytm, który nakładając się na rytm różańca unosi wędrowca na stojącej fali, która niepostrzeżenie przenosi go do celu. Odciskając ślady w kurzu drogi wędrowiec zostawia na sznurku kolejne koraliki, nieświadomy swoich wdechów i wydechów ani kolejnych uderzeń serca. Przestrzeń wobec ruchu zachowuje się dziwnie bo znika - przybliżając cel. Każdy zna to uczucie, gdy w zamyśleniu zniknął pokonany odcinek drogi.
Wirowy ruch mojej planety sprawia, że siedząc na ławce w parku gnam wraz z wszystkimi punktami na jej powierzchni z prędkością dwóch tysiący kiliometrów na godzinę. To tylko ruch wirowy. Ruch obrotowy planety wokół słońca to kolejny wir. Jest jeszcze ruch galaktyki. I może ruch całego poznanego wszechświata. Zawieszony w kosmicznym żyroskopie kolejnych układów odniesienia poruszam się zygzakami jak świetlik, który też nie jest świadomy prawdziwego toru swojego lotu.
Zauważyłem, że na wszystkich więziennych spacerniakach ruch odbywa się w prawo, a więc przeciwnie do ruchu wskazówek zegara i przeciwnie do wirowego ruchu planety, która obraca się ze wschodu na zachód. To zabawne, ale więźniowie mają poczucie, że tyko oni decydują o tym, że po wyjściu z więziennego bloku skierują się w prawo. W tym samym kierunku odbywa się ruch na stadionach i na hipodromach. Podobnie na pustyni krok prawej nogi jest zawsze dłuższy, więc może wędrowiec - tak samo jak więzień - kieruje się nie tam, gdzie sam pragnie, lecz tam, gdzie kieruje go sto orbit, pośród których jest zawieszony. Ruch jest atrybutem materii, a więc atrybutem istnienia i tylko sam jeden zna swój stan, wszystkie swoje stany, bo połączony z przeznaczeniem tworzy parę: scenarzysty i reżysera, która nieustannie tworzy ów kosmiczny spektakl, w którym każdy i wszystko, od początku do końca, ma swoją rolę. Największą tajemnicą tego spektaklu jest to, że każdy aktor jest absolutnie wolny, a mimo to nie może odstąpić od scenariusza, bo sam go współtworzy.
Jahwe wywodzi się od hebrajskiego „hawah” czyli „stawać się”. Podobny rdzeń ma „hawel” czyli mgła, opar, chmura, coś nieuchwytnego, nieokreślonego, pozostającego w ciągłym ruchu.
Kiedyś słowa Księgi Koheleta "hawel hawalim" przetłumaczono jako "Marność nad marnościami". Tłumaczenie naszych czasów brzmi: "Daremna ulotność". Daremna, ale nie stracona.
Bóg jest stawaniem się, jest nieuchwytny w swej zmianie, niepoznawalny dla żadnej teologii, żadnej religii. Ze swej nieuchwytności tworzy ścieżki przeznaczenia dla wszystkich stworzonych istnień i tylko człowieka pozostawia z tym odwiecznym niepokojem o jutro. Człowiek może przyjąć Jego istnienie, pogodzić się z nieodgadnionym ruchem i odnaleźć swoją rolę w kosmicznym scenariuszu. Albo próbować Mu zaprzeczyć i po swojemu budować konstrukcje, które mają go uchronić przed nieuchronnym. Choć w istocie obu tych dróg nic nie różni, bo scenariusz i tak jest dla wszystkich ten sam.
Poddani niewidzialnym kosmicznym wirom, wszyscy jak jedwabniki otorbiamymy się jedwabną przędzą, nicią życia, po to żeby kiedyś poddać się weszcie temu zdumiewającemu ruchowi na zewnątrz i rozerwać kokon przeznaczenia. Żeby narodzić się dla wieczności.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Trenczyn

Do Trenczyna dotarłem we wtorek późnym popołudniem dziesiątego dnia pielgrzymki, pokonując w ostrym słońcu 35 kilometrów z Poważskiej Bystrzycy. Przez Słowację szedłem już szósty dzień, pogoda dopisywała, a do upału zdążyłem się przyzwyczaić. Na sprężystym drucie przymocowanym do plecaka powiewał nade mną mały biały prostokąt z franciszkańskim krzyżem narysowanym niezmywalnym czarnym pisakiem, a poniżej flagi Polski i Słowacji. Zostawiłem miejsce dla flag kolejnych krajów, które dzieliły mnie jeszcze od Asyżu.
Zaskoczyła mnie gościnność i otwartość Słowaków. W mijanych miejscowościach przyjmowany byłem zawsze bardzo serdecznie. W jednej z górskich wsi obsiadły mnie wieczorem przy ognisku miejscowe dzieciaki i kazały sobie opowiadać historie. Język nie był problemem, tylko nie bardzo miałem o czym opowiadać. Wtedy zaczęły zadawać pytania: jak długo jestem w drodze, czy pogryzły mnie kiedyś psy, albo czy maszeruję też wtedy, gdy pada śnieg.
Noce spędzałem rozbijając namiot przy mijanych kościołach i nie wydałem dotąd ani eurocenta na jedzenie.
Nad Trenczynem góruje potężny zamek z malowniczymi średniowiecznymi wieżami, który w XVII wieku oparł się tureckiemu oblężeniu, a napis z II wieku wyryty łaciną w skalnym bloku informuje, że zimowali tu kiedyś rzymscy legioniści po zwycięskiej bitwie z Germanami. Na rynku przy fontannie zrzucam z ulgą plecak i nie zważając na krążący wokół tłum turystów kładę się na ławeczce w cieniu wielkich drzew, ukrywając twarz pod kapeluszem. Czuje zmęczenie, ale jest zbyt gorąco żeby zasnąć. Gaszę pragnienie nabierając w garść wody z fontanny. Nie mam pieniędzy i muszę odgonić pokusę owocowych lodów, z którymi obnoszą się spacerujące z rodzicami dzieci. Zarzucam plecak i ruszam w kierunku budowli, której kolumnady i olbrzymie kopuły przypomunają stambulską Hagię Sophię. Bizantyjska konstrukcja okazuje się żydowską świątynią zamienioną na muzeum, choć jedna salka nadal służy lokalnej społeczności żydowskiej. Sto metrów dalej wznosi się barokowa fasada kościoła, chyba katolickiego. Wewnątrz wita mnie przyjemny chłód i cisza. Zostawiam plecak w kruchcie i idę pod główny ołtarz. Klękam pod wielkim krucyfiksem. Chrystus wygięty w przedśmiertnej konwulsji spogląda jeszcze spod na wpół przymkniętych powiek.
- Panie mój! Pozwoliłeś mi tutaj dojść karmiąc mnie po drodze. Spraw, abym umiał znosić trud drogi i nigdy nie skarżyć się na niedolę. Żebym bardziej umiał dawać zrozumienie niż go oczekiwać.
Odpowiedzią jest cisza.
Żadne inne słowa nie przychodzą mi do głowy. Staram się wytrwać chwilę na kolanach, ale trudy drogi dają szybko o sobie znać, robi mi się niewygodnie, rozpraszają mnie zmęczenie i głód.
Gdy wracam do przedsionka kościoła, dostrzegam dwie starsze panie, które trzymając się pod ręce przyglądają mi się z uwagą.
- Ste putnik? – pyta z uśmiechem ta tęższa.
- Tak, idę do Asyżu – odpowiadam zakładając plecak na ramiona.
- To je pre teba – odpowiada szczuplejsza z kobiet i wciska mi szybko w dłoń jakieś zawiniątko. Rozwijam banknot 20 euro.
- Prosim, modlite sa za nas v Assisi.
- Dobrze – odpowiadam z uśmiechem – będę o was pamiętał.
Starsze panie żegnają się ze mną nie chcąc nawet podać swoich imion.
Siadam na ławce przy kościele i dziękując Opatrzności za opiekę wpisuję do dziennika kolejną pielgrzymkową intencję,
Chylące się ku zachodowi słońce rzuca miękkie światło na rzędy starych kamienic.
Trzeba się rozejrzeć za miejscem pod namiot.