poniedziałek, 27 lipca 2015

pustelnia

Pierwsza myśl po przebudzeniu: gdzie ja jestem? Dlaczego śpię tu sam? Gdzie są chłopaki?
Po chwili zdaję sobie sprawę, że to już nie pielgrzymka. Nie pchamy już razem wózka z obrazem. Jestem od wczoraj na pustelni braci Albertynów pod Kasprowym Wierchem. Górskie powietrze daje tu dobry, głeboki sen. Zdrzemnąłem się po obiedzie ledwo na pół godziny. Budzenie się jest jak wytaczanie się wózkiem z długiego tunelu w Apeninach.

Wychodzę z kubkiem kawy na kamienny taras pustelni żeby popatrzeć na Tatry. Aksamitną ciszę pogłębia delikatny szum dochodzący zza lasu u podnóża góry. Wierzchołki drzew są nieruchome, więc to musi być szmer potoku. Ciepłe światło zachodzącego słońca ubrało Kasprowy Wierch w miękki stalowo-szary płaszcz z beżową podpinką, a poniżej przykryło zbocza kaszmirowym szalem ciemnej i miejscami żywszej zieleni. Gasnący dzień, jakby świadom zbliżającego się końca, zapragnął jeszcze wyrzucić na wielki ekran gór swoje kolory, przesunięte teraz w stronę czerwieni. Szybko zauważam w nich zmianę. Beże jakby zrudziały, a potem zaczęły czerwienieć. Zielenie też pociemniały a skalne szczeliny nabrały kontrastu i poczerniały. Na moich oczach góry zmieniały się wraz z ruchem słońca, które zachodzi tu szybciej niż na nizinach. Spojrzałem jeszcze na chmury, które jak rozwiany dym sunęły nad turniami przybierając fantastyczne kształty, szaroniebieskawe obłoki, miejscami z różową wyściółką. Jeden przypominał skorpiona z odwłokiem skierowanym w dół. Zamknąłem oczy na kilka sekund ciekaw jego przemiany. Gdy otworzyłem okazał się orłem ze skrzydłami rozpostartymi do lądowania, który zmienił się w wielbłąda o trzech garbach, a po chwili rozpłynął się i zniknął w ciemniejącym błękicie.

Brat Albert założył pustelnię w tym pięknym zakątku Tatr, bo jako wrażliwy na piękno malarz pragnął by jego bracia mogli tutaj regenerować siły do pracy w zakładanych przez niego domach dla najuboższych. W refektarzu pustelni wisi oryginalnych rozmiarów reprodukcja jego słynnego obrazu "Ecce homo", którego nigdy nie ukończył. Stonowane rudości i gasnące czerwienie szaty Jezusa przypominają zachód słońca w Tatrach. Na głowie cierniowa korona, na szyi powrozy, w ręku trzcina. Za chwilę rozpocznie swoją ostatnią drogę, której kresem będzie śmierć na krzyżu.

Pamiętam z 90-dniowej drogi Obrazu przez sześć krajów, że Oblicze Jezusa wystawiane przez nas w każdym z nawiedzanych kościołów za każdym razem wyglądało inaczej. Natężenie i kąt padania światła, układ okien w świątyni, witraże – wszystko to wpływało na obraz, który w nowym otoczeniu dostawał za każdym razem jakby nowe życie. Inaczej wyglądał w naturalnych promieniach słońca, inny był w blasku świec, inny w świetle elektrycznym. W zależności od miejsca kolory zmieniały odcienie i tonację. Połyskliwy werniks raz dodawał wizerunkowi kontrastu, to znowu tak mocno odbijał światło, że blask przesłaniał postać Chrystusa. W tej ciągłej zmianie obrazu odkrywaliśmy jakby tajemnicę życia, którego nie można zatrzymać ani pochwycić jakimś ludzkim wyjaśnieniem. Jezus był inny niemal za każdym spojrzeniem. W Ewangeliach nie ma żadnej wzmianki na temat wyglądu nauczyciela z Nazaretu. Nie ma słowa na temat rysów twarzy, sylwetki, koloru oczu, włosów. Można się tylko domyślać, że porywając słuchaczy opowieściami o Królestwie, przemieniał się przed ludem i uczniami. Raz jaśniał, to znowu znikał w ciemności, Jego włosy złociły się w słońcu, to znowu czerniały gdy usuwał się w cień albo czerwieniły się od płomieni ogniska.

Barwny spektakl na zboczach Kasprowego Wierchu dobiegał końca. Gdzieniegdzie przebijał jeszcze fragment zieleni, ale mrok gęstniał coraz szybciej i w pewnej chwili zapadła noc.

Św. Brat Albert przeżył swoją noc ciemną gdy wstąpił do nowicjatu jezuitów. Cierpienie duszy którego wtedy doświadczył wyjaśnił mu po latach słynny karmelita św. Rafał Kalinowski, także powstaniec styczniowy, przywołując pisma św. Jan od Krzyża. Ten wielki duchowy nauczyciel karmelu wyjaśnia, że początkiem wzrostu na drodze duchowej jest noc oczyszczenia. Ten czas duchowej ciemności ma wyjaśnienie w nocy naturalnej, przed którą człowiek zawsze odczuwał lęk. Noc, która jest brakiem światła, oddziela człowieka od stworzenia, od zmysłowych doznań, pozbawia władzy zmysł wzroku, zabiera pewność. Oko, niezdolne teraz do percepcji kształtów i kolorów, jest jak unieruchomiona dusza, jak człowiek w zamknięciu, bez możliwści działania. Dopiero taka noc wprowadza człowieka w samotność oczyszczenia. Samotność oczyszczenia odsłania prawdziwy dramat człowieka, ujawnia jego słabość i iluzje samowystarczalności. Odcięty od zgiełku dnia, pozbawiony wrażeń i emocjonalnych reakcji, nie mogąc już karmić swoich głodów i pragnień – człowiek przestaje zaspokajać sam siebie i po raz pierwszy uczciwie stawia pytanie o swoją powinność wobec Boga. Pierwsza iskra światła pojawia sie na dnie otchłani. Jak zmierzyć się z tą samotnością i nie popaść w obłęd? W książce pt. "Duchowe leczenie schizofrenii" autor, znany psychiatra, stawia tezę, że nawet w ciężkich przypadkach schizofrenii, spętany niemocą jest tylko ośrodek emocji. To jest właśnie tajemnica Bożego Miłosierdzia. Tło obrazu Jezusa Miłosiernego z wizji św. Faustyny wygląda na czarne, ale to nie jest czerń! Czarny to kolor zła, chaosu, grzechu i ... pustki. Kolor z którego wyłania się Jezus Miłosierny to indygo, głęboki granat. Ten kolor to jakby gęsty błękit, a więc znak, że nie istnieje taka ciemność, że nie ma takiego opuszczenia, takiej samotności i takiego cierpienia, do którego nie zstąpiłby Jezus i nie czekał tam na opuszczonego, samotnego i cierpiącego. Ta ciemność samotności oczyszczenia nie jest więc ciemnością absolutną, bo prowadzi na spotkanie światła, tej iskry, która pojawia się właśnie na samym dnie otchłani.

Zrobiło się chłodno. Reszta kawy zdążyła już ostygnąć. Na niebo wyszedł księżyc, jak strażnik obietnicy, że o świcie ciemność znowu ustąpi miejsca światłu. Światłu, które znów przywróci górom żywe kolory.

piątek, 24 lipca 2015

Jak daleko...?

Roman Zięba odpowiada na pytania Pawła Krzemińskiego

PK: - Jak daleko jest w stanie zajść człowiek?

RZ: - Ja teraz zadaję sobie pytanie nie o ilość kilometrów, tylko o te granice wewnętrzne, które się w drodze pokonuje.

No właśnie, to pytanie było trochę z podtekstem, bo myślę, że żeby wyruszyć w drogę, w taką drogę, trzeba w życiu coś przejść. Może trzeba dojść do ściany albo do jakiegoś wydarzenia, które mówi: “Nie, dalej tak się nie da”. Albo życie stawia w takiej sytuacji, że dalej nie ma już nic. Co sprawiło że jednak wyruszyłeś?

Zaczęło się chyba od... unieruchomienia, od upadku... to znaczy od poczucia całkowitej bezsilności. Ja przez wiele lat miałem w życiu “z górki”, to znaczy z powodzeniem budowałem konstrukcje, które były może nawet wielkie i spektakularne, ale okazały się bardzo nietrwałe i w pewnym momencie wszystkie się zawaliły. Było to dla mnie tym boleśniejsze, że byłem z zawodu ekspertem od skutecznego działania. Pracowałem z sukcesem jako kierownik projektów, konsultant i trener w dziedzinie zarządzania projektami informatycznymi, budowlanymi, społecznymi. Byłem osobą, której powierzano duże i odpowiedzialne przedsięwzięcia, która uczyła innych o sukcesie i o ryzyku, w biznesie i w życiu...

Czyli rzutki manager...

Tak, pracowałem w korporacji, wiele lat w Warszawie. No i... stałem się... stałem się przykładem porażki, całkowitej porażki. W krótkim czasie straciłem właściwie wszystko, co wtedy miało dla mnie wartość. Aresztowanie za moje azjatyckie sprawy sprzed lat, cela, rozpacz i strach. Spadłem na dno. I potem, mimo desperackich prób, już nie byłem w stanie tego odbudować. To był koniec życia jakie znałem. Bolało bardzo mocno, bo skoro rozumowo, tak teoretycznie, o sukcesie wiedziałem wszystko i jeszcze uczyłem tego innych, to jak to się stało, że wszystko mi się zawaliło: rodzina, firma, którą prowadziłem, całe moje życie? I to był moment, kiedy właśnie w tej bezsilności, tracąc wszystko, także poczucie sensu w życiu, wyruszyłem w drogę. Czułem, że nic innego mi już nie pozostało jak tylko szukać odpowiedzi na to najważniejsze pytanie tam, w drodze. I tak się zaczęło.

Chciałeś rozliczyć się z przeszłością czy szukać tego sensu o którym mówiłeś, spojrzeć w oczy przyszłości?

Właśnie... Dopiero długi czas później, po latach i tysiącach kilometrów samotnej drogi, zdałem sobie sprawę, że idąc cały czas niosłem plecak pełen kamieni. Że niosę ciężary, które tak naprawdę nie są moje, że ja cały czas brałem je na siebie. To była droga pokuty. I przyszedł taki czas, a to się stało pod Moskwą w zeszłym roku, na koniec mojej pielgrzymki na Wschód, kiedy poczułem wyraźnie, że ktoś mi te kamienie z plecaka wyjmuje. To był ważny moment, chyba siedem lat od początku, od wyruszenia w drogę, od załamania się mojego życia. Właśnie wtedy pod Moskwą nastąpiło jakieś rozliczenie. Ja pamiętam, to było w przeddzień chrztu Rusi, 28 lipca, okrągła 1025-ta rocznica jeśli dobrze pamiętam. Miałem namiot rozbity nad rzeką pod murami Monastyru Borowskiego, lampkę zapaloną przeed ikoną, i tam przyszło słowo z Listu do Rzymian.

Pamiętasz jakie to było słowo?

Tak. Ten fragment brzmiał:
Lecz jeśli nasza nieprawość uwydatnia sprawiedliwość Bożą, to cóż powiemy? Czy Bóg jest niesprawiedliwy gdy okazuje zagniewanie? - wyrażam się po ludzku. Żadną miarą! Bo w przeciwnym razie jakże Bóg będzie sądzić ten świat?
Ale jeżeli przez moje kłamstwo prawda Boża tym bardziej się uwydatnia ku Jego chwale, to jakim prawem jeszcze i ja mam być sądzony jako grzesznik?

Co się wtedy stało?

Poczułem wielką ulgę. Poczułem mocno, że coś się dopełniło, że z czymś się rozliczyłem. Zniknął ciężar, kamienie zostały wyjęte z plecaka. Spakowałem się i wróciłem do Polski. Moja droga weszła w całkowicie nowy etap.

Czyli finał to nie był... Ale może warto zapytać o początek tej drogi. Bo nie ty jeden stajesz w obliczu takiego faktu, że coś w życiu sie rozsypuje w proch i pył. I wtedy pomysły mogą być różne: jedni się załamują, inni myślą nawet o ostatecznych rozwiązaniach, jak samobójstwo. Jeszcze inni próbują zakasać rękawy i wszystko odbudować albo zmienić fach, zmienić podejście do życia lub robią coś, co pozwala im zapomnieć. Ty wyruszyłeś w drogę. Dlaczego wybrałeś akurat taki sposób żeby znaleźć to, co chyba każdy chciałby znaleźć, czyli ten sens i zrozumienie tego, co się stało?

Mogło być tak, że wyruszenie w drogę akurat w moim przypadku było wyborem wynikającym z jakiejś mojej motoryki wewnętrznej, z mojej wrażliwości i sposobu przeżywania świata. Akurat wyruszenie w drogę, przy tej mojej dotychczas tak racjonalnej ocenie świata, było mi potrzebne... Ja pamiętam moja pierwsza samotna pielgrzymka to była droga do Rzymu. Byłem na początku nawracania się, bo będąc ochrzczony jako dziecko, nawracałem się dopiero w życiu dorosłym. Chodziło chyba o to, żebym jako ekspert od tych back-up'owych planów, od analizy ryzyka, od teorii sukcesu, żebym zaczął rozdawać to, co sobie dotąd zawsze gromadziłem “na czarną godzinę”. Obciążało mnie mnóstwo rzeczy, takich jak: dodatkowy polar, rezerwowa para butów (bo co będzie gdy mi pierwsze zamokną?), zapas konserw – bo szedłem “zdając się na Opatrzność” czyli bez pieniędzy, ale stale było pytanie: co będę w takim razie jadł? I jedzenia brałem tyle, że nie mogłem iść z tym ciężkim plkecakiem. Jako ekspertowi od ryzyk, od planowania i od optymalizacji, przyszło mi w pewnym momencie dzielić się, oddawać to co dźwigałem spotykanym ludziom. I to było moje pierwsze ważne odkrycie w drodze: że oddając – dostaję. W praktyce to było tak, że dzieciom cygańskim pod Częstochową rozdałem część rzeczy i jedzenia. Z takim bólem i niepewnością to robiłem, bo przecież co będę potem jadł? Ale jednak oddawałem żeby iść, no i wieczorem tego dnia pierwsze zaskoczenie, bo ktoś zaprosił mnie do swojego domu na kolację. W zamian poprosił mnie o modlitwę w jakiejś intencji, żebym ją zabrał do Rzymu. I tak zacząłem odkrywać, że oddając – otrzymuję. To oddawanie było odkryciem. Było to trudne, musiałem wiele oddać, a to był dopiero początek mojego oddawania.

No wiesz... sposoby podróżowania są różne. Można gdzieś polecieć samolotem. Jeśli ktoś lubi krajobrazy, wybierze pociąg. Można też wsiąść na rower. Ty jednak wybrałeś pieszą drogę pozbywając się zabezpieczeń. Dlaczego?

Myślałem o tym później... spotykając w kolejnych latach pielgrzymowania ludzi, którzy do nas dołączali, oni też wyruszali w drogę właśnie pieszą. Piesza droga wiąże się z kilkoma istotnymi elementami. Po pierwsze... to samotność. Taka droga prowadzi na spotkanie z samym sobą w ciszy, w odosobnieniu, często w poczuciu odrzucenia, a nieraz także w upokorzeniu. Druga rzecz to jest wysiłek, który jest wpisany w taką wędrówkę. To jest zderzenie się ze swoimi słabościami fizycznymi i psychicznymi: np. z brakiem wytrwałości, ze zmęczeniem, z brakiem konsekwencji. I wreszcie piesza pielgrzymka to konfrontacja ze zmiennością otoczenia, konkretnie krajobrazu – raz się idzie pod górę, raz z góry, różna jest też pogoda: raz zimno raz ciepło, deszcz, to znowu upał. Różnych ludzi się spotyka – nie zawsze takich pomagających czy przyjaznych. Z tym wszystkim człowiek się mierzy właśnie w samotnej pieszej pielgrzymce. Ja na początku nawet nie nazywałem tego pielgrzymką. Nie miałem wielu religijnych doświadczeń ani wiedzy na ten temat. Bardziej może chciałem sie wyrwać z pewnego stanu w którym tkwiłem. Czułem, że potrzebuję jakiegoś odarcia się ze złudzeń, z tej nieprawdy o sobie samym – bo ja czułem że jestem zakłamany i jakoś się tego chciałem pozbyć. Gdzieś poczułem że to się może stać właśnie w takim samotnym wejściu w niepewność. Dlatego w moim przypadku pojawiła się akurat taka droga. Aczkolwiek teraz, patrząc z perspektywy lat na to, wiem że tą drogę do środka, do centrum, do prawdy o sobie, można odbywać także na inne sposoby i na innych szlakach. Teraz już to wiem. Wiele jest pewnie takich osób, które nawet nie wiedząc o tym, pielgrzymują. Wielokrotnie o tym rozmawialiśmy w drodze z Wojtkiem, z którym w pielgrzymkach spędziliśmy razem wiele tygodni. Dochodziliśmy do tego, że np. samotne matki samotnie wychowujące niepełnosprawne dzieci czy żony, które mają trudnych mężów – to mogą być też pielgrzymki. Czyli wtedy gdy mimo wszystko, mimo wielu trudności wytrwale wychodzimy naprzeciw jakiejś tajemnicy i wiernie do czegoś zmierzamy idąc za tym wewnętrznym wezwaniem... to jest też pielgrzymka.

Wymieniając imię Wojtka przywołujesz jednego ze współtwórców inicjatywy “Idzie Człowiek”. Razem z Dominikiem, Grzegorzem, a także z Jackiem, Darwiną i innymi osobami pielgrzymujecie razem. Co to jest za inicjatywa?

To właściwie zaczęło się w roku 2010. We trzech wyruszyliśmy z trzech miast, a właściwie z trzech części świata, na taką wspólną, aczkolwiek samotną – bo to były trzy samotne szlaki – pielgrzymkę do włoskiego Asyżu. Dominik miał wtedy najwięcej doświadczeń pielgrzymkowych, bo to on nas zainspirował. Pokazał nam że można.

No tak, pamiętam, rozmawiałem z nim po jego słynnej wyprawie z Gdańska do Ziemi Świętej.

Tak... znowu początek w Gadańsku... Dominik wyruszył kilka lat wcześniej z Nowego Portu, zabierając 50 dolarów, do Jerozolimy. Dotarł tam po wielu przygodach, a za te 50 dolarów kupił różańce po dolarze za sztukę dla swoich przyjaciół z Gdańska, a więc po drodze ludzie mu pomagali. I ta historia była tak niewarygodna... jej koniec, jej szczęśliwe zakończenie, że pomyślałem, że skoro można... to może i nam się uda. I wtedy pojechałem do Świnoujścia, do mojego przyjaciela duchowego, opiekuna duchowego – tak mogę powiedzieć – Leszka Podoleckiego. Wiozłem dla niego prezent za jego pomoc, za to, co dla mnie zrobił. To była ikona św. Gabriela Archanioła. A ten dzień jak się okazało – to był właśnie Dzień Trzech Archaniołów, 29 września. I pamiętam, że z tą ikoną stanąłem w drzwiach jego domu w Świnoujściu. On otworzył drzwi, zobaczył mnie z tą ikoną i pierwsze słowa jakie powiedział brzmiały: “O, Gabriel! Ciekawe co zwiastuje dzisiaj Gabriel” - bo on zawsze z czymś przychodzi. Chwilę później, gdy siedzieliśmy przy stole, podzieliłem się z nim moim marzeniem, jakim było pójście w samotną pielgrzymkę z Polski do Jerozolimy – taki był pierwszy pomysł. On wtedy powiedział mi o Wojtku, swoim podopiecznym, który spędził wiele lat w odosobnieniu, i to nie tym dobrowolnym że tak powiem. I ten Wojtek chciał pójść w pielgrzymkę z Polski do Santiago de Compostela. Pojawiły się więc dwa pomysły, dwa szlaki podobne jeśli chodzi o odległość. Poszliśmy nad morze żeby się wspólnie pomodlić, a że to był dzień trzech Archaniołów, więc przyszła myśl, że może mają być trzy drogi, trzy takie samotne szlaki. Ale gdzie ten trzeci szlak ma poprowadzić i kto w taką drogę miałby wyruszyć? Idąc plażą przypomniałem sobie wtedy o Dominiku właśnie, którego znałem tylko z jakiegoś artykułu opisującego jego pielgrzymkę do Jerozolimy sprzed dwóch lat. Ale tak się składało, że miałem przy sobie kontakt do dziennikarza, który mógł go znać. Zadzwoniłem i po chwili miałem numer telefonu do domu Dominika w Gdańsku. Nie wiedziałem co mam mu powiedzieć, ale odebrał jego brat i powiedział, że Dominik oddzwoni. Zadzwonił po kwadransie i zaczęła się rozmowa, którą do dziś z Dominikiem wspominamy ze śmiechem. To się działo błyskawicznie. Rozmowa dwóch obcych ludzi. On był pewien, że ktoś kto wyrusza w daleką wyprawę dzwoni z pytaniami o buty, sprzęt, jak sobie poradzić z noclegami itd. Tymczasem ja mu wyjaśniam, że jest dwóch facetów, którzy wyruszają pieszo: jeden do Jerozolimy, a drugi do Santiago i że szukamy tego trzeciego, który poszedłby.... i tu zacząłem szybko szukać w wyobraźni miejsca docelowego dla tej trzeciej drogi. Przyszło mi na myśł, że skoro jest Zachód i jest Południe, to zostaje... Wschód. Jedynym miejscem na wschodzie, które mogłem umiejscowić w podobnej odległości była Moskwa. Więc pytam Dominika: “Czy poszedłbyś do Moskwy?” I pamiętam moje całkowite zaskoczenie, gdy po chwili usłyszałem po drugiej stronie: “To ja pójdę”. W tym momencie poczułem chyba strach, bo nagle zdałem sobie sprawę, że to się dzieje naprawdę i że teraz nie ma już odwrotu: w tą pielgrzymke trzeba pójść. Dominik musiał coś wyraźnie poczuć, że ta rozmowa, te wydarzenia, nie są przypadkowe. On wrócił miesiąc wcześniej do Polski z rocznego pobytu na misji na Madagaskarze i mówił sobie i rodzinie że teraz to on się nigdzie nie wybiera.

Ale to miało być tak ad hoc? Trzech Archaniołów jest 29 września, chcieliście wyruszyć jesienią, mając zimę przed sobą?

Nie, plan był taki, żeby się najpierw spotkać we trzech i omówić tą pielgrzymke w szczegółach, wyruszyć chcieliśmy na wiosnę przyszłego roku. Miesiąc później spotkaliśmy sie w komplecie w Niepokalanowie. Od tamtego czasu ten klasztor to miejsce szczególne dla nas, bo wszystkie kolejne duże pielgrzymki omawiamy właśnie tam. Święty Maksymilian szczególnie nas wspiera swoją obecnością i radą. Jeśli brakuje pomysłu albo idei, to właśnie tam wszystko sie prostuje. No i tam doszło do pierwszego spotkania naszej trójki. Żaden z nas nie znał wcześniej nikogo z pozostałych dwóch. I tak się to potoczyło, że w ciągu kilku dni mieliśmy gotowy plan tej potrójnej pielgrzymki. Pamiętam, że jako kierownik projektów z dawnych czasów wziąłem odruchowo kartkę papieru i zrobiłem plan projektu tak, jak się robi według metodyki projektowej: cel projektu, dekompozycja celu na zadania i pakiety pracy, potem umieszczenie tego w harmonogramie i na koniec oszacowanie kosztów. Budżet nam wyszedł 12.000 zł. Na to się złożyły koszty sprzętu i wyposażenia, ubezpieczeń, wykonania strony internetowej i poligrafii – bo chcieliśmy z ideą tej pielgrzymki dotrzeć do osób, które mogłyby się włączyć w tą drogę modlitwą. Plus jeszcze bilety dolotowe do miejsc, z których mieliśmy wyruszyć. Bo ktoś słusznie doradził, że skoro idziemy w intencji pokoju i łączenia ponad podziałami – a taka wspólna intencja tej pielgrzymki sie pojawiła - to lepiej sie zejść niż się rozchodzić. I tym miejscem spotkania miał być Asyż, miasto św. Franciszka, proroka pokoju. Ciekawe że akurat w roku naszej pielgrzymki przypadała XXV rocznica pierwszego spotkania w Asyżu, na które św. Jan Paweł II zaprosił przedstawicieli wszystkich religii żeby włąśnie tam razem modlić się o pokój. Ostatecznie ustaliliśmy, że Wojtek wyruszy z Fatimy w Portugalii, Dominik z Moskwy, ja z Jerozolimy i że dojdziemy do Asyżu w dniu 27 października 2011 roku – na spotkanie z papieżem Benedyktem XVI i wspólną modlitwę wszystkich religii o pokój. Każdy z nas miał do pokonania ok. 3500 km, co miało zabrać około cztery miesiące drogi, dlatego wyruszyliśmy na początku lipca. Gdy wtedy na spotkaniu pojawiła sie ta cyfra 12.000 zł – spojrzelismy po sobie i padło pytanie jaką kwotą dysponujemy. Nie mieliśmy nic. No i wtedy okazało się, że potrzebujemy sponsorów. Po krótkiej chwili zastanowienia tymi sponsorami zostali: św. Jan Paweł II, św. Maksymilian i św. Jan Chrzciciel. Takich trzech mieliśmy wspomożycieli na początek. Bo wiedzieliśmy, że ta droga będzie polegała na modlitwie.

Czyli trzech Archaniołów, trzech pielgrzymów i trzech świętych sponsorów. Wiem, że udało wam się dojść na tą wspólna modlitwę. Asyż jednak nie był końcem, okazał sie tylko etapem. Ile kilometrów od tamtej pierwszej pielgrzymki udało wam się pokonać?

Od Asyżu zaczęliśmy liczyć kilometry kolejnych pielgrzymek. Zaczęli do nas dołączać ludzie, którzy zaczęli wyruszać na pielgrzymki żeby tak jak my modlić sie nogami o ducha Asyżu dla świata. Rejestrowaliśmy te pielgrzymki, od 2011 roku było ich ponad sto: od 5-kilometrowych do kilkutysięcznych. Pielgrzymi wyruszali indywidualnie i w grupach. Tych osób łacznie naliczyliśmy ok. 250. Nazwaliśmy tą wspólna pielgrzymkę “Obejdźmy świat na 30 lat” - bo na 30 lecie pierwszego Asyżu, które przypada w 2016 roku, chcieliśmy razem uzbierać odległość równą obwodowi ziemi po równiku. I dosłownie miesiąc temu licznik przekroczył 40.000 km. A więc udało się obejść ziemię w czasie krótszym niż pięć lat.

Ale nie o same cyfry chodzi. Mówiłeś, że odległość nie jest nakważniejsza.

Tak. Ktoś kiedyś powiedział, że prawdziwa pielgrzymka liczy 40 cm bo tyle dzieli rozum od serca. Prawdziwa pielgrzymka nie musi liczyć wielu kilometrów, choć te cyfry też coś mówią. Pokazują pragnienie wielu ludzi żeby wyruszyć w drogę do jedynego prawdziwego celu nas wszystkich i każdego z nas - do prawdy, którą jest sam Bóg.