piątek, 2 grudnia 2016

Kapelan

Wojtek jest Polakiem od 10 lat mieszkającym w Londynie. Ukończył teologię na KUL-u, a potem filozofię już tutaj, na Uniwersytecie Londyńskim. Pracuje jako świecki kapelan marynarzy w Porcie Tilbury, zatrudniony przez Episkopat Anglii w Apostleship of the Sea Stella Maris (Apostolstwo Morza Stella Maris). Dostaję od niego swój kask ochronny i kamizelkę, Wojtek zabiera mnie na statki, pokazuje swoją pracę wśród marynarzy różnych bander, języków i religii. Odwiedzamy gigantyczny kontenerowiec z Birmy i rorowiec z polsko-ukraińsko-filipińską załogą.

- Tutaj trzeba bardziej być po prostu człowiekiem, wsłuchanym i wyczulonym na problemy i potrzeby drugiego człowieka. Ewangelizacja odbywa się przy okazji, choć przecież o Boga tu cały czas chodzi. Ale On działa też przez okazywanie serca temu kto jest w potrzebie.

Wojtek rozwozi marynarzom karty telefoniczne i do Internetu, pomaga w zakupach, formalnościach, nagłych sprawach, gdy potrzeba konsula albo prawnika. Jest na miejscu gdy trzeba duchowej posługi, pocieszenia, albo zwyczajnej rozmowy. Wręcza obrazki i broszury z Dobrą Nowiną.
- Cieszę się gdy mogę porozmawiać z kimś o Bogu, ale nie mogę się narzucać. Załogi są mieszane. Często Chorwaci dzielą miesiącami jeden pokład z Serbami, Ukraińcy z Rosjanami. Morze stawia wszystkich wobec swojej zmienności i nieprzewidywalności. Marynarz wie, że wobec potęgi żywiołu niewiele zależy od samego człowieka.

Wojtek niedawno się ożenił. Razem z żoną, Milą, dają mi nocleg w swoim małym mieszkaniu w centrum Londynu i mimo protestów kupują wszystko co mi potrzebne na drogę.
W niedzielę Mila ma dyżur w szpitalu, wychodzimy więc we dwóch z Wojtkiem na mszę do katolickiej katedry, a potem Wojtek oprowadza mnie po mieście.

Westminster Abbey w Londynie jest dla Anglików tym, czym dla Polaków jest Wawel. Tu spoczywają królowie, poeci, Darwin i Newton, tutaj koronuje się królów. Kiedyś było to potężne opactwo Benedyktynów, dziś jest to główna świątynia Kościoła Anglikanskiego. W latach 90-tych dokonano renowacji frontu kościoła i umieszczono nad portalem rząd dziesięciu figur przedstawiających największych męczenników chrześcijaństwa XX wieku.
Ku mojemu zdziwieniu rząd świętych otwiera święty Maksymilian Kolbe. Od Mili wiem, że wybierając osoby do tego panteonu anglikanie byli bardzo "picky" - staranni i drobiazgowi. Obok Maksymiliana Martin Luther King, potem biskup Romero z Nikaragui, Dietrich Benhofer niemiecki pastor zamęczony przez hitlerowców tuż przed końcem wojny.

Kult świętych jest mało popularny w kościołach protestanckich, podobnie jak pielgrzymowanie i ikony. Gdy stajemy z Wojtkiem przed okazałym frontem potężnej świątyni akurat otwierane są drzwi – za chwilę odbędą się anglikanskie nieszpory. Turyści są proszeni o nie wchodzenie do środka w czasie modlitwy. Na skierowane do nas w przejściu pytanie o cel wizyty odpowiadamy z Wojtkiem zgodnie: - Prayer. (modlitwa).

Wewnątrz kolejne zaskoczenie. Witają nas bowiem dwie wielkie ikony - zgodnie ze wschodnim porządkiem: po lewej od wejścia Matka Boska Hodegetria, a po prawej Chrystus Pantokrator. Ikony są z pewnością kanoniczne, poznaję świetny warsztat, może dar prawosławnych?
Nie ma czasu się przyglądać, zaraz rozpoczynają się nieszpory.

Modlitwa ma bardzo podniosły charakter, początek na stojąco, dużo śpiewu. Liturgia często odnosi się w pięknych słowach do Matki Bożej. Potem następuje homilia pastora. I tu znowu zaskoczenie bo tematem kazania jest "Czarna Madonna".

To co słyszymy z Wojtkiem z ust protestanckiego pastora daje wyraźnie odczuć, że zbliżenie anglikanów i katolików to proces realnie zachodzący w przestrzeni Kościoła.

Po wyjściu z katedry widzę pastora żegnającego się z wiernymi. Czekam na odpowiedni moment i w końcu podchodzę żeby krótko przedstawić ideę pielgrzymki. Pastor słucha mocno zaciekawiony. Pdodaję mu adres strony i mój mail z prośbą o przesłanie mi tekstu homilii o Czarnej Madonnie. Jesteśmy we trzech mocno poruszeni tym spotkaniem. Na pożegnanie pastor z uśmiechem mówi:
- Ta nasza rozmowa była jak modlitwa.

Nazajutrz dostaję maila:

Dear Roman,

It was great to meet with you yesterday and to learn about your pilgrimage.
The sermon is attached.
As you continue your journey, you will remain in my prayers. Please pray for us!

Every blessing.

Tony

Tony Kyriakides
Chaplain, Westminster Abbey


Drogi Romanie,

Dobrze było cię spotkać i posłuchać o twojej pielgrzymce.
Załączam tekst homilii.
Jestem z tobą w modlitwie w twoim dalszym pielgrzymowaniu. Proszę módl się za nas.

Z błogosławieństwem,

Tony Kyriakides,
Kapelan, Opactwo Westminster

sobota, 22 października 2016

Rozmowa miłosiernego Boga z duszą w rozpaczy
(Dzienniczek św. siostry Faustyny)

Jezus: Duszo w ciemnościach pogrążona, nie rozpaczaj, nie wszystko jeszcze stracone, wejdź w rozmowę z Bogiem swoim, który jest miłością i miłosierdziem samym.
— Lecz. niestety, dusza pozostaje głucha na wołanie Boże i pogrąża się jeszcze w większych ciemnościach.
— Jezus woła powtórnie: Duszo, usłysz głos miłosiernego Ojca swego.
Budzi się w duszy odpowiedź: Nie ma już dla mnie miłosierdzia. I wpada w jeszcze większą ciemność, w pewien rodzaj rozpaczy, który daje jej pewien przedsmak piekła i czyni ją całkowicie niezdolną do zbliżenia się do Boga.
Jezus trzeci raz mówi do duszy, lecz dusza jest głucha i ślepa, poczyna się utwierdzać w zatwardziałości i rozpaczy. Wtenczas zaczynają się niejako wysilać wnętrzności miłosierdzia Bożego i bez żadnej współpracy duszy daje jej Bóg swą ostateczną łaskę. Jeżeli nią wzgardzi, już ją Bóg pozostawi w stanie, w jakim sama chce być na wieki. Ta łaska wychodzi z miłosiernego Serca Jezusa i uderza swym światłem duszę, i dusza zaczyna rozumieć (83) wysiłek Boży, ale zwrócenie [się do Boga] od niej zależy. Ona wie, że ta łaska jest dla niej ostatnia, i jeżeli okaże jedno drgnienie dobrej woli — chociażby najmniejsze — to miłosierdzie Boże dokona reszty.
— [Jezus:] Tu działa wszechmoc mojego miłosierdzia, szczęśliwa dusza, która skorzysta z tej łaski.
— Jezus: Jak wielką radością napełniło się serce moje, kiedy wracasz do mnie. Widzę cię bardzo słabą, dlatego biorę cię na własne ramiona i niosę cię w dom Ojca mojego.
— Dusza, jakby przebudzona: Czy to możliwe, żeby jeszcze dla mnie było miłosierdzie? — pyta się pełna trwogi.
— Jezus: Właśnie ty, dziecię moje, masz wyłączne prawo do mojego miłosierdzia. Pozwól mojemu miłosierdziu działać w tobie, w twej biednej duszy; pozwól, niech wejdą do duszy promienie łaski, one wprowadzą światło, ciepło i życie.
— Dusza: Jednak lęk mnie ogarnia na samo wspomnienie moich grzechów i ta straszna trwoga pobudza mnie do powątpiewania o Twojej dobroci.
— Jezus: Wiedz, duszo, że wszystkie grzechy twoje nie zraniły mi tak boleśnie serca, jak obecna twoja nieufność; po tylu wysiłkach mojej (84) miłości i miłosierdzia nie dowierzasz mojej dobroci.
— Dusza: O Panie, ratuj mnie sam, bo ginę, bądź mi Zbawicielem. O Panie, resztę wypowiedzieć nie jestem zdolna, rozdarte jest moje biedne serce, ale Ty, Panie...
Jezus nie pozwolił dokończyć tych słów duszy, ale podnosi ją z ziemi, z otchłani nędzy i w jednym momencie wprowadza ją do mieszkania własnego Serca, a wszystkie grzechy znikły 374 w oka mgnieniu, miłości żar zniszczył je.
— Jezus: Masz, duszo, wszystkie skarby mojego serca, bierz z niego, cokolwiek ci potrzeba.
— Dusza: O Panie, czuję się zalana Twoją łaską, czuję, jak nowe życie wstąpiło we mnie, a nade wszystko czuję Twą miłość w mym sercu, to mi wystarcza. O Panie, przez wieczność całą wysławiać będę wszechmoc miłosierdzia Twego; ośmielona Twoją dobrocią, wypowiem Ci wszystek ból serca swego.
— Jezus: Mów, dziecię, wszystko bez żadnych zastrzeżeń, bo słucha cię serce miłujące, serce najlepszego przyjaciela.
— O Panie, teraz widzę całą swoją niewdzięczność i Twoją dobroć. Ścigałeś mnie swoją łaską, a ja udaremniałam wszystkie Twoje wysiłki, widzę, że należało (85) mi się samo dno piekła za zmarnowanie Twych łask.
Jezus przerywa duszy rozmowę — i [mówi]: Nie zagłębiaj się w nędzy swojej, jesteś za słaba, abyś mówiła; lepiej patrz w moje serce pełne dobroci i przejmij się moimi uczuciami, i staraj się o cichość i pokorę. Bądź miłosierna dla innych, jako ja jestem dla ciebie, a kiedy poczujesz, że słabną twe siły, przychodź do źródła miłosierdzia i krzep duszę swoją, a nie ustaniesz w drodze.
— Dusza: Już teraz rozumiem miłosierdzie Twoje, które mnie osłania jak obłok świetlany i prowadzi mnie w dom mojego Ojca, chroniąc mnie przed strasznym piekłem, na które nie raz, ale tysiąc razy zasłużyłam. O Panie, nie wystarczy mi wieczności na godne wysławianie Twojego niezgłębionego miłosierdzia, Twojej litości nade mną.

Rozmowa

Rozmowa miłosiernego Boga z duszą w rozpaczy

Jezus: Duszo w ciemnościach pogrążona, nie rozpaczaj, nie wszystko jeszcze stracone, wejdź w rozmowę z Bogiem swoim, który jest miłością i miłosierdziem samym.
— Lecz. niestety, dusza pozostaje głucha na wołanie Boże i pogrąża się jeszcze w większych ciemnościach.
— Jezus woła powtórnie: Duszo, usłysz głos miłosiernego Ojca swego.
Budzi się w duszy odpowiedź: Nie ma już dla mnie miłosierdzia. I wpada w jeszcze większą ciemność, w pewien rodzaj rozpaczy, który daje jej pewien przedsmak piekła i czyni ją całkowicie niezdolną do zbliżenia się do Boga.
Jezus trzeci raz mówi do duszy, lecz dusza jest głucha i ślepa, poczyna się utwierdzać w zatwardziałości i rozpaczy. Wtenczas zaczynają się niejako wysilać wnętrzności miłosierdzia Bożego i bez żadnej współpracy duszy daje jej Bóg swą ostateczną łaskę. Jeżeli nią wzgardzi, już ją Bóg pozostawi w stanie, w jakim sama chce być na wieki. Ta łaska wychodzi z miłosiernego Serca Jezusa i uderza swym światłem duszę, i dusza zaczyna rozumieć (83) wysiłek Boży, ale zwrócenie [się do Boga] od niej zależy. Ona wie, że ta łaska jest dla niej ostatnia, i jeżeli okaże jedno drgnienie dobrej woli — chociażby najmniejsze — to miłosierdzie Boże dokona reszty.
— [Jezus:] Tu działa wszechmoc mojego miłosierdzia, szczęśliwa dusza, która skorzysta z tej łaski.
— Jezus: Jak wielką radością napełniło się serce moje, kiedy wracasz do mnie. Widzę cię bardzo słabą, dlatego biorę cię na własne ramiona i niosę cię w dom Ojca mojego.
— Dusza, jakby przebudzona: Czy to możliwe, żeby jeszcze dla mnie było miłosierdzie? — pyta się pełna trwogi.
— Jezus: Właśnie ty, dziecię moje, masz wyłączne prawo do mojego miłosierdzia. Pozwól mojemu miłosierdziu działać w tobie, w twej biednej duszy; pozwól, niech wejdą do duszy promienie łaski, one wprowadzą światło, ciepło i życie.
— Dusza: Jednak lęk mnie ogarnia na samo wspomnienie moich grzechów i ta straszna trwoga pobudza mnie do powątpiewania o Twojej dobroci.
— Jezus: Wiedz, duszo, że wszystkie grzechy twoje nie zraniły mi tak boleśnie serca, jak obecna twoja nieufność; po tylu wysiłkach mojej (84) miłości i miłosierdzia nie dowierzasz mojej dobroci.
— Dusza: O Panie, ratuj mnie sam, bo ginę, bądź mi Zbawicielem. O Panie, resztę wypowiedzieć nie jestem zdolna, rozdarte jest moje biedne serce, ale Ty, Panie...
Jezus nie pozwolił dokończyć tych słów duszy, ale podnosi ją z ziemi, z otchłani nędzy i w jednym momencie wprowadza ją do mieszkania własnego Serca, a wszystkie grzechy znikły 374 w oka mgnieniu, miłości żar zniszczył je.
— Jezus: Masz, duszo, wszystkie skarby mojego serca, bierz z niego, cokolwiek ci potrzeba.
— Dusza: O Panie, czuję się zalana Twoją łaską, czuję, jak nowe życie wstąpiło we mnie, a nade wszystko czuję Twą miłość w mym sercu, to mi wystarcza. O Panie, przez wieczność całą wysławiać będę wszechmoc miłosierdzia Twego; ośmielona Twoją dobrocią, wypowiem Ci wszystek ból serca swego.
— Jezus: Mów, dziecię, wszystko bez żadnych zastrzeżeń, bo słucha cię serce miłujące, serce najlepszego przyjaciela.
— O Panie, teraz widzę całą swoją niewdzięczność i Twoją dobroć. Ścigałeś mnie swoją łaską, a ja udaremniałam wszystkie Twoje wysiłki, widzę, że należało (85) mi się samo dno piekła za zmarnowanie Twych łask.
Jezus przerywa duszy rozmowę — i [mówi]: Nie zagłębiaj się w nędzy swojej, jesteś za słaba, abyś mówiła; lepiej patrz w moje serce pełne dobroci i przejmij się moimi uczuciami, i staraj się o cichość i pokorę. Bądź miłosierna dla innych, jako ja jestem dla ciebie, a kiedy poczujesz, że słabną twe siły, przychodź do źródła miłosierdzia i krzep duszę swoją, a nie ustaniesz w drodze.
— Dusza: Już teraz rozumiem miłosierdzie Twoje, które mnie osłania jak obłok świetlany i prowadzi mnie w dom mojego Ojca, chroniąc mnie przed strasznym piekłem, na które nie raz, ale tysiąc razy zasłużyłam. O Panie, nie wystarczy mi wieczności na godne wysławianie Twojego niezgłębionego miłosierdzia, Twojej litości nade mną.

wtorek, 18 października 2016

Marek

Historia Marka nauczyła nas czegoś ważnego. Klucz do prawdy, do tajemnicy miłosierdzia i sprawiedliwości, niesiemy wszyscy, a właściwie każdy z nas ma jego ważną część. Dopiero razem, we wspólnocie, możemy otworzyć zamknięte drzwi. To takie trudne znosić przywary brata, uświęcać się przez cierpliwe towarzyszenie komuś, z kim się nie zgadzamy, kto nas rani. Ale nie można zejść z tej drogi, jeśli celem jest Chrystus. Ta droga prowadzi czasem przez ofiarę z siebie dla tej osoby, którą odruchowo łatwo odrzucić, która jest dla nas trudna, która zabiera nam pokój, która czasem nas niszczy. Pchając przez trzy miesiące wózek z obrazem Jezusa do Watykanu, Bóg powoli odsłaniał nam swoje Oblicze. Zmęczenie, niepewność, ból -ujawniały naszą nędzę, na codzień ukrytą pod rutyną, wygodą i poczuciem bezpieczeństwa. Opadały maski złudzeń, egoizmu, samozadowolenia. Teraz prawdziwy obraz Boga zaczęliśmy dostrzegać w drugim człowieku. Bolało. Ale tak miało być. Ta droga trwa nadal.

Misja miłosierdzia osiąga cel zawsze w nietypowy sposób. Na początku potrzeba czegoś na granicy szaleństwa żeby uwierzyć, że droga pod górę ma sens, że to się może udać. Potem niemal dzikiej wytrwałości, żeby pokonywać przeciwności, obojętność, wzruszenia ramion, kpiny. To, że udało się zebrać środki, zbudować wehikuł wielkości samochodu, znaleźć chętnych do misji, dojść z Polski przez siedem krajów do Watykanu z nieuszkodzonym obrazem - było wynikiem tak wielu korzystnych zwrotów akcji, że sami z pewnością nie dalibyśmy rady. Sami nie, więc kto pomógł? Skąd przyszły środki? Od kogo przychodziła pomoc w kryzysach? Kto podczas drogi odnajdywał wyjścia z sytuacji po ludzku beznadziejnych? Kto hamował temperamenty „ludzi z przeszłością”, że nie zrobiliśmy sobie nawzajem krzywdy nad przepaściami w Górach Bośni, w załamaniach pogody w Chorwacji, szukając pożywienia czy schronienia w nocy? Obraz Jezusa, którego byliśmy kustoszami, był tylko malunkiem na płótnie, lecz w trudnych chwilach stawał się ruchomym tabernakulum, Arką na trzech kołach. Przez obraz Jezusa Bóg był z nami obecny realnie.

Prawdziwy sukces nie ma miary ilościowej. Tak jest z każdą pielgrzymką. Powodzenie jest rezultatem wytrwałości i wiary gdy znika nadzieja, pokoju wbrew niepokojom, uśmiechu gdy wszystko wskazuje, że nadciąga katastrofa. To jest jak jazda bez siodła na dzikim koniu, któremu na imię Paradoks.
Paradoks miłosierdzia polega na tym, że im trudniej zaakceptować „niepasujący” element, tym większym okazuje się on błogosławieństwem i tym ważniejszy jest dla całości, a może nawet decyduje o powodzeniu misji. Każdy z powołanych jest potrzebny. Każdy jest niezbędną częścią wspólnoty, nieważne jak ciężkim zadaniem będąc dla pozostałych.

Dla nas w drodze do Watykanu tym trudnym elementem był „niepasujący” Marek. Był cały czas jak jątrząca się rana na „zdrowym” ciele wspólnoty wózka. Nie potrafił dostosować się do wspólnych zasad, nie uczestniczył w tej drodze tak, jak według reszty „być powinno”, irytował, prowokował, aż w końcu coś pękło i Marek „sam się wykluczył” i trzy dni wędrował samotnie.
„Przypadkiem” odnaleźliśmy się potem w Asyżu, gdzie po wspólnej modlitwie dostał „nową szansę” i znów zaczęliśmy pchać nasz wózek razem. Marek wrócił do nas jak do domu, jak biblijny syn po samotnej tułaczce. Okazało się że wszyscy czekaliśmy na niego, każdy miał go cały czas w swojej modlitwie. Czy wtedy w Asyżu przyszło uwolnienie? Czy Marek został uzdrowiony? Nie wiemy. Nasza droga trwa dalej. Uzdrowienie od Boga przychodzi w Jego czasie, nie w naszym, ludzkim. Dziś wiemy na pewno, że Marek był i jest nam bardzo potrzebny. W drodze był ważnym elementem wspólnoty. Był dla nas w tej pielgrzymce lekarstwem. Jest nim nadal. Gorzkim lekarstwem. Lekarstwem na niedowiarstwo, na ślepotę, na egoizm. Był jak lustro, w którym mogliśmy dostrzec siebie samych w całej naszej niewystarczalności. Bez niego nie osiągnęlibyśmy celu misji. Bo okazało się, że celem wędrówki Obrazu Jezusa Miłosiernego nie był Watykan ani Kair. Ta droga trwa i nadal szuka zakończenia, w sercu każdego z nas.

czwartek, 13 października 2016

aCross

Ameryka. Tutaj zaczęla się nowożytna demokracja i wspólczesna ekonomia, tu powstał internet, który zmienia świat. Tutaj przeważyły się losy dwóch wojen światowych, stąd wędrują na cały świat produkty hollywoodzkiej "fabryki snów" i techniczne gadżety Krzemowej Doliny. Tutaj urodził się Martin Luther King i tu zbudowano najokrutniejszą bombę w dziejach.

Kraj założony przez Europejczyków, którzy przekraczając kolejne "frontiers" przestali być Europejczykami, dokonując zagłady Indian wchłonęli legendę Wielkich Równin i do dziś pokonują kolejne granice wpływając na świat, także wbrew woli wielu, którzy chcą żyć inaczej.
Stany Zjednoczone Ameryki to koło zamachowe globalizacji, przed którą nie ukryje się dziś już nigdzie w świecie żaden nomad ani pustelnik. Kraj wielkich możliwości a jednocześnie ogromna przestrzeń biedy i chorób cywilizacyjnych, wielkich karier i wielkich nierówności. Ojczyzna walki o prawa człowieka i jednocześnie największy rynek zbytu narkotyków, legendarna przestrzeń wolności i siedlisko potężnych zniewoleń.

Czy dzisiejsza Ameryka po kilkusetletnim okresie wzrostu i prosperity chyli się ku upadkowi, oddając powoli pozycję światowego lidera nowym globalnym potęgom? Czy z "amerykańskiego snu" przebudzą się milony Amerykanów zaskocznych że ich cudowny świat był zaledwie "Matrixem"?

Gdzieś pośrodku Atlantyku wyprawa Kolumba stanęla przed pytaniem czy wystarczy zapasów żeby osiągnąć brzeg, w którego istnienie tylko wierzyli. Stąd jeszcze mogli bezpiecznie zawrócić do Hiszpanii. Popłynęli jednak dalej ryzykując śmierć. Przekroczenie tej niewidzialnej granicy pozwoliło odkryć nowy kontynent, jednak inny niż się spodziewali.

Pokonanie w pieszej pielgrzymce kontynentu Ameryki Pólnocnej z zachodu na wschód i z południa na pólnoc przypomina tamto  mierzenie się z oceanem.
Bezkres pustynnej Nevady, wielkie równiny Arizony, niekończące się pola Utah. Droga przez amerykański ocean od Pacyfiku do Atlantyku i od Meksyku do Kanady to wpłynięcie w ten bezkres i w tą samotność z którymi zetknął się Kolumb. Decyzja o przekroczeniu niewidzialnej granicy może i tym razem zadecydować o życiu lub śmierci. Jednak bardziej niż o tysiące mil i fizyczną przestrzeń chodzi tu o prawdziwy cel tej drogi. Co ma odkryć ta misja? Jaki ma osiągnąć cel?

"Across America" to nazwa która przyszła w modlitwie. Gra słow "poprzez Amerykę - krzyż Ameryki" coś mówi. Z San Francisco do Nowego Jorku i z meksykańskiego Guadeloupe do kanadyjskiego Sasketchewan. Czy ta droga jest potrzebna? Komu? Czy nie jest tylko sportowym wyzwaniem ludzi, którzy nie potrafią się zatrzymać i szukają dla siebie kolejnych wyzwań? A może ten Krzyż o ramionach liczących po 5 tys. km trzeba ponieść po to żeby Ameryka odkryła go na nowo? I żeby Ameryka odkryła na nowo sama siebie? Wtedy "Krzyża Ameryki" nie nieślibyśmy już tylko w swoim własnym imieniu ale też w imieniu tych wszystkich na calym świecie, którzy wierzą w ideał prawdziwej wolności. Nie mamy ambicji zmieniać świata. Modlimy się tylko nogami o Milosierdzie. Obdarowani kiedyś prawdziwą wolnością wyruszamy po to, żeby nią się dzielić. Wolnością, która przekracza wszelkie granice, która nie mieści się w przestrzeniach wirtualnych i której nie ogarnie żadna z naukowych teorii postępu. Tą wolnością, która nie jest fikcją, ktora nadal jest wielkim amerykanskim snem.

wtorek, 11 października 2016

Otchłań

O. Grzegorz, gwardian klasztoru franciszkanów, zlecił mi odnowienie oblicza Jezusa na wielkiej ikonie Krzyża w kaplicy klasztoru. Niemal 3-metrowy krzyż musieliśmy zdejmować ze ściany we trzech żeby położony na płasko na klęcznikach mógł być poddany renowacji. Przez lata postać Jezusa pociemniała a farba w wielu miejscach zaczęła sie łuszczyć. Zgodnie z kanonem ikona nie może być ciemna, powinna zawsze nieść światło.

Po modlitwie o szczerość intencji i trafność przedstawienia i po błogosławieństwie ojca gwardiana zabrałem się do pracy. Nigdy dotąd nie miałem okazji oglądać tej ikony w naturanych rozmiarach z tak bliskiej odległości. Detale obrazu uderzyły mnie swoją głęboką symboliką. Śledzenie twarzy postaci pod krzyżem niemal realnie przeniosło mnie na jerozolimską Golgotę: zapatrzony w Jezusa setnik, Maria Magdalena w pozie wielkiego smutku, Jan i Maryja. Było też kilka zaskoczeń: np. malarz nie umieścił przy nodze Jezusa sylwetki koguta (tego, który przypomniał Piotrowi trzykrotne zaparcie się swojego Nauczyciela), który jest obecny na oryginale ikony w Katedrze św. Klary w Asyżu. Korzystając z dokumentacji fotograficznej odtworzyłem koguta rozmyślając o tym jak sam zachowałbym się w chwili ostatecznej próby.

Dzień po dniu przychodząc do kaplicy i pochylając się nad drewnem ikony, wchodziłem w wielką tajemnicę cierpienia dziwnie połączonego tutaj z radością Zmartwychwstania bo ikona Krzyża z San Damiano ukazuje Jezusa już zmartwychwstałego, choć fizycznie jeszcze na krzyżu. To jedna z tajemnic ikony, dla której czas nie ma znaczenia, ciemność nie istnieje, a życie przekraczając granicę śmierci osiąga pełnię w wieczności.
Pod stopami Jezusa, w miejscu gdzie krew z ran powinna skapywać do otchłani, odkryłem dziwne pole pokryte biało-niebieskimi pasami, trójkąt z literą “P” i pięciocyfrowy numer. Od razu domyśliłem się, że to obozowa symbolika Auschwitz. Co robiły te znaki na ikonie, której pierwowzór powstał tysiąc lat temu? Tajemnicę wyjaśniła zawartość wnęki przykrytej szklaną płytką. Były tam umieszczone relikwie: fragmenty muru z bunkra głodowego w Auschwitz, w którym zginął św. Maksymilian Kolbe i kamień z katakumb rzymskich męczenników z czasu początków chrześcijaństwa. Zdumiał mnie odważny pomysł zastąpienia na ikonie piekła przez symbol obozu zagłady, w którym dokonała sie być może największa w historii ludzkości próba unicestwienia godności człowieka i skąd do dziś śladami dawnych krematoryjnych dymów biegnie do nieba pytanie o sens ludzkiego cierpienia i śmierci.

Kilka dni po ukończeniu renowacji ikony w klasztornej bibliotece znalazłem książkę Viktora Frankla, jak się okazało austriackiego psychiatry, który przeżył koszmar Auschwitz. Obozowe doświadczenia o dziwo nie tylko nie odebrały mu wiary w sens życia człowieka, ale pozwoliły uformować naukową koncepcję logoterapii (od "Logosu", głównej zasady świata) która w skrócie polega na tym, że że człowiek, aby żyć i osiągać z życia satysfakcję potrzebuje odnaleźć swój własny sens, który pomoże mu przetrwać każde cierpienie i każdy trud związany z życiem. Według tej koncepcji cierpienie, także to posunięte do ostatnich granic, nie tylko nie podważa sensu ludzkiej egzystencji, ale może mieć działanie zbawcze i przenieść ocalony sens w wyższy wymiar.

Fragmenty książki Viktora E. Frankla “W poszukiwaniu sensu”

„Nagle poraziła mnie pewna myśl, po raz pierwszy w życiu objawiła mi się prawda po tylekroć wplatania w pieśni poetów i ogłaszana najwyższą mądrością przez filozofów, a mianowicie, że miłość jest najwyższym i najszlachetniejszym celem, do jakiego może dążyć człowiek".

"Zrozumiałem, że nawet ktoś, komu wszystko na świecie odebrano, wciąż może zaznać prawdziwego szczęścia, choćby nawet przez krotką chwilę, za sprawą kontemplacji tego, co najbardziej ukochał.”

„W miarę nasilania się wewnętrznych przeżyć więźnia, jak nigdy wcześniej przeżywał on również piękno sztuki i natury.”
„Próba rozwijania własnego poczucia humoru i stałe uczenie się, aby patrzeć na otaczający nas świat z pełnym dystansu rozbawieniem.”
„Pokuszę się na tym miejscu o następującą analogię: z ludzkim cierpieniem jest jak z gazem. Jeśli wpuścić pewną jego ilość do zamkniętego pomieszczenia, gaz wypełni je w sposób równomierny i całkowity, bez względu na jego rozmiary. Podobnie cierpienie całkowicie „wypełnia” duszę i świadomość człowieka, bez względu na to czy cierpimy ogromnie, czy też tylko trochę. Dlatego też „rozmiar” ludzkiego cierpienia jest pojęcia najzupełniej względnym.”
„My, którzy byliśmy więźniami w obozach koncentracyjnych dobrze pamiętamy ludzi wędrujących od baraku do baraku, pocieszających towarzyszy niedoli, ofiarujących im ostatni kawałek chleba. Nie było ich zbyt wielu, lecz stanowią wystarczający dowód na to, że człowiekowi można odebrać wszystko z wyjątkiem jednego – ostatniej z ludzkich swobód: swobody wyboru swojego postępowania w konkretnych okolicznościach, swobody wyboru swojej własnej drogi.(..)
Zasadniczo zatem każdy człowiek jest w stanie – nawet w tak skrajnych okolicznościach – decydować o tym, kim się stanie, zarówno pod względem psychicznym, jak i duchowym. ..
“Spośród tysięcy więźniów tylko nielicznym udało się zachować swoją wewnętrzną wolność i traktować cierpienie jako okazję do duchowego rozwoju, lecz nawet pojedynczy przykład stanowi wystarczający dowód na to, że dzięki wewnętrznej sile można wznieść się ponad wszystko, co przyniesie los.”
„Jak już podkreśliłem, stan psychiczny więźnia był w ostatecznym rozrachunku nie tyle skutkiem wyżej wymienionych czynników psychofizycznych, ile wynikiem świadomie podjętej decyzji. (..) Człowiek, który nie dostrzegał końca swojej „tymczasowej egzystencji”, nie był w stanie dążyć do jakiegokolwiek celu. (..) Nie widząc dla siebie w przyszłości żadnego celu, do którego miałby dążyć, więzień obozu upadał na duchu i pogrążał się w retrospektywnych rozmyślaniach. (..) Odrealnianie naszej „tymczasowej egzystencji” było samo w sobie ważnym powodem, dla którego więźniowie tracili chęć do dalszego życia – z tej perspektywy bowiem wszystko wydawało się pozbawione sensu.
„Więzień, który stracił wiarę w przyszłość – w swoją przyszłość – był skazany na zagładę. Wraz z utratą wiary w przyszłość tracił jednocześnie swoją orientację duchową. Rezygnując z walki o samego siebie, popadał w psychiczną i fizyczną ruinę.(..)
Początkiem wszelkich prób wskrzeszenia w człowieku jego wewnętrznej siły musiało być wskazanie mu jakiegoś celu w życiu. (..) Sami musieliśmy się uczyć, a następnie przekazywać zrozpaczonym towarzyszom, że nie liczy się to, czego my oczekujemy od życia, ale to czego życie oczekuje od nas. Musieliśmy przestać zadawać sobie pytania o sens naszej egzystencji, a w zamian nauczyć się myśleć o sobie jak o ludziach poddawanych przez życie – w każdej godzinie dnia – nieustannemu egzaminowi.(..) Ostatecznie życie sprowadza się do wzięcia na siebie odpowiedzialności za znalezienie właściwego rozwiązania problemów i zadań, jakie stale stawia ono przed każdym z nas.”
„Kiedy uświadomimy sobie, że nie da się zastąpić jednego człowieka drugim, rola odpowiedzialności jaką ponosimy za własne życie i jego podtrzymywanie, ukaże się nam w całej swej wielkości. Człowiek, który zda sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką ma wobec innej istoty ludzkiej, która go kocha i z niecierpliwością wyczekuje jego powrotu, albo wobec jakiejś nieukończonej pracy, nigdy nie będzie zdolny odebrać sobie życia. Wie już, dlaczego żyje, a to pozwoli mu znieść to, jak żyje.”


Fragmenty książki Viktora E. Frankla “W poszukiwaniu sensu”

sobota, 3 września 2016

wytrwać

W swojej transcendentnej (przekraczającej) relacji do Boga człowiek jest istotą tak wyjątkową i tak obdarowaną, że nie można za pomocą słów opisać jego godności, wielkości i wyjątkowości. Każdy człowiek bez wyjątku. Każdy stale odbija obraz swojego Stwórcy, dana mu jest łączność z Jego doskonałością, dlatego więź między tymi dwojgiem jest niepojęta, nie poddająca się zrozumieniu czy opisowi.

Człowiek pozbawiony tej relacji staje się istotą zagubioną, pochodzącą znikąd, żyjącą bez celu i zmierzającą nie wiadomo dokąd. Człowiek bez relacji z Bogiem upada w nicość. Człowiek może istnieć tylko w relacji do Boga. Tworzenie sobie Jego namiastek prowadzi do gorzkich rozczarowań i bolesnych upadków. Jednocześnie Bóg pozostaje cały czas dla człowieka wielką tajemnicą i wielkim wyzwaniem: nieogarniony, odwieczny, wszechmocny i jednocześnie bliski, czuły i kochający. Każda chwila utraty więzi z Bogiem jest wejściem w mrok, niepewność, jest utratą gruntu pod stopami, utratą tożsamości. Jednocześnie przez tajemnicę Bożego Miłosierdzia czas ciemności jest zaproszeniem do powrotu, do odnowienia relacji. Im dłużej trwa rozłąka, im większe tworzy napięcie i ból, tym większą rodzi tęsknotę i tym większym napełnia pragnieniem aby znów doświadczyć Obecności. Czasem pustka trwa długo, niemal wiecznie.

Z zapisków Matki Teresy z Kalkuty:

„Gdzie jest moja wiara? Nawet głęboko... nie ma niczego prócz pustki i ciemności... Jeśli jest Bóg – niech mi wybaczy. Kiedy staram się wznieść moje myśli do Nieba, napotykam na tak wielką pustkę, że te myśli wracają jak ostre noże i ranią moją duszę... Jak wielki jest ten nieznany ból – nie mam wiary. Odraza, pustka, brak wiary, brak miłości, brak zapału... Po co to wszystko? Jeśli nie ma Boga, nie ma i duszy. Więc jeśli nie ma duszy, Jezu, Ty też nie jesteś prawdziwy....”

Skąd brać siłę do trwania w kryzysach? Jak zachować wtedy wiarę? W depresji, rozpaczy, bólu - znika modlitwa. To pytanie pojawia się czasem w drodze, gdy po ludzku nie ma już nadziei: „Czy tak wygląda koniec?” Czy brak ziemskich perspektyw na poprawę losu oznacza ostateczny koniec, pustkę?
Święci znajdują na to odpowiedź. Odpowiedzią jest transcendentna relacja człowieka do Boga, więź, która raz stworzona, nie znika nigdy. Gdy znika ludzka nadzieja, wtedy zostaje jeszcze „nadzieja wbrew nadziei”. Tą drogę odnalazła Matka Teresa, która była pogrążona w ciemności przez wiele lat. Wytrwała.
Jutro w Watykanie zostanie ogłoszona świętą.

czwartek, 1 września 2016

dom


Co może zaproponować światu pielgrzym, człowiek bez domu, stale borykający się z niepewnością jutra? Dla wędrowca, który przekracza wiele granic, jest uczestnikiem różnych kultur i przyjmuje chleb z wielu rąk, niepewność staje się codziennością. Ale pierwszą zasadą drogi jest wiara. Bez niej pielgrzym zgubiłby się w ciemności albo we mgle. To wiara podnosi go i prowadzi. Modlitwa nogami jest codziennym przekraczaniem granic i stawaniem wobec wstrząsającej prawdy o Bogu i o mnie samym, że oto jesteśmy tu razem: On i ja, bez barier, nic nas nie rozdziela. I w tym spotkaniu stale rodzi się pytanie: czy mój kierunek jest drogą do Niego czy ucieczką, pełnieniem Jego woli czy wygodnym odchodzeniem od mojej powinności? Pielgrzymka to pytanie o prawdę.

Czy człowiek niezakorzeniony w świecie ma coś do zaoferowania? A jednak wspólny posiłek w domu muzułmanów, żydów czy u prawosławnego mnicha, niesie bardzo ważną ideę: że nie musimy definiować siebie przez dzielące nas różnice. Pielgrzym jest bezbronny, jest w duchowej drodze, prosi o pomoc, dlatego budzi zaufanie. Gdy siadamy do stołu okazuje się, że każdy ma swoją historię, swoją godność i swoje lęki: Palestyńczyk z Jerycha i żyd z Hajfy, Kurd z Mersin, Turek z Izmiru i Grek z Nicosii. Ale tą zdumiewającą wspólnotę ludzkiej rodziny można dostrzec dopiero w wolności pielgrzyma, w wolności od schematów i uprzedzeń, w wolności od przywiązań. Za tą wolność pielgrzym płaci wysoką cenę.

Nie ma ziemskiego domu, który nie składałby się z muru. A mur, dając poczucie bezpieczeństwa, jednocześnie oddziela, tworzy granicę. Wielokrotnie doświadczałem tego w miastach stając przed zamkniętą klatką z domofonem. Podobny paradoks wolności był doświadczeniem żydów wędrujących z Arką. Wiedzieli, że Boga nie można zamknąć w ścianach, dlatego na czas wędrówki Arka miała namiot, podobny do tego, w którym sami mieszkali.
Przyszedł jednak czas, gdy trzeba było się zatrzymać, zbudować stały dom, świątynię.




Nad stanami jest i stanów-stan,
Jako wieża nad płaskimi domy
Stercząca w chmury...

Wy myślicie, że i ja nie Pan,
Dlatego, że dom mój ruchomy
Z wielbłądziej skóry...

Przecież ja? aż w nieba łonie trwam,
Gdy ono dusze mą porywa,
Jak piramidę!

Przecież i ja? ziemi tyle mam,
Ile jej stopa ma pokrywa,
Dopokąd idę!...



(C.K. Norwid, wiersz pt. "Pielgrzym")


środa, 13 kwietnia 2016

Proporcjum

Chyba nikt nie zna mnie lepiej niż Wojtek. Nawet moja mama. Przeszliśmy we dwóch kilka tysięcy kilometrów – tylko on i ja – przez Polskę, szlakami Europy i przez rosyjski step. Tygodniami znosząc chłód, deszcz, spiekotę i zmęczenie. W drodze poznaliśmy dobrze swoje dobre i złe strony, bo tam, gdy opadają zasłony i nie ma się gdzie schować - trudno cokolwiek ukryć. Było między nami wiele tarć, czasem ostrych. Pamietam jak trudno mi było przyznać się do tego, co Wojtek po prostu obserwował w moim zachowaniu jako fakt. Broniłem rozpaczliwie swojego prawa do … oszukiwania siebie samego. Uczylismy się siebie nawzajem powoli, te kilometry potrzebne były nam obu. Nadal jesteśmy w drodze ale dziś obaj już lepiej rozumiemy, że to, jak bardzo się różnimy, było i jest naszym wielkim kapitałem. A może jeszcze cenniejsze jest to, co z tymi różnicami robimy. Wojtek jest logiczny i uporządkowany, ja wybiegam naprzód i często nie patrzę na szczegóły. Jesteśmy jakby na dwóch przeciwnych biegunach percepcji rzeczywistości i może właśnie dzięki temu RAZEM mamy bardziej kompletny obraz całości. Pamiętam nasze rozmowy w drodze o grzechu i przebaczeniu, o boskości I człowieczeństwie Jezusa, o duchu i materii. Te logiczne antynomie, (pozorne) przweciwieństwa, które są nie do ogarnięcia samym rozumem - potrzebują wiary. Wiara i rozum są sobie potrzebne i wzajemnie się dopełniają tak samo jak zawierzenie i roztropność czy jak miłosierdzie i sprawiedliwość. Dopełniają się nie mieszając. Pozostając sobą tworzą coś nowego. Dochodziliśmy do tego w drodze.
Tylko tam, gdzie są przeciwne bieguny może pojawić się iskra. Bez napięcia nie ma przepływu energii. Różnica potencjałów na błonie komórkowej jest warunkiem żeby istniało życie. Czy ja się we wszystkim zgadzam z Wojtkiem? Nie! Ale staram sie zawsze wysłuchać go do końca. I potem długo jeszcze noszę ze sobą to, z czym się nie zgadzam. Ale to nie jest ciężar, który rodzi niepokój, którego chcę sie pozbyć. Ja po prostu staram się zrozumieć to, czego natura jest mi obca. Staram się przyjąć do siebie odmienność drugiej osoby, tajemnicę innego spojrzenia na świat. Kiedyś tego w ogóle nie potrafiłem, bo będąc słaby i bojąc się utraty własnej tożsamości - broniłem się agresją. Gdy nie skupiam się tylko na sobie, gdy staram się NIE upatrywać siły tylko w sobie samym, gdy oddaję to Bogu – ten lęk znika. Jak pogodzić przeciwieństwa? Gdzie jest ten punkt spotkania? Wojtek cytuje czasem Fredrę: "Znaj proporcjum mocium panie!" Każdy ma swoją osobistą relację z Bogiem i ja niewiele wiem o prawdziwych intencjach drugiego człowieka.
Myślę, że jakąś miarą chrześcijańskiej dojrzałości jest stosunek do tego, z czym się nie zgadzam. Jeżeli coś albo ktoś budzi mój sprzeciw, to zanim nazwę to coś złem, chciałbym najpierw umieć oddać to pod osąd Bogu. Zło nazywać złem, ale w reakcjach zachować "Boże proporcjum". Instynkt podpowiada mechaniczne reakcje, ale one często chronią tylko mnie samego, mój własny światopogląd i tych, którzy są do mnie podobni. A nie tylko o mnie tu przecież chodzi. Tak jest z pytaniami: “Czy tylko w chrześcijaństwie jest zbawienie?”, “Czy islam jest zły?”, “Czy jestem pewien swojego nieba?”
Kiedyś miałem mniej wątpliwości. I wtedy spotkałem Wojtka...

czwartek, 3 marca 2016

gościna

Andrzeja spotkałem kilka lat temu na zlocie „leśnych ludzi” w Bieszczadach. Z długimi siwymi włosami i iskrzącym spojrzeniem był podobny do reszty zarośniętych samotników, którzy raz w roku opuszczają swoje leśne samotnie żeby przy ogniskach i alkoholu spotkać podobnych sobie oryginałów. Andrzej różnił się jednak od towarzystwa. Stronił od alkoholu, był cichy i bardzo uważny. Nie narzucał się nikomu i więcej słuchał niż mówił. Ktoś przedstawił nas sobie i zaczęliśmy rozmawiać. Mało mówił o sobie. Był albo naukowcem który opuścił uczelnię albo samotnym badaczem zjawisk z pogranicza antropologii i filozofii – wskazywało na to jego słownictwo i wielka erudycja, choć wyrażana w prostych, krótkich zdaniach. Nie wiem gdzie mieszkał i czy w ogóle miał jakieś swoje stałe miejsce bo większość czasu spędzał wędrując autostopem po bibliotekach różnych miast, nocując w schroniskach albo w przykościelnych bursach, finansowo wspierany przez przyjaciół albo znajomych. Nie używał telefonu komórkowego i nie kupował biletów komunikacji. Pochłaniało go całkowicie zgłębianie jakiejś tajemnicy, a ograniczenia cywilizacji, zwane przez innych możliwościami, najwyraźniej mu w tym przeszkadzały.
Po roku od spotkania w Bieszczadach zadzwonił do mnie z czytelni biblioteki gdzieś w Polsce i oznajmił, że ma dla mnie ważny tekst. Z użyczonej skrzynki pocztowej przesłał mi mailem referat jakiegoś profesora z dziedziny filozofii twórczości i skany swoich odręcznych notatek. Pamiętam, że tekst bardzo mnie zaciekawił, poruszał tematy bliskie moim ówczesnym poszukiwaniom.
Minęły kolejne dwa lata i Andrzej zadzwonił do mnie, pytając czy może mnie odwiedzić. Podałem mu adres mojej wsi, ale nie pojawił się nie dając żadnego znaku. Po kilku miesiącach zadzwonił ponownie i w końcu udało nam się spotkać w Łodzi, gdzie przyjeżdżam raz w tygodniu żeby prowadzić warsztaty pisania ikon.
Prawie go nie poznałem, ściął włosy na krótko. Szczupła twarz w okularach przypominała oblicze profesora jakiejś humanistycznej dziedziny. Usiedliśmy w pracowni przy herbacie, którą zaparzyliśmy w dwóch filiżankach z jednej torebki, bo akurat była ostatnia. Byłem ciekaw dlaczego chciał się spotkać.
Mówił powoli, swoimi krótkimi zdaniami, zerkając w notatki, co chwila się zawieszając, jakby szukając właściwego tropu. Zrozumiałem, że obaj posiadamy części pewnej całości, jakiejś wiedzy, którą chciał w tej rozmowie odkryć. Włączałem się w rozmowę tak jak potrafiłem, co z początku nie było łatwe – jakoś onieśmielała mnie głęboka wiedza i pokora jego wypowiedzi. Wypowiadał początek zdania, po czym zawieszał głos i przyglądał mi się z jakimś wyczekiwaniem. Wtedy dopowiadałem coś, co akurat przyszło mi do głowy. W ten sposób szliśmy dalej, czując coraz wyraźniej, że jesteśmy gdzieś prowadzeni. Niewiele wiedziałem o stosunku Andrzeja do religii i wiary w Boga, rzadko padały słowa ze słownika duchowości, staliśmy raczej na gruncie metody naukowej, co wcale nie przeszkadzało w szukaniu porozumienia i nie zatrzymywało nas.
W pewnym momencie pojawił się temat samotności – kiedy jest twórcza a kiedy egoistyczna. To zagadnienie było dla nas obu bardzo ważne. Poczułem, że mierzymy się teraz z czymś o wielkim znaczeniu dla naszych życiowych ścieżek, które wtedy w Bieszczadach zetknęły się nie przez przypadek. Tak doszliśmy do naszej definicji „twórczego życia”, która być może dotyka samego szczytu naszych poszukiwań, a więc sensu ludzkiego istnienia.
Definicję zapisaliśmy.

Kiedy człowiek jest twórczy?

Bycie twórczym to umiejętność podjęcia takiego nieegoistycznego działania, które budzi potencjał ofiarności i bezinteresowności na rzecz wspólnoty, po to, aby wzajemne obcowanie nie hamowało ODRADZANIA SIĘ.

O transcendencji.

Nie tyle chodzi o przekraczenie siebie, ale raczej – aby temu co mnie przerasta dać GOŚCINĘ.

środa, 24 lutego 2016

Jeremiasz

Tragiczny jest los Jeremiasza. Wybrany przez Boga do szczególnej misji, tocząc wielką walkę z samym sobą, mocnym głosem wzywa rodaków do poddania wrogowi Jerozolimy, po to aby ocalić Naród. Wymierza tym straszny cios obrońcom królestwa, którzy umęczeni walką z przeważającym wrogiem widzą w Jeremiaszu zdrajcę, który osłabia ducha i ręce patriotów.
Ale Jeremiasz patrzy dalej i widzi więcej. Prorok wie, że najgorszą przypadłością człowieka nie jest nikczemność uczynków, która woła o karę,  tylko "zatwardziałość serc". Jeremiasz uderza z mocą nie tyle w złe obyczaje Izraela co w "niegodziwe zamysły".
Upór obrońców Jerozolimy okaże się daremny. Jerozolima upadnie, a historia wywyższy Jeremiasza.

Prorok stale stoi nad przepaścią, działa na granicy ducha i materii, posłany aby ostrzegać przed zbytnim oddawaniem się tej ostatniej, bo ludzkie oceny, płynące nawet ze szlachetnych pobudek, mogą być zaledwie ziemską racją a nie Bożą prawdą i prowadzić w konsekwencji do zła i upadku.

Joshua Heshel w "Prorokach" pisze:

"Czy zatem proroctwo Jeremiasza okazało się daremne? (...)
Proroctwo to nie jedyne narzędzie w ręku Boga. To, czego nie dokona proroctwo,
wypełni się w Nowym Przymierzu: całkowita przemiana każdego człowieka"

Jeremiasza 32-34:

"Tamci złamali moje przymierze choć byli moją własnością - wyrocznia Pana. (...) Lecz takie będzie przymierze, które zawrę z domem Izraela w tych dniach - wyrocznia Pana. Moje Prawo umieszczę w ich wnętrzu i wypiszę je w ich sercach. (...) Wtedy odpuszczę ich winy, a ich grzechów nie będę już pamiętał."

niedziela, 14 lutego 2016

kultura

Żyjemy w czasach "kultury terapeutycznej", kiedy każda trudność w życiu człowieka traktowana jest niemal jak nowa jednostka chorobowa, a każde zjawisko poddawane zostaje naukowej redukcji po to, żeby wyeliminować to, co oddziela człowieka od "sukcesu", "wolności", od życia "pełnią". Z potocznego języka prawie całkowicie zniknęło słowo "przyzwoitość", wyparte przez "skuteczność". Mówcy motywacyjni, "koucze",  różni nauczyciele "pozytywnego myślenia" i guru sukcesu przekonują, że nie istnieją bariery dla rozwoju człowieka, że nic nie zatrzyma twórczego umysłu.... pod jednym warunkiem - że umysł SAM uwolni się od swoich ograniczeń, że wystarczy naprawdę tylko chcieć. W świetle tej logiki "samowyzwolenia" każdą granicę należy poddać badaniu po to, aby potem ją wyeliminować i pójść dalej.
Sfera Sacrum stanowi dla kultury terapeutycznej ostatnie prawdziwe wyzwanie i ostatni bastion do pokonania na drodze do pełnego "wyzwolenia" człowieka. Krzew, przed którym kiedyś z bojaźnią zatrzymał się Mojżesz i zdjął sandały, dziś dotykany jest zewsząd palcami specjalistów. Sacrum jest albo wyszydzane albo "badane" po to, by wykazać że jest efektem złudzenia, niebezpiecznym bo irracjonalnym.
To dlatego "terapeutyczna kultura postępu" w dzisiejszej liberalnej Europie jest tak silnie skonfliktowana z chrześcijańską etyką i chrześcijańskim modelem życia, którym zarzuca: hamowanie postępu, uprzedzenia, odbieranie człowiekowi wolności (np. wolności wyboru płci), epatowanie cierpieniem, kłamstwo, manipulację, obłudę itd.

poniedziałek, 1 lutego 2016

granice

Szatanowi udało się wzniecić bunt ponieważ posłużył się nośną ideą: że Bóg stawia granice, że narzuca ograniczenia. Poszła za nim część aniołów. Ci, którzy dochowali wierności Bogu wygrali bitwę, ale wojna o granice wciąż trwa - na górze i na dole.

Po jednej stronie jest słaba i ciągle niewystarczająca wiara. Po drugiej - mocny, racjonalny dowód. Po jednej jest niepokojąco nieuchwytna moralna intuicja dobra, po drugiej - ciążąca ku materii zmysłowość, która chce wyzwolić człowieka z moralnych wątpliwości.
Po jednej stronie jest nie do końca jasne prawo naturalne i trudne do obrony tradycyjne wartości, po drugiej -  "nieubłagane" prawa rynku i "zimna logika postępu".

Czy można powiedzieć, że dobre jest WSZYSTKO, bo każde dwa dowolnie odległe elementy są zawsze ze sobą połączone w jednym wielkim kosmicznym przepływie? Taki świat bez granic proponuje materializm, spirytualizm i panteizm - bardzo kuszące koncepcje jedności wszystkiego.
Jeśli uwierzyć w istnienie inteligentnego i obdarzonego wolą zła, to właśnie taki monistyczny koncept rzeczywistości byłby celem szatana. Świat połączenia wszystkiego ze wszystkim prowadziłby ostatecznie do braku różnic a więc zniknęłaby różnica potencjałów, która dając twórczy przepływ, zapewnia życiu istnienie i rozwój. Brak granic to śmierć.
Pomimo braku dowodów, wiele wskazuje na to, że osobno istnieje dobro i osobno istnieje zło a historyczny spór dotyczy właśnie tego, którędy między nimi biegną granice. Może życie człowieka jest trudne i piękne jednocześnie właśnie dlatego, bo polega na ciągłym wybieraniu między jednym a drugim. Poprzeczka moralnego wyboru stale jest zawieszona wysoko i żadne zdobycze postępu nie mogą tej poprzeczki obniżyć bo to by godziło w samą istotę życia.

Trafiłem kiedyś na wywiad z Bono, w którym legendarny lider U2 mówi właśnie o tej walce dobra ze złem podając jako przykład różnicę między łaską a karmą:

"Łaska przeciwstawia się logice i rozumowi. Miłość zakłóca w pewien sposób zwykłe konsekwencje uczynków, co w moim przypadku jest bardzo dobre, bo cały czas robię wiele głupich rzeczy".

Pełen tekst wywiadu (po angielsku):

http://resistanceandrenewal.net/2014/01/26/bono-on-the-difference-between-grace-and-karma/

piątek, 15 stycznia 2016

biel

Cały dzień pada dziś gęsty śnieg. Od rana zdążył przykryć równą warstwą czystej bieli wszystkie kolory lata i jesieni. Przez okno widzę teraz tylko biały kolor i czasem czarne kontury drzew i domów w oddali.

Wychodząc pomyślałem: - Idę zobaczyć się z Bogiem - zupełnie jakby ta zimowa redukcja barw miała usunąć dzielącą nas zasłonę.

Czysto po horyzont i tylko cisza wolno opadających płatków śniegu. Wychodzę na drogę i ruszam w kierunku drzewa na horyzoncie.

Co ja teraz widzę? Czuję wyjątkowość chwili i silne wewnętrzne poruszenie niezwykłością tej wizji, ale jaka jest prawdziwa wartość poznawcza mojego wejrzenia?
Kiedy pocisk uderza w ciało żołnierza - ten nie czuje pocisku tylko ból. Co kryje się pod tym całunem? Co takiego jest pociskiem dla tej zdumiewającej bieli?

Jestem świadom mojej słabości, ułomności rozumu i zmysłów. Nagle zatrzymuję kroki z bojaźnią jak Mojżesz przed krzewem. Urywa się chrzęst śniegu pod nogami. Wokół tylko biel i cisza wirujących płatków.
- Każda myśl rodzi pychę i dystans wobec ludzi i ich cierpienia. Myśl jest zejściem z Jego drogi i tak jak każde wyobrażenie Absolutu - oddala mnie od Niego. Co ja teraz widzę? Co jest kryterium wiarygodności mojej religijnej intuicji?

Takim kryterium musiałaby być zasada najwyższa, niepodważalna i ostateczna. Zasada mogąca służyć jako określenie tego, co boskie, będąca jednocześnie zasadą uniwersalną.

Przypominają mi się słowa ikonowego błogosławieństwa pigmentów białych:

" Panie Boże pobłogosław kolory białe.
Abyśmy nimi potrafili opisać dramat śmierci i potęgę zmartwychwstania. Amen."

Co widzę?

Widzę czystą miłość, która umarła żeby wydać prawdziwe życie.