środa, 11 listopada 2015

sukces

Jeszcze 10 lat temu jako konsultant i trener w dziedzinie zarządzania projektami prowadziłem szkolenia jak skutecznie planować i realizować przedsięwzięcia w różnych dziedzinach. Pracowałem także jako coach wśród managerów branży FMCG .Można powiedzieć że byłem kimś w rodzaju specjalisty od sukcesu. Zatrudniały mnie banki, instytucje publiczne, energetyka. Pracowałem w projektach informatycznych, budowlanych, wdrożeniach produktów na rynek, w kampaniach społecznych. Powierzano mi projekty zagrożone, wykonywałem audyty i plany zarządzania ryzykiem. Posługiwałem się metodykami PMI, PRINCE, a także modelami adaptacyjnymi i teorią orgraniczeń (CCPM) Eliahu Goldratta.

Sukces w projekcie (czy w życiu, które także można traktować jako projekt) definiowałem tak, jak oczekiwał tego biznes - zgodnie z metodyką projektową – czyli jako spełnienie określonych mierzalnych kryteriów, zwykle wyrażonych relacją koszt – zysk. Podstawą tego podejścia jest tzw. „złoty trójkąt” trzech parametrów projektu: CEL – CZAS – BUDŻET. Parametry są od siebie zależne bo jeśli np. redukujemy budżet, to żeby wykonać tą samą pracę potrzebny jest dłuższy czas itd. To deterministyczne podejście do rzeczywistości jest powszechne we współczesnej cywilizacji, gdzie wiedzę i technologie wykorzystuje się do eliminowania "niepewności rezultatu”. Podstaw takiego  podejścia projektowego uczy się dziś już nie tylko studentów ale także młodzież i dzieci w coraz młodszych klasach. Odniesienie mierzalnego  sukcesu obok "przymusu wzrostu gospodarczego" to jeden z głównych paradygmatów współczesności.

Gdy moje dostatnie życie „eksperta od sukcesu” zawaliło się z hukiem przez "grzechy przeszłości" i gdy nagle straciłem wszystko, co w życiu miało wtedy dla mnie wartość, zacząłem przyglądać się słowom "projekt" i „sukces” z innej perspektywy. Stając się nagle przykładem spektakularnej porażki utraciłem coś, co wydawało się dotąd stabilnym fundamentem spokojnego i udanego życia: całkowicie racjonalny i mierzalny stosunek do rzeczywistości.

Odkryłem wówczas że mój obraz świata był niepełny.
Ulegałem dotychczas pewnemu kuszącemu redukcjonizmowi, który coś, czego nie rozumiałem, sprowadzał do czegoś, co jest nieistotne i niepotrzebne, co wystarczy delikatnie ukryć albo sprytnie ominąć. Sam rozum nie potrafi stawić czoła Niepewności (celowo to słowo piszę z wielkiej litery) musi więc ją zredukować do jakiegoś bezpiecznego (poznawalnego) modelu. To jest właśnie punkt, kiedy decyduje się postawa "rozum czy wiara" choć w istocie te dwie przestrzenie nie stoją wobec siebie w opozycji. Dopełniają się nie mieszając! A system religijny pozostaje konsekwencją postawy wiary.

Dziś odkrywam na nowo " złoty trójkąt" projektu: CEL - CZAS - BUDŻET. Uważam że jego racjonalny trzon jest dobry, tylko brakuje mu jeszcze jednego elementu. Ten brakujący element projektowej "trójcy" powinien dać jej życie i otworzyć ją na nowy wymiar. Umieściłbym go w centrum. Nie będzie gotowym rozwiązaniem wszystkich problemów i odpowiedzią na trudne pytania, ale całkowicie zmieni perspektywę. Brakujący element nazwałbym roboczo "Duchem projektu”.

Gdy patrzę na rozwój biznesu, postęp technologiczny i projekty realizowane dziś w świecie, zauważam, że niedoścignionymi wzorcami skuteczności i efektywności w zarządzaniu pozostają przedsięwzięcia, które według racjonalnej oceny, według tych poprzednich standardów mojego życia musiałbym nazwać „projektami niemożliwymi”. Projekty te nie miały zabezpieczenia finansowego, a jednak pozyskały niezbędne środki. Występujące w nich liczne ryzyka, i to o największej wadze, skazywały te przedsięwzięcia na porażkę jeszcze przed rozpoczęciem, a mimo to projekty te okazały się wielkim sukcesem, są bardzo żywotne, przynoszą owoce i rozwijają się do dziś. Wymyślali je i realizowali ludzie bez doświadczenia czy przygotowania teoretycznego w danej dziedzinie, a stali się pionierami i odkrywcami nowych obszarów wiedzy i ducha. Co więcej były to często osoby chore lub słabe. Dlatego „Duch projektu” ma według mnie wiele wspólnego z pokorą. To właśnie pokorne przyznanie się do własnej ograniczoności paradoksalnie otwiera człowieka na pomysły i rozwiązania, które normalnie blokowane są bądź zaciemniane przez „wiedzową pychę” tych, którzy mienią się ekspertami i autorytetami. Autorów „projektów niemożliwych” często wyśmiewano. Wmawiano im, że ich pomysły to złudzenia, niebezpieczne marzycielstwo albo wręcz przejaw pychy i nie liczenia się z racjonalną oceną sytuacji.

Mogę wymienić trzy takie „projekty niemożliwe”, choć jest ich więcej, ale tym trzem przyjrzałem się bardzo uważnie i przeanalizowałem ich przebieg według zasad i 11 obszarów wiedzy PMBoK (Project Management Body of Knowledge). Pierwszy taki projekt to zbudowanie przez św. Maksymiliana Kolbe klasztoru w Niepokalanowie a potem japońskiego klasztoru i wydawnictwa „Mugensai no sono”. Drugim takim przedsięwzięciem jest zbudowanie szpitala „Dom ulgi w cierpieniu” przez św. ojca Pio. Trzeci „projekt niemożliwy” to światowe dzieło Bożego Miłosierdzia św. Faustyny Kowalskiej.

W pewnym momencie wydarza się coś czego nikt wcześniej nie był w stanie przewidzieć: katastrofa, choroba lub nagła śmierć. Albo urodziny geniusza w rodzinie analfabetów czy nagły powrót do zdrowia osoby skazanej przez medycynę na śmierć. Podobnie jak medycyna nadal nie zna pierwotnej przyczyny raka, genezy stwardnienia rozsianego, astmy i nie potrafi wyjaśnić pochodzenia ani leczyć większości chorób psychicznych, tak samo najlepszy nawet plan zarządzania ryzykiem w projekcie nie uwzględni sytuacji, że np. w marcu w centralnej Polsce mogą wystąpić śnieżyce, które uniemożliwią terminową dostawę serwerów dla szpitala (znam taką sytuację). Mimo rosnących repozytoriów wiedzy i coraz doskonalszych narzędzi przetwarzania danych, jesteśmy stale zaskakiwani wydarzeniami, które nie mieszczą się w dotychczasowych strukturach poznania i burzą zastane modele wyjaśniania rzeczywistości. Procentowe statystyki niepowodzeń w projektach utrzymują się od lat na podobnym poziomie a społeczeństwa, w których postęp poprawił warunki życia - doświadczają nowych problemów,  wymierają lub są zastępowane biedniejszymi i bardziej żywotnymi. Modele deterministyczne zawodzą. Mimo wielkiej pokusy stworzenia algorytmu giełdy nowojorskiej albo wzoru na wyniki środy piłkarskiej na Wyspach - świat zaskakuje nas stale rezultatami, które marzenie rozumu o zbudowaniu sztucznej inteligencji albo "wzoru na wszystko" czynią utopią.

Jednym z fundamentalnych praw natury jest wzrost czyli postęp. Człowiek w procesie postępu historycznego tworzy nowe rozwiązania ilościowe. Jednak czy jego życie się ulega istotnej zmianie jakościowej? Nie mówię tu jakości z książek o Total Quality Management. Mówię o prawdziwym fundamencie jakości życia człowieka.  Kiedyś o tej relacji jakość-ilość w kontekście postępu technologicznego  rozmawiałem w gronie starszych konsultantów IBMa. Okazało się, że nawet odkrycie penicyliny,  insuliny czy winda dla niepełnosprawnych - pozostają nadal rozwiązaniami ilościowymi (szybszy transport, przedłużenie życia). Mówienie o jakości za każdym razem doprowadzało nas do momentu, gdy trzeba było wejść w obszar etyki czyli w świat wartości. A wystarczy spojrzeć na nagłówki gazet czy portali żeby się przekonać ile miejsca człowiek współczesny poświęca dziś swojemu zmysłowemu doświadczaniu życia i wszelkim przedsięwzięciom realizującym ten kierunek a ile dyskusji o moralnej przyszłości świata.

Czym jest dla mnie dzisiaj sukces? Stanięciem w prawdzie o sobie i zgodzeniem się na to, żeby stać się pokornym narzędziem doskonałego Planu. Ten niezwykły projekt-życie interesuje mnie najbardziej. W tej "nowej" metodyce projektowej przyznanie się do własnej bezsilności i niewystarczalności oraz zaufanie Bogu to klucze do prawdziwego sukcesu. Stosując tą "metodykę" wszystkie potrzebne zasoby pojawiają się we właściwym czasie, a ryzyka są zarządzane w optymalny sposób. Ta metoda jest naprawdę skuteczna, tylko z jakiegoś powodu stale odrzuca ją świat.

czwartek, 5 listopada 2015

iść

Jesienią 2001 przyjechałem do Świnoujścia żeby spotkać się z człowiekiem, który - jak mi powiedziano - mógł mi jeszcze pomóc. Byłem w depresji. Tydzień wcześniej wyszedłem za kaucją na wolność po 200 dniach aresztu żeby odpowiadać z wolnej stopy za udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Groził mi kilkuletni wyrok, moje życie było w gruzach a ja straciłem poczucie kierunku, zniknął sens.

Drzwi pod wskazanym adresem otworzył ktoś, kto przypominał Papę Smerfa z kreskówek dla dzieci: białe włosy, biała broda i łagodne, uważne spojrzenie. Leszek Podolecki od wielu lat zajmuje się bezdomnymi, ludźmi wychodzącymi z uzależnień, więźniami w zakładach karnych. Na mój widok od razu zaproponował spacer na plażę. Szliśmy wzdłuż brzegu. Był sztorm, morze huczało, fale biły o brzeg. Opowiadałem mu o tym co mnie spotkało, o mojej wieloletniej szarpaninie z życiem, o cierpieniu, o tym jak raniłem innych, jak wszystko w życiu straciłem. Pamiętam, że leciały mi łzy i że wcale się tego nie wstydziłem. Może właśnie wtedy po raz pierwszy byłem z kimś naprawdę szczery. Czułem wielką ulgę, że mogę to wszystko z siebie wyrzucić.

Powiedział mi wtedy, że ktoś już to wszystko wycierpiał. Że wszystkie ciężary, cały ten ból i cierpienie ktoś już wziął na siebie. Mówił o człowieku przybitym gwoździami do krzyża. A potem spytał czy chciałbym z nim pójść na “duchowość”. Gdy spytałem co to takiego, powiedział tylko: “Zobaczysz”.

Zabrał mnie do jednego z tych swoich domów. Weszliśmy do sali gdzie siedziało ich dwadzieścioro w różnym wieku. Twarze poorane zmarszczkami, potatuowane. Leszek przeczytał fragment Ewangelii o Synu Marnotrawnym, a potem młoda prostytutka z końca sali, której twarzy nie widziałem, opowiedziała o swoich ucieczkach z domu, o złym życiu. Potem przeprosiła łamiącym się głosem, zaszlochała cicho i umilkła.
Po chwili Leszek przerwał ciszę i powiedział, że dziś będziemy sie modlić różańcem w intencji obecnego tu Romana.

I wtedy te dwadzieścia głosów jednym głosem zabrzmiało: “Wierzę w Boga, Ojca wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi...”. Nagle poczułem, że coś unosi mnie w górę, jakbym stawał się lekki...

Dzięki Leszkowi wiem, że tajemnica Bożego Miłosierdzie polega na tym, że jest ono dostępne także dla ludzi z wyrokami, dla ciężkich grzeszników, życiowych rozbitków, dla ludzkich ruin, w których czasem trudno nawet dostrzec człowieka. Dzięki Leszkowi poznałem, że istnieje droga świętości także dla tych, którzy są słabi, poranieni, zagubieni, którzy nadal upadają.

Czy jest do pomyślenia, żeby jakiś kryminalista, prostytutka albo długoletni alkoholik krzywdzący bliskich, żeby ktoś taki przez swoje zaszargane życie, przez swoją nędzę i upadki – mógł stanąć bliżej Boga niż najporządniejszy i najbardziej zrównoważony z ludzi?

Dzięki Leszkowi poznałem Wojtka, Seweryna, Grzegorza, Marka, Irka i innych, kiedyś zatwardziałych przestępców z długoletnimi wyrokami, a dziś świadomych swoich słabości i zakochanych w Jezusie chłopaków którzy modlą się na różańcu. Nie są święci, czasem wyłazi "stary człowiek", ale ich życie się zmieniło. Ich historie to przykład jak działa Bóg w życiu człowieka. Są świadkami miłosierdzia, którego pierwszy promień pojawił sie w największej ciemności. Są wiarygodni właśnie dlatego bo nie można mówić o Bogu nie wkładając w tą wypowiedź własnego życia.

Leszek powtarza nam stale, że Bóg nie będzie nas rozliczał ani z owoców naszego życia ani z grzechów, tylko z uczynków Miłosci. Wyłącznie z miłości! Grzechy zostały już odkupione na Krzyżu, a nasze zasługi... cóż możemy sobie przypisać? Brzmi prawie jak herezja... ale Ewangelia jest właśnie taka, że szokuje, zbija z tropu. Bóg wcale nie przychodzi do silnych i mądrych, ale do słabych i kruchych, nie do cnotliwych i pewnych siebie, ale do celników i złodziei, nie do zdrowych, poukładanych i możnych tego świata ale do odrzuconych i bezbronnych, do tęskniących i płaczących z tęsknoty.

Pod koniec życia święty Franciszek z Asyżu, zgorszony wypowiedzią pewnego młodzieńca, który nazwał go “świętym”, odrzekł mu:

- Nazywasz mnie “świętym”? A czy wiesz, że jeszcze tej nocy mógłbym upaść w grzech z prostytutką gdyby nie wspierał mnie Chrystus?

Dziś myślę że ci prawdziwi święci są ulepieni z tej samej gliny co grzesznicy i dlatego w pewnym momencie między grzesznikiem a świętym nie ma już różnicy. Święty czuje się grzesznikiem "w stanie nawracania się", a każdy grzesznik powinien uważać się za potencjalnego świętego i iść po tą świętość, podnosić się i iść, ìść, iść...