czwartek, 30 stycznia 2014

zlot

Dziwne. Z moim doświadczeniem słabości w samotnej drodze przwędrowałem do Mięćmierza, żeby uczestniczyć w niezwykłym spotkaniu niezwykłych ludzi.
Szybko okazało się, że jestem wśród życzliwych, otwartych ludzi (onieśmieliła ilość naukowych tytułów, ale tylko z początku). Miałem opowiedzieć o kryzysach, a na tym akurat się znam :)

Poniżej fragment oficjalnego sprawozdania ze zlotu ze strony pani profesor Mizińskiej. Podziękowania dla pani profesor, która mi zaufała włączając dna dwa dni do tak szacownego grona. Poznałem wyjątkowych ludzi. Dziękuję!


XIII ZLOT FILOZOFICZNY



„Przejawy i Zagrożenia Duchowości. Chłopski Rozum”

organizowany przez:

Zakład Filozofii Kultury – Instytut Filozofii UMCS w Lublinie

oraz Stowarzyszenie Rozwoju Inicjatyw Społecznych „Wspólnota“

27-29 września 2013 roku, Mięćmierz nad Wisłą

miejsce: Pensjonat i Stodoła „Klimaty” Państwa Pniewskich

SPRAWOZDANIE

27 września, DZIEŃ PIERWSZY
(wiele ciekawych wystąpień)

„Homo sentiens. Człowiek czujący. Księga Przyjaciół Jadwigi Mizińskiej”


28 września, DZIEŃ DRUGI

Prowadzenie obrad: prof. Grażyna Żurkowska

Prof. Żurkowska zapowiedziała drugą sesję w dolinie krzemowo-śliwkowej ku czci naszej ukochanej Jubilatki. Obrady zainicjowało wystąpienie Romana Zięby.

Roman Zięba:
O pokonywaniu kryzysów w samotnych pielgrzymkach.

RZ rozpoczął następującymi słowy: Drżenie mego głosu proszę traktować jako ukłon w stronę tych, którzy mnie tu zaprosili. Nie mam gotowego tekstu. Moje wystąpienie będzie tym, co w Chrześcijaństwie nazywa się Świadectwem.

Spisując te słowa, przez szacunek dla Romana, pominąć muszę rzeczy najbardziej dlań osobiste, acz istotne z punktu widzenia wspaniałego Świadectwa, które dla nas wygłosił, a właściwie – którym nas obdarzył. Główną oś jego relacji stanowiła samotna, piesza wędrówka z Jerozolimy do Asyżu, w trakcie której modlił się o światowy Pokój. Istotnym elementem tejże wędrówki były kryzysy jakich zwykle doznaje pielgrzym – zwłaszcza najbardziej dotkliwy kryzys samotności, kryzys utraty poczucia sensu.

Roman zajmująco i szczerze opowiadał o swoim życiu przed wyruszeniem w pierwszą drogę, o czasach dzieciństwa, ojcu – pilocie wojskowym który jawił się dlań jako rycerz w srebrnym mundurze, o rozpoczętych studiach medycznych, pierwszych zawodach miłosnych. Mówił też o traumatycznych doświadczeniach pobytu w Singapurze, gdzie po raz pierwszy przestraszył się, że niczego się nie boi. Wspominał o pracy dla koncernu IBM w charakterze project managera, gdzie stał się ekspertem od sukcesu; także o zawiłościach najbardziej osobistej sfery życia, które wpędziły go w stan straszliwej choroby – depresji (Obserwując karalucha na ścianie zazdrościłem mu, bo wiedział dokąd idzie).

Pierwsza samotna droga – wyprawa na Giewont, w trakcie której musiał zdać się na łaskę ludzi częstujących go jedzeniem, nauczyła go pewnej nowej logiki dawania-otrzymywania: Zorientowałem się, że dając otrzymuję. Nauczyła go też doceniać rzeczy prozaiczne, najzwyklejsze. Jednocześnie, Roman wyciągnął wniosek, iż przekleństwem w życiu jest balansowanie na krawędzi. (Skrajności są przekleństwem. I u mnie w życiu tak było – nie było środka, szarpałem się...) W tym czasie Roman zainteresował się po raz pierwszy pisaniem ikon – widzialnych znaków niewidzialnego.

Samotną wyprawę z Jerozolimy do Asyżu poświęcił Roman modlitwie o Pokój. Jak wspomina, całkowicie oddał się Opatrzności. Drogi tej wyprawy ułożyły się na kształt greckiej litery tau – tworząc symboliczny znak przejścia. Roman rozpoczął od rozrysowania projektu pielgrzymki, określenia wstępnego budżetu etc.. Wśród sponsorów projektu dziś wymienia: Jana Chrzciciela, Jana Pawła II oraz Maksymiliana Kolbe.

Czym według Romana jest modlitwa? Jak powiada, jest ona po prostu antycypowaniem pewnego stanu, tego, co ma się stać, włączeniem się w boski plan. Oczywiście – zastrzega niestrudzony pielgrzym – zdarzają się kryzysy. Pojawia się stan acedii, zniechęcenia, zanurzenia w stanie bliskim depresji (jak wyjaśniła JM). Wówczas, nie potrafimy się odnaleźć, poszukujemy nowych bodźców.

Najgorszy jest kryzys samotności. Utrata wiary w sens czegokolwiek. Jest utrapieniem. Jedyny ratunek stanowi odwołanie się do Absolutnej Miłości. To jest jak chwytanie gałązki nad urwiskiem... Wtedy ustępuje stan acedii.

Droga miłości to szukanie środka. A środkiem jest Chrystus. On jest Miłością. Bóg jest człowiekiem i człowiek jest Bogiem.

Świat zaciera dziś granice prawdziwych doznań. Wiara natomiast godzi sprzeczności.

W tym kontekście, Roman odwołał się do hebrajskiego słowa rahim, oznaczającego Miłosierdzie jako działającą Miłość, a jednocześnie kobiece drogi rodne. (A zatem, rodzenie, wydawanie żywej istoty na świat, związane jest z miłosierdziem). Odwołał się też do symboliki figur geometrycznych – w buddyzmie koło (okrąg) jako figura pełna stanowi odzwierciedlenie idei doskonałości. Natomiast, chrześcijański Krzyż jest poniekąd znakiem paradoksu, właśnie – godzenia sprzeczności.

Roman wspomniał też o niezwykle ciekawej rozmowie jaką przeprowadził w Hajfie z Szewachem Weissem. (Dyskutowali oni mianowicie o czterech prymatach Miłości:                                   1. człowiek przed rzeczą 2. etyka przed techniką 3. być przed mieć 4. miłosierdzie przed sprawiedliwością). Zajmująco też mówił o pięknie gwiazd na Pustyni Judzkiej, o Św. Janie Damasceńskim i ikonach, które sam teraz pisze – Świętych znakach Niewidzialnego.

Jednym z najbardziej przejmujących momentów przytaczanego Świadectwa była opowieść o czasie spędzonym na pustyni, o chwili ostatecznego zwątpienia w możność przeżycia: Usłyszałem głos: „Przyjdzie Anioł i da Ci wody”. Czy to nie była tylko projekcja spragnionego mózgu, nie wiem... Jednak, kwadrans później zza tumanu kurzu wyłonił się biały jeep. Wybiegli z niego ludzie. Okazało się, że był to profesor z Izraela, który wybrał się z rodziną na wycieczkę (...) Człowiek ten powiedział: „Jak będziesz w Polsce tę historię opowiadał, to powiedz, że wśród Żydów też są Anioły”.

Po wystąpieniu Romana Zięby nastąpiła krótka dyskusja:

prof. Piotr Skudrzyk powiedział: Słucham Pana opowieści pozytywnie porażony. ta opowieść powinna być uszanowana... Dalej, prof. Skudrzyk mówił o pięknie wychodzenia z upadków, odwołując się przy tym do sportowej metaforyki. Wyraził też pewną wątpliwość: Piękne piruety wychodzą po upadkach (...) boję się jednak, że poślizgnie się pan o pewien element naiwności.. Żeby pięknie jeździć po lodowisku, trzeba realnie to lodowisko oceniać.

Komentarz prof. Jadwigi Mizińskiej brzmiał następująco: Nie boimy się niczego bardziej niż samotności. Samotność może być tylko permanentna i bezwarunkowa, jak dziewictwo. [Odwołanie do wyimka z S. Máraia cytowanego w wierszu przez E. Dunaj]. Jednak, teraz już wiem czemu mamy sobie samotność powiększać? Otóż po to, żeby doznać równie rozległej i permanentnej Miłości. To jest ta szczelina, ucho igielne, przez które przeciskamy się do tego, co wieczne. Zawsze wielka literą – do Tego, co Jest. (I wszystko jedno jak to nazwiemy, niezależnie od religii..).

To przejście od absolutnej samotności – na przykład wyrażonej pytaniem: „czemu mnie opuścił” – jest po to, by doznać pełni, owej gęstości Miłości, o której mówił wcześniej Jano.

W tym momencie, na świeże jeszcze zielonością podwórze Klimatów wkroczył przepysznie rudy kot, ilustrując całe niewinne Piękno tego świata. Pojawienie się tegoż cudnego zwierzęcia bezpośrednio poprzedziło następne wystąpienie, dotyczące tym razem ładu ducha.

wtorek, 28 stycznia 2014

tajemnica

Z Janem Kazimierzem żyjemy po sąsiedzku już dwa lata. Ja w opuszczonym budynku wiejskiej szkoły, on 800 metrów dalej w domu z białego kamienia, gdzie urodził się on, jego ojciec i chyba też ojciec jego ojca. Jan Kazimierz żyje sam, nigdy nie miał żony. Kiedyś był rolnikiem, dziś dzierżawi pole a utrzymuje się z niewielkiej emerytury i dorywczych prac stolarskich. Wysoki, szczupły, w kościele nienagannie ubrany, ma czerstwą, zdrową twarz i jasne, ciekawe świata spojrzenie. Jan Kazimierz dużo czyta, ma karty w trzech okolicznych bibliotekach i zna wiele historii o okolicznych terenach. Całymi dniami potrafi podpatrywać naturę dziwiąc się jak wiele skrywa tajemnic.
Jan Kazimierz kilka lat temu wybudował przed domem kapliczkę z figurą św. Faustyny. Jej zdjęcie nosi w portfelu. Dom rodzinny św. Faustyny stoi w sąsiedniej wsi dwa kilometry stąd. Opowiada, że jego ojciec chodził do jednej klasy z chłopakiem, który po cichu podkochiwał się w młodej Helence, ale ona wybrała zakon.
- Boże Miłosierdzie to tajemnica - mówi dorzucając drewna do metalowej kozy gdy siedzimy w jego sypialni-kuchni i popijamy aroniówkę od mojej cioci z Łęczycy. Jest zima, długie wieczory dobrze czasem spędzić w towarzystwie.
Przy kozie grzeje się mały czarno-biały kot, którego Jan Kazimierz znalazł miałczącego w stodole.
- Pewnie ktoś go wyrzucił i tu się przybłąkał. Myślałem że nic z chudziny nie będzie. Miał poranione tylne łapy i ogon i masę pcheł. Wyjąłem mu sześć kleszczy. Jak mróz złagodnieje pojadę po lekarstwo na odrobaczenie.

Za oknem dziś minus dziesięć. Pola zasypane śniegiem. Czasem w kuchni-sypialni na chwilę zapada cisza. Wtedy Jan Kazimierz wlewa do kieliszków aroniowkę:
- Boże Miłosierdzie to tajemnica.

czwartek, 16 stycznia 2014

modlitwa



„Byłem nagi, a przyodzialiście Mnie, byłem chory, a odwiedziliście Mnie, byłem w więzieniu, a przyszliście do mnie”
Ewangelia wg św. Mateusza 25, 31-46


Leszek Podolecki. Od 20 lat prowadzi szczególną misję w zakładach karnych. Pomaga więźniom i ich rodzinom, ale także ofiarom. Pomaga odnajdywać zagubione człowieczeństwo najgroźniejszym przestępcom, czasem z wyrokami dożywotniego więzienia i skazanym za zabójstwo. Droga do tego prowadzi przez dotykanie najboleśniejszych ran, często zadanych w dzieciństwie. Leszek powtarza, że każdy kat był kiedyś ofiarą, a zranienia na płaszyźnie emocjonanej można leczyć miłością. Kluczem jest przebaczenie – tak samo trudne jak wiara w dobro.

Leszek towarzyszy Pielgrzymom Miosierdzia od samego początku, czyli od naszej pierwszej pielgrzymki z trzech stron świata do Asyżu. Uczył nas tego, co już wcześniej pojawiło się w naszym życiu: że każdy projekt zacząć trzeba od modlitwy. Jeśli projekt wpisuje się w Boży plan i jest pełnieniem woli Bożej – osiągnie sukces. Sukces mierzony nie tylko ludzką, ziemską miarą. Czasem owoce zaskakują właśnie dlatego, bo przekraczają nasze oczekiwania. Bóg jest hojny i miłosierny ponad wszelkie miary - gotów zawsze dawać więcej niż Go prosimy. Człowiek nie zawsze to rozumie, bo najtrudniejszym projektem jest życie. Nie można go powtórzyć, ale zawsze jest czas żeby je zawierzyć, ofiarować. Wtedy życie nie jest już tylko naszym projektem bo do pomocy mamy siłę, która niemożliwe czyni wykonalnym. Takie są historie podopiecznych Leszka. Takie jest nasze pielgrzymowanie.

Owocem naszego wspólnego pielgrzymowania z Leszkiem jest przyjaźń, która otwiera nowe horyzonty. Męska przyjaźń ludzi kiedyś uzależnionych, pogrążonych w zniewoleniach i przemocy, krzywdzących siebie i innych, a dziś – pogodzonych z własną słabością i pozwalających się przemieniać. Doświadczenie słabości to prawdziwie męska rzecz. Nie wstydzimy się już łez, bo one potrafią prawdziwie oczyścić.
Nie mówimy już: „Boże, obiecuję Ci, że będę lepszy”. Teraz prosimy: „Boże spraw, abym się zmienił”. Tylko oddanie naszych słabości Bogu może sprawić, że zostaną z nas zdjęte. Wszystko zależy od naszej szczerości w relacji z Nim. On już wygrał. Wziął to wszystko na siebie.
Do nas należy teraz już tylko pójście za Nim. Trudna droga. Ale tylko ona ma sens. Wiedzą dobrze o tym ci, którzy byli w całkowitej ciemności. Teraz są świadkami Miłosierdzia, którego sami doświadczyli będąc na dnie. I chcą tym się dzielić. Chrystus przyszedł do „szemranego towarzystwa” – do złodziei, celników, ladacznic, więźniów.
To oni Go przyjęli.



Poniższa rozmowa została przeprowadzona w gabinecie Leszka w jego domu w Świnoujściu, w ostatnim dniu starego roku 2013.

Roman: - Co jest dla ciebie najważniejszym doświadczeniem po tych latach pracy z więźniami?

Leszek: - Podchodzę do nich jak do osób poranionych. Strasznie, potwornie poranionych. Są to ofiary. 90 procent więźniów to są osoby z problemem nieprzebaczenia. Doznali bólu odrzucenia miłości bardzo wcześnie, na ogół w pierwszych ośmiu latach życia. I to bardzo bolesnego odrzucenia, bo często doświadczali też ogromnej agresji i przemocy od tych, którzy powinni ich kochać. I to są tego typu ludzie. Zauważyłem jak bardzo szybko, niesamowicie emocjonalnie reagują na mówienie im zdrobniale po imieniu. Rysiu powiedział mi kiedyś że jestem pierwszym człowiekiem, który powiedział mu zdrobniale po imieniu. On jest starszy ode mnie. Siedział z przerwami 33 lata, ale nikt w życiu mu tak nie powiedział. Zawsze była ksywa, przezwisko, albo „ty złodzieju”. Prokurator: „złodzieju”, policjant: „złodzieju”, i w więzieniu – wiadomo, to samo – klawisze i oni sami tak się do siebie zwracają. I to przylgnęło do niego.
Poza tym widziałem, że ci, którzy na spotkaniach ze mną mieli problem z koncentracją, zakłócali ciszę – bo wiadomo powypuszczani z cel na „zamkach” gdzie te kontakty są mocno ograniczone przychodzili po to żeby porozmawiać – kiedy wchodziłem na temat miłości i Miłosierdzia, gdy mówiłem im jak są cudowni i wspaniali – zapadała taka cisza... patrzyli... dzioby jak pelikany pootwierane niemalże i patrzyli tylko we mnie. Kiedy wchodziłem na tematy matki, kiedy rozwijałem te tematy, widziałem jak płakali. I to nieważne czy to był grypsujący czy niegrypsujący, bo na spotkania przychodzą grypsujący i niegrypsujący, to nawet grypsujący się nie powstrzymywali. Czasem jak mnie wkurzyli też, bo zachowują się niekiedy niegrzecznie na spotkaniach, kontaktują się ze sobą, rozmawiają i nie słuchają tego co do nich mówię, to jechałem świadomie temat matki. I oni wtedy... zapadała cisza ... i oni mnie błagali wzrokiem, żebym przestał, żebym już nie mówił. Bali się mrugnąć okiem żeby łzy nie poleciały. Ja tu miałem multum różnych przykładów i o sobie mówiłem, o moim życiu. Chłonni, otwarci, właśnie na miłość i Miłosierdzie, mówienie o tych rzeczach i mówienie o tym jak są cudowni i wspaniali.

Roman: Powiedziałeś kiedyś więźniom o naszej pielgrzymce, o wędrowaniu przez świat. Ja oni na to zareagowali? Bo potem oni modlili się za nas, przekazali nam swoje intencje. Czy pamiętasz ich rakcje, jak oni to przyjęli?


Leszek: - Oni to dlatego przyjmowali, bo oni was nie traktowali jak ludzi z „porządnego świata”. Oni często nie akceptują tych ludzi. Porządny świat nie akceptuje ich, więc oni nie akceptują tego świata. Oni mają problem z tymi porządnymi ludźmi. A was akceptowali, wiedzieli, że jesteście „swoi”. Kiedy im mówiłem, że wy potrzebujecie ich modlitwy, że ich prosicie o modlitwę, okazało się, jak ważna jest dla nich ta modlitwa za was. Wojtek tam kiedyś mówił do nich o pielgrzymce i oni się niesamowicie wręcz napalili na to. Jeszcze gdy o. Augustyn (trynitarz posługujący w zakładach karnych, przyp. RZ) mówił im o swojej misji wśród muzułmanów i gdy prosił ich o modlitwę i pomoc – też ta ich reakcja. Dla mnie nawet zaskoczeniem było, takim pozytywnym, jak oni spontanicznie zareagowali, emocjonalnie, w jakimś wręcz podnieceniu była ta chęć wchodzenia w modlitwę. I potem te ich pytania do mnie kiedy już szliście. To oni mnie wypytywali: „Leszek, co tam? Co u nich?”. Ja musiałem im relacjonować. O smsach Wojtka, o tym, że wczoraj rozmawiałem z Romanem, oni to chłonęli, pragnęli wiedzieć, bo oni się modlili za was.

Roman: Więc swoją modlitwą w pewien sposób współpielgrzymowali z nami...

Leszek
: - Chęć pomagania też z ich strony jest przeogromna. Zadziwiająca dla mnie. Oni swoją postawą na codzień często nie są zbyt religijni. Przychodzą na „Arkę” często żeby się skontaktować ze sobą nawzajem, bo w celach mają to ograniczenie. Ale ja wiem kto się modli w celi. Dużo się modlą. Nawet jak na spotkaniu tego nie widać, to ja wiem, że on się w celi dużo modli. Jest taki Robert (imię zmienione) w Nowogardzie, pierwsze skrzypce w grypserze, i wszyscy chcą się z nim skontaktować, i mu przeszkadzają, bo Robert pewnie bardziej by chciał posłuchać, a tu każdy z nim chce się skontaktować. I ci co są z nim na dwójce to mówią, że Robert bardzo dużo się modli. I ta chęć pomagania z ich strony jest naprawdę bardzo duża.

Roman: - A te warunki, w których oni przebywają, a więc izolacja, odcęcie od zewnętrznych bodźców, które by rozpraszały, bo w więzieniu nie ma natłoku tych codziennych trosk jakie mają ludzie na zewnątrz... jak ta sytuacja więzienna wpływa na ich modlitwę?

Leszek: - Znaczy... to nie jest tak, że oni są bardziej wyciszeni, mają spokój, myślę że nie, oni są nawet w gorszej sytuacji. Szczególnie mówię o tych, tórzy mają na wolności tych, których kochają, czy to jest żona, czy dzieci, matka. I ta bezsilność, brak możliwości udzielenie pomocy bliskim jest straszna. Gros ich rodzin żyje w ubóstwie, żony które gdzieś tam na półtora etatu pracują żeby dom utrzymać i nie daj Boże że nie ma pieniędzy na opłacenie czegoś, że tam dziecko zachorowało... dla nich to jest... doprowadza to ich czasem do szału. Tam jest ogromny niepokój. Czasem jedynym ratunkiem dla ich jest chwycić za różaniec i się modlić, bo ja im mówię, że modlitwą mogą czasem więcej pomóc bliskim iż gdyby byli na wolności. I oni naprawdę wierzą, że modląc się mogą pomagać swoim rodzinom bardziej niż na wolności. Bo na wolności byliby koledzy, towarzystwo nieodpowiednie, a tu ma takie możliwości. Oni tą bezsilność przeżywają strasznie. A w więzieniu jest ciągłą agresja, i w celi, i z klawiszami, tam nie ma spokoju. Tam możesz mieć spokój jak jesteś na pojedynczej celi. Bo nawet jak jest ich dwóch, jak opowiadają, to oni nie to że się do siebie przyzwyczajają, tylko przeciwnie, drażni ich ten drugi, jakieś zachowania. Bo ten robi co rano czy co wieczór to, to i to, ten tak kaszle, czy tak chrapie, i to ich denerwuje. Tylko na pojedynce jest cisza i spokój, ale nie każdy tą ciszę wytrzymuje. Nietórzy wolą en hałas, wejść na salę wieloosobową i rozmawiać codziennie o wszystkim i o niczym. To nie jest taka cela zakonnika, który wchodzi i ma ciszę i spokój. Oni nie mają tej ciszy, a do tego dochodzi ta tęsknota... to jest codzienne piekło. Codzienne piekło skazanego to jest tęsknota za tymi, których się kocha. Warunki więzienne są często makabryczne. Są te kibelki gdzie mają drzwi i tak daej, ale są też takie, gdzie jest ten parawanik półtora metra i siedząc na kiblu oglądasz telewizor czy kanały zmieniasz. Dla nas to jest nie do pomyślenia... w takich warunkach nie ma ciszy, nie ma spokoju. Oni się modlą często w dużo gorszych warunkach niż czowiek na wolności. Bo ja mogę wsiąść do samochodu i mieć ciszę albo pójść na spacer. On nie może.

Roman: - W wielu przypadkach pierwszą osobą, ktora im powiedziała jak się modlić byłeś ty. Wielu z nich nauczyłeś modlitwy. Z perspektywy twoich doświadczeń czym dziś dla ciebie jest modlitwa?

Leszek: - (dłuższa chwila ciszy) ... Nie wiem. Można by o tym dużo mówić, ale.... Czym dla mnie jest modlitwa? Na pewno jest wielką tajemnicą. Czym tak naprawdę jest...
Jedno jest pewne. Jeżeli mówimy, że słowo Boże ma moc przemiany człowieka (chwila ciszy) to cytując słowo Boże na modlitwie – czy klepiesz czy nie klepiesz nie ma żadnego znaczenia – to modlitwa wykona swoje zadanie. Ona wykona pracę w tobie. Modlitwa przede wszystkim, nawet jak się modlisz w jakiejś intencji – modlitwa najpierw zmienia mnie. Moim zdaniem człowiek nie jest w stanie zmienić się bez modlitwy. To jest coś co mnie chroni, zabezpiecza przed atakami złego, przed złymi mocami, przed złorzeczeniami. Modlitwa chroni moich najbliższych, chroni to dzieło, które prowadzę. Ale przede wszystkim zmienia mnie i odkłąmuje mnie. Dzisiaj modlitwa jest dla mnie wielkim bezpieczeństwem dla mnie i dla mojej rodziny. Ale ona zmienia mnie, ja ciągle się zmieniam dzięki modlitwie. Zmiana polega na odkłamywaniu siebie. Ja coraz bardziej odkłamuję siebie dzięki modlitwie.

Roman: - To jest pewien proces?

Leszek: - To jest proces. Ale to musi być proces codzienny, nie może być tylko od czasu do czasu. Może być, jeśli nie robisz dzieł Bożych. Ale jeśli Bóg cię posyła i odczytujesz wolę Bożą i pełnisz wolę Bożą, to polecisz bardzo szybko jeśli nie będziesz miał ochrony modlitewnej, jeśli nie będziesz trwał w codziennej modlitwie. Jeśli weźmiemy największych świętych, jak Franciszek, czy brat Albert – ci wielcy święci każdą wolną chwilę spędzali na modlitwie, od razu łapali za różaniec. Czy Maksymilian. Jeżeli w ogóle mieli wolny czas, bo oni starali się jak najmniej mieć tych wolnych chwil, starali się jak najwięcej pracować. Oczywiście oprócz tej stałej moditwy w zakonie. Brat Albert stale się modlił. Dlaczego łapał za różaniec? Czy Albert nie był atakowany? Co pisali w mediach na jego temat? O jego klasztorach, co tam się dzieje... że kobiety chodzą do zakonników. Z perspektywy czasu patrzymy na świętość brata Alberta, ale co on wtedy przechodził ze strony ludzi, mediów, nawet władzy! Kiedyś na posiedzeniu Rady Miasta pewien żyd go bronił. Przecież tak go krytykowali na radzie, że żyd – radny wstał i powiedział: „My tego człowieka powinniśmy po rękach całować!”. Żyd! A Polacy po nim jeździli jak po łysej kobyle: Gdzie tam jacyś bezdomni? Gdzie tam im pomagać i dawać jakieś obiekty?”.

Roman: - Leszek, ty ze swoimi podopiecznymi w więzieniach jesteś blisko od lat, pewną drogę razem pokonujecie...

Leszek: - (przerywa) ... Roman ja ci powiem szczerze, Pan Bóg wie że nie kłamię, wierz mi, ja nigdy – nawet pzez sekundę – stojąc przed moimi więźniami, tymi mordercami i gangsterami czy dożywotkami – ja nigdy się nie czułem się lepszy od nich. Nigdy nie czułem się lepszy. Wręcz przeciwnie, gdyby oni otrzymali taką łaskę jak ja – cały kryminał byłby rzucony na kolana – a nie tych paru co przychodzą na spotkania. Nigdy nie czułem się lepszy – wprost przeciwnie! – jako ofiary... oni zawsze byli większymi ofiarami ode mnie. Ja nie doświadczyłem takiego strasznego dzieciństwa jak oni. Oni często nie mieli ukochanych rodziców, kochającego domu. Czteroletni chłopiec – teraz w mediach – pobity gdzieś tam w Bytomiu, walczy o życie. Matka skatowała swoje dziecko, ten konkubent i jeszcze matka tego konkubenta. Cała trójka aresztowana. Tak maltretowali czteroletnie dziecko! Ty sobie wyobrażasz? Ja sobie tego bestialstwa nie mogę wyobrazić. Moje chopaki często mieli to samo. To trudno pojąć normalnemu człowiekowi. Tylko czy ta matka nie była molestowana jak był mała? A ten konkubent 26-letni – czego on doświadczał gdy był dzieckiem, że porafił coś takiego zrobić? Ludzie patrzą na skutki, skutki są głośne. A przyczyny?
Ja kocham tych moich chłopaków. Nienawidzę tego, co zrobili, ale nie ich. Ich kocham. Kocham jako ofiary.

czwartek, 9 stycznia 2014

doslownie

Czytam o nowych technologiach z USA. "Watson" IBMa czy mocno rozwijana przez Microsoft i innych technologia obliczeniowa "Cloud"to już solidna przymiarka do czegoś co jeszcze niedawno było tylko fantazją futurystów. Czy świat zbliża się do jakiejś formy sztucznej inteligencji? Czy ten postęp oddala człowieka od jego duchowego źródła, tak jak wygoda i dostatek oddalają od wysiłku? Ale postęp to przecież także nowe możliwości... Wysiłek przy różnych czynnościach jakie codziennie wykonuje człowiek zmieniał się przez tysiące lat biegu cywilizacji. Choćby podróżowanie. A jednak człowiek nadal wyrusza w pielgrzmykę pieszo. A ikony pisze starą, mozolną techniką sprzed setek lat. A Kościół? Tak wiele przechodzi dziś zmian. Jaki będzie za sto lat? A może postęp nie musi oddzielać mnie od źródła tak jak używany przeze mnie od grudnia smartfon nie musi zabierać mnie od modlitwy i pracy przy ikonach? Choć przyznaje że mocno zabiera. Może to jednak bardziej moja wina, a nie postępu? Pustynia na którą wędruje pustelnik albo droga którą wybiera pielgrzym to nie romantyczna eskapada w poszukiwaniu wrażeń tylko wyjście na spotkanie pokus, demonów które stale są przecież blisko...od początku istnienia człowieka.

Kiedyś wędrując przez południowe Włochy w drodze do Asyżu zatrzymałem się w Starym franciszkanskim klasztorze, jednym z tych założonych przez św. Franciszka. Po posiłku który zjedliśmy w milczeniu w starym refektarzu zapytałem jednego z mnichów co na nasze czasy powiedziałby św. Franciszek, jak żyłby dziś. Dostałem odpowiedź, że pewnie tak samo jak wtedy, czyli żyłby dosłownie Ewangelią.
- Dosłownie dla naszych czasów - dodał z uśmiechem

źródło

Jadę autobusem z Łęczycy do Kutna. Dwie i pół godziny godziny drogi Potem pociąg do Warszawy kolejne półtorej. Droga. Stan bycia w ruchu.. Dziwny stan. Z rodzinnych opowieści znam historię mojej pierwszej samotnej wędrówki. Miałem niewiele więcej niż trzy lata. Pojechaliśmy z mamą na wczasy nad morze do Łeby. Tego dnia miał do nas dojechać tato, który był wtedy młodym pilotem w jednostce w Leźnicy. Bawiłem się przed domkiem gdzie mieszkaliśmy. Mama zajęta czymś ;myślała, że tato ma na mnie oko, tata myślał to samo o mamie. Że mnie nie ma dostrzegli po jakimś czasie. Musiałem się oddalić na znaczną odległość bo poszukiwania w najbliższej okolicy nie przynosiły rezultatu. Do pomocy włączyli się inni wczasowicze, rodzice zaalarmowali też okolicznych mieszkańców. W pobliżu był kanał i morska plaża, więc te miejsca przeszukano najpierw. Bez skutku. Znalazł mnie dopiero po dwóch godzinach chłopak, który przeczesywał okolicę na rowerze. Szedłem drogą przez las z plastikowym wiaderkiem w ręku. Nie byłem wystraszony. Na pytanie co tutaj robię udzieliłem podobno odpowiedzi: - Idę na jagody.
Nie pamiętam tego wydarzenia.
Gdy miałem 10 lat tato latał już w jednostce w Głuszynie pod Poznaniem. Z moim najepszym kolegą z klasy, Przemkiem, założyliśmy Klubik Poszukiwaczy Przygód. Nasze wyprawy opisaliśmy potem w zeszycie. Jedna z pierwszych miała za cel dojście do źródeł rzeki Głuszynki, która płynęła przez łąki za garażami. Miała może cztery metry szerokości. Szliśmy przez las i pola, rozmyślając jak zaczyna się rzeka, ale miała ciągle tą samą szerokość i o zachodzie słońca trzeba było wracać do domu. Od tamtej wyprawy minęło 35 lat. W tym czasem przeszedłem jakieś 10 tys. km przez kilkanaście krajów, głównie samotnie. Ostatnio odwiedziłem mamę w podpoznańskiej Głuszynie i poszedłem na spacer w górę Głuszynki. Wróciły żywe obrazy sprzed 35 lat. Rzeka wyglądała tak samo. A ja? Jak się zmieniłem? I czego teraz szukam?
Szedłem łąkami wzdłuż rzeki zastanawiając się jak wygląda jej
źródło.
Przed zmrokiem trzeba było wrócić.