piątek, 30 grudnia 2011

Mar Saba

Z Betlehem do Morza Martwego jest w linii prostej 50 km. Drogami na pewno dalej, choć te znikają na mapie gdzieś pośrodku Pustyni Judzkiej. Ostatnia palestyńska wioska nazywa się Ubeidyia, nabieram wody i robię sobie zdjęcie z dziećmi prowadzącymi osiołka. Dwadzieścia kilometrów stąd mapa pokazuje punkt oznaczony jako Mar Saba, przy nim krzyż – pewnie prawosławny monastyr. Po pięciu godzinach w morderczym upale asfaltowa nitka kończy się przy bramie w murze ze zlotego piaskowca. Ubrany na czarno brodaty mnich obrzuca mnie nieufnym spojrzeniem, ale wpuszcza do środka. Jako katolik muszę mieć zezwolenie od jerozolimskiego igumena na spędzenie tutaj nocy. Mam szczęście - hasło „pielgrzymka do Asyżu” znowu pomaga znaleźć schronienie. Kamienny monastyr częściowo wykuty w skałach od V wieku jest domem pustelników i mnichów. Stąd pisał listy do bizantyjskiego cesarza Leona III Jan Damasceński, w których bronił kultu chrześcijańskich ikon. Jaskrawo kolorowe wizerunki Maryi, apostołów i świętych pokrywają ściany kaplic. Pod posadzkami spoczywają mnisi, podobno niektórzy cały czas wydzielają woń kwiatów.


Noc w klasztorze na pustyni to doświadczenie ciszy. Gdy leżę na kamiennym tarasie z rękami pod głową, gwiazdy zbliżają się do mnie.
O piątej rano wyruszam w stronę Morza Martwego. Mnich przy bramie przerywa lekturę żeby mi otworzyć, z amerykańskim akcentem pytając dokąd idę. Gdy wyjaśniam, kiwa głową i pyta czy znam książkę „Opowieści pielgrzyma”. Od Jerozolimy niosę ją ze sobą w plecaku, choć dotąd jeszcze do niej nie zajrzałem.
W poprzednim życiu mial na imię Jim, mieszkał w Nowym Jorku.
Wzdłuż głębokiego koryta Cedronu kieruję się na wschód. Mam półtora litra wody i czuję lekki niepokój gdy patrzę jak nad pustynią wstaje słońce.
Niebo jest doskonale błękitne, wczesna pora dodaje mu świeżości i głębi. Tylko jedna mała chmurka zawisła nad horyzontem. Niepewność.

W tradycji rabinicznej Księga Koheleta czytana jest w Szabat przypadający podczas święta Sukot, które jest wspomnieniem 40-letniej wędrówki Izraelitów przez pustynię. Jest to okres o wyjątkowej wymowie. Nietrwałość ludzkich siedzib – sukot (szałasów) – w których wówczas Żydzi przez siedem dni przebywają, studiują Torę, spożywają posiłki i śpią, ma przypominać namioty, w których żyli na pustyni przed wejściem do Erec Israel, oraz kruchość i zmienność ludzkiej egzystencji.
Analogia ta ukazuje wędrówkę, jaką jest życie każdego człowieka, jako ciąg zdarzeń, często dla niego niezrozumiałych, lub wręcz tragicznych, nad którymi czuwa jednak stale Boża Opatrzność.
Łaciński przekład biblii nadał słowom Koheleta raczej pesymistyczny wydźwięk: „vanitas vanitatum” (pustka, marność), sugerując brak jakiejkolwiek absolutnej wartości w życiu człowieka. Nawet Czesław Miłosz, dokonując tłumaczenia Koheleta, dwie trzecie przedmowy do tego dzieła poświęcił zagadnieniu „marności nad marnościami”.
Oryginał hebrajski używa w tym miejscu słów hawel hawalim. Słowo hawel oznacza dym, opar, coś mglistego, a jednocześnie coś ulotnego, zmiennego, nieuchwytnego. Hawel ma pewną cechę wspólną ze słowem ruach – oba terminy mają znaczenie podwójne. Ruach w najprostszym znaczeniu to wiatr, ale oznacza także tchnienie, powiew. Ten sam, w którym Eliaszowi objawia się Bóg po wichrze, trzęsieniu ziemi i ogniu:
"A po ogniu cichy łagodny powiew" (I Ks. Król. 19, 11-13).
Najnowsze opracowania ekumeniczne Koheleta w miejsce zwrotu „marność nad marnościami” (marność to coś bezwartościowego, pustka, a nawet nicość) tłumaczą hawel hawalim jako „daremna ulotność”, jakby Kohelet chciał powiedzieć: Wszystko mija, światu na imię „przemijanie”, do niczego nie warto się przywiązywać, nic co ziemskie nie ma znaczenia w obliczu niewzruszonej stałości i mocy Tego Który Jest.
Na pustyni Bóg objawił się Mojżeszowi jako chmura, za którą codziennie podążali Izraelici. Ulotność i zmienność chmury, to właśnie hawel, któremu tak trudno było podporządkować się Żydom w drodze do Ziemi Obiecanej.

Czy ja potrafię podążać za moim hawel – ruach? Czy w trudnym znaku cierpienia w samotności, odrzucenia i bólu, potrafię zaakceptować zmienność i nietrwałość mojego losu, zdać się na Opatrzność i w miejsce zabezpieczeń, o które dotąd zabiegałem, postawić wolę Boga, pójść za Nim aż na skraj zaparcia się się samego siebie, odrzucić wszystko, czym byłem dotychczas i iść, iść dalej, iść aż brzmienie trudnych pytań i wyrzutów zostanie zastąpione przez proste dżwięki odnalezionej codzienności?

Na hawel nic nie mogę poradzić. Ale przecież choć kres życia jest taki sam dla każdego, to bilans tego życia bywa różny. Bóg stwarzając człowieka powołał go do drogi która nie jest bezcelową wędrówką, samym zbieraniem doświadczeń. Ta droga ma cel, którym jest spełnienie. Kto nie uzna tego celu, będzie umierał od jadu skorpionów i żmij, jak zbuntowani Żydzi. Jak zatem mimo hawel człowiek ma osiągać szczęście? Gdzie ono mieszka? Jak reagować na hawel, gdy znika ostatnia nadzieja, jak wypełniać wolę Boga w naszym życiu, ów najlepszy dla nas plan, skoro każdy krok zdaje się prowadzić w otchłań? Gdyby człowiek ugiął się pod ciężkim doświadczeniem, jakie często daje zmienność i ulotność życia na ziemi, musiałby odrzucić wszystko i zatracić się w rozpaczy albo w odosobnieniu oddawać się tylko ascezie i umartwieniu. Jednak nie tego chce dla człowieka Bóg.
Kohelet nie daje na te pytania odpowiedzi, otwiera je tylko dla nas, abyśmy – wiernie podążając za naszym hawel-ruach – nigdy nie tracili z oczu Chmury, która ma nas zawsze prowadzić, aż do Ziemi Obiecanej.

2 komentarze: