poniedziałek, 8 grudnia 2014

Artykuł

Czym różni się pielgrzymka od wędrówki?
Co wyruszenie w drogę może zmienić w życiu?
jakie są psychologiczne mechanizmy tej zmiany?
Próbę odpowiedzi na te pytania podejmuje artykuł napisany przez Anię Ruszkiewicz dla krakowskiego kwartalnika pomocy psychologicznej. Ania jest absolwentką psychologii na Uniwersytecie Łodzkim. Broniła pracę magisterską z psychologii samotnego pielgrzymowania badając sześciu samotnych pielgrzymów.


Odkrywanie siebie na nowo czyli terapeutyczny charakter drogi.

Przychodzi czasem taki okres w naszym życiu, że rzeczywistość, w której się znajdujemy, powszednieje i bywa nie do zniesienia, zwyczajnie przestaje cieszyć, a codzienne czynności stają się powtarzalne i nudne, żeby nie powiedzieć wprost - pozbawione sensu. Przytłoczenie codziennymi sprawami, trudnościami, może sprawić, że tracimy dystans do tego co nas otacza i nie potrafimy znaleźć nowych rozwiązań, niezbędnych do zmian i dalszego rozwoju. Sposobem na przyjrzenie się sprawom z nieco innej strony (i wyrwaniem
się z pewnego rodzaju błędnego koła), może być wyruszenie w drogę.

Droga, czy to w formie wędrówki (wycieczki) czy też pielgrzymki, która oznacza zmianę otoczenia i bycie w ruchu, może stać się źródłem zaskakujących zmian, a z pewnością pomoże w uzyskaniu świeżego spojrzenia na wiele nurtujących nas spraw. Warunkiem powodzenia takiego doświadczenia będzie w tym przypadku jak najmniejsza liczba osób towarzyszących, aby móc w ciszy i spokoju, będąc sam na sam ze sobą, szukać odpowiedzi na istotne pytania. Ważny jest również czas przeżywania takiego doświadczenia - im dłuższy, tym więcej odkryć możemy poczynić.

Drodze jako zjawisku o charakterze terapeutycznym spróbujemy przyjrzeć się w dwóch formach – wędrówki (wycieczki) i pielgrzymki. Każdy z tych dwóch wariantów drogi może stać się rozwijającym doświadczeniem, warto jednak pokrótce przedstawić czym różni się wędrowanie od pielgrzymowania. Wędrowanie może być celem samo w sobie, a doświadczenia i inspiracje, jakie przynosi, stanowią pewne kontinuum, porównywalne z buddyjską koncepcją życia jako ciągłości doświadczania lub z występującym u greckich filozofów zamiłowaniem do ciągłego zdobywania wiedzy (mądrości). Pielgrzymka natomiast zawsze zmierza do określonego celu (związanego ze świętością – np. z grobem świętego), a jej istotą jest chęć obcowania z sacrum (Jackowski, 1998). Za archetyp pielgrzyma można uznać Abrahama, natomiast archetypem wędrowca jest Odyseusz, którego historia powrotu do rodzinnej Itaki koncentruje się na samej drodze i występujących podczas niej wydarzeniach, a nie na motywacji czy celu.

Zagadnieniu drogi w kontekście jej terapeutycznych właściwości, możemy przyglądać się na wiele sposobów. Jednym z aspektów jest wysiłek fizyczny, jaki podejmujemy wyruszając w drogę, a także radzenie sobie w nowych, czasem trudnych warunkach. O tym, że ruch istotnie wpływa na poprawę naszego samopoczucia, nikogo nie trzeba przekonywać. Fizycznym zmaganiom towarzyszy tu jednak także konieczność przezwyciężania wielu trudności wewnętrznych, takich jak zniechęcenie, brak wytrwałości, uleganie rozproszeniom czy radzenie sobie z okresami monotonii i osamotnienia. Jednak poprzez wytrwałe dążenie do wyznaczonego celu, uczymy się konsekwencji i ćwiczymy silną wolę. Wszystko to ma istotny wpływ na zdrowie i kondycję psychiczną poprzez mierzenie się ze swoimi słabościami, wątpliwościami, pytaniami, co stanowi swego rodzaju autoterapię. Innym elementem drogi jest poznawanie nowych miejsc, ludzi i rzeczy, co może mieć charakter socjalizacyjny i pomaga w uczeniu się otwartości oraz rozbudza ciekawość procesów zachodzących zarówno w świecie zewnętrznym jak i we własnym wnętrzu (Strelau, 2002).

Rozpatrując drogę jako doświadczenie rozwijające duchowo, w przypadku pielgrzymki taki charakter będzie jej nadawała przede wszystkim modlitwa, natomiast w przypadku wędrówki może to być kontemplacja natury i piękna otaczającego świata. Jednak podjęcie wyzwania jakim jest wyruszenie w drogę już samo w sobie może być wydarzeniem o charakterze transcendentnym (łac. transcendere - przekraczać), a więc dotyczącym sfery duchowości człowieka, związane jest bowiem często z „przekraczaniem siebie” tj. przekroczeniem swoich granic wewnętrznych (Jakubik, b.d.). Przeżycie takiego doświadczenia może owocować konkretnymi zmianami, rezygnacją z dotychczasowego schematu życia, pozostawieniem czegoś za sobą i otwarciu się na nowe perspektywy.

O walorach terapeutycznych długiej wędrówki świadczyć może m.in. projekt „Nowa Droga” (realizowany przez Stowarzyszenie POSTIS z Lublina) - nowatorski program resocjalizacji młodocianych więźniów, którego jednym z elementów kompleksowej pomocy jest 60-dniowa wędrówka skazanego wraz z opiekunem szlakiem św. Jakuba od Lublina do Zgorzelca (nowadroga.eu).

Wyruszenie w drogę może być przejawem ucieczkowości i ujawniać chęć oderwania się od zmartwień, z drugiej zaś strony może świadczyć o woli zmodyfikowania w jakiś sposób swojego życia, wprowadzenia takich zmian, które otworzą nowe horyzonty. Jak pokazały badania Bremborg (2008), która badała grupę szwedzkich pielgrzymów, dokonać się to może poprzez poznanie swoich myśli, reakcji, pragnień w nowych, zupełnie innych, niecodziennych warunkach, które sprzyjają nie tylko przeżyciom religijnym i pogłębianiu wiary, ale stanowią miejsce i czas do refleksji, wyciszenia, obcowania z naturą. Taka samotna i długa piesza droga daje korzyści zarówno w sferze duchowej, jak i poznawczej, społecznej i fizycznej. Nowe wrażenia i doświadczenia służą nie tylko odnajdywaniu siebie na nowo, ale pozwalają zapomnieć o starych i przykrych wydarzeniach, poprzez skupienie się na tym co ważne jest tu i teraz (Davidsson Bremborg, 2008).

Wyruszenie w drogę służy zatem silnemu doświadczaniu siebie w nowych, różnorodnych warunkach. Podjęta wędrówka pozwala w inny sposób, głębiej i prawdziwiej kontaktować się ze swoim wnętrzem podczas chwil ciszy i w oderwaniu od ustalonych form dotychczasowego życia. Pokonanie drogi pozwala doświadczać w sobie nowego i nieznanego, co może okazać się wartościowe i rozwijające, a nawet przynieść w życiu pozytywny przełom dzięki ujawnieniu i rozbiciu blokujących rozwój schematów.


Bibliografia:

Jackowski, A. (1998). Pielgrzymowanie. Wrocław: Wydawnictwo Dolnośląskie.

Strelau, J. (2002). Osobowość jako zespół cech. W: J. Strelau (red.), Psychologia. Podręcznik

akademicki (tom II, s. 525–560). Gdańsk: Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne.

Jakubik, A. (b.d.). Granice poznania drugiego człowieka w psychiatrii. (uzyskany 20.10.2014

z http://www.psychologia.net.pl/artykul.php?level=89).

Davidsson Bremborg, A. (2008). Spirituality in Silence and Nature: Motivations, Experiences

and Impressions among Swedish Pilgrims. Journal of Empirical Theology, 21, s.149-

165

wtorek, 2 grudnia 2014

Ufam

Wdzięczność...
ona mogłaby być kluczem do wiary. Tu w drodze jest tyle rzeczy za które chce się dziękować: schronienie i chleb od ludzi, czysty błękit nieba.
Ale jak być wdzięcznym za cierpienie, poniżenie, ból, samotność, które też są częścią tej drogi? Jak wierzyć gdy znika nadzieja? Jak wierzyć po Auschwitz, Bośni, Rwandzie? Jak wierzyć w schizofrenii, po śmierci dziecka, po odrzuceniu? Po co wierzyć? Czy nie lepiej stworzyć sobie zamknięty w materialnym doświadczeniu system doskonałego koła – prosty i dający jasną odpowiedź na wykrzyczane kiedyś w bólu pytanie: “Dlaczego!?”

“Jezu ufam Tobie!” - te trzy słowa podyktował Bóg prostej wiejskiej dziewczynie, dając jej jednocześnie trudne, pełne cierpienia życie i trudną śmierć. A ona powtarzała te słowa do końca.
Tak, wdzięczność mogłaby być kluczem...

Czy ta desperacka wiara zwykłej zakonnicy z trzema klasami szkoły powszechnej, cierpiącej fizycznie i psychicznie, czasem żyjącej wbrew nadziei, nie jest aby – ktoś powie - freudowskim lepieniem sobie Boga z pustki, z rozpaczy, z ostatecznego lęku?
A może jest inaczej. Może właśnie owo pragnienie wbrew nadziei, ten ostatni krzyk – nie jest krzykiem rzuconym w pustkę? Może ten krzyk rozpaczy nie jest głosem człowieka osamotnionego? Bo skąd prosta dziewczyna wzięła siłę do wypowiedzenia wdzięczności za okrutny los?

Może ten głos pochodzi od... Od kogo pochodzi ten krzyk?
Może ten krzyk to głos cierpiącego stworzenia, powołanego kiedyś do istnienia z niebytu?
A może to głos cierpiącego Boga, krzywdzonego przez moje odrzucenie?
Człowiek-Bóg woła: “Pragnę”!

Zostałem kiedyś stworzony.
Owszem, może cierpienie dawno temu zabrało mi dobre wspomnienie ciepła mamy, smaku mleka, błękitu nieba.
Ale teraz, gdy tak boli, jak mam być wdzięczny za istnienie? Za moją marną, kaleką egzystencję? Nie chcę już cierpieć, łkać w nocy, błąkać się po ślepych drogach. Wolę już śmierć. W niej znajdę uspokojenie...

"
- Ja myślałem o tobie zanim cię powołałem do bytu.
- Jezu, w jaki sposób o mnie myślałeś|?
- Myślałem o sposobie dopuszczenia cię do wiekuistego szczęścia Mojego.” (Dz.1292)

Więc zanim powołałeś mnie do istnienia, obmyślałeś już sposób mojego powrotu?

- Ale po co był ten Początek? Po co to wszystko? Nie lepiej było zostać tam, w Twojej pełni? Nie byłoby stworzenia, nie byłoby cierpienia.
- Żebyś zaistniał. A wraz z tobą żeby objawiły sie wolność i miłość twojej odpowiedzi. Stałem się tobą abyś mógł stać się Mną. Twoja miłość jest moją miłością. Wybierając Mnie, wracasz do pełni, za którą zawsze tęskniłeś: do utraconego matczynego ciepła, do smaku chleba, do czystości nieba. To ty powołujesz teraz tą pełnię. To twoja wdzięczność wypełnia ją na powrót gdy wypowiadasz słowa: “Jezu ufam Tobie!”





czwartek, 20 listopada 2014

Makedonija

Od trzech dni idę przez Macedonię. Wcześniej były dwa tygodnie w upale przez Bułgarię. Jem słodkie pomidory z pól i bakłażany z czosnkiem smażone na oliwie przez przydrożnych handlarzy. Z Jerozolimy wyszedłem 2 lipca, dziś jest 20 września, jestem więc 78 dni w drodze. Mocno schudłem, stwardniały mi mięśnie i paznokcie.

Nie ma deszczu i cały czas jest ciepło, także w nocy, więc często śpię pod gołym niebem albo u gospodarzy. Od kilku dni Bóg błogoslawi mi gościną dobrych ludzi. We wsi Lukovo kładłem sie już do snu na kamiennej posadzce przed cerkwią św. Atanazego, ale pojawili sie mieszkańcy wsi z latarkami. Coś jakby straż obywatelska. Pilnują cerkwi bo zdarzyła sie tu kradzież starych ikon. Z początku patrzą na mnie podejrzliwie, chyba biorąc za złodzieja i wypytują skąd się tu wzialem. To prawda, że wyglądem nie wzbudzam zaufania, moja historia też brzmi mało wiarygodnie ale obok ustawiłem własne ikony: św. Jana Chrzciciela i Bogurodzicy – niosę je od Klasztoru Mar Saba pod Jerozolimą - i one nalepiej mnie tłumaczą.

Język polski i macedoński są w sumie dość podobne, da się porozumieć. Cerkiew stoi pośrodku cmentarza na wysokiej górze - pytają czy nie boję się tu sam spać. Odpowiadam, że Matka Boża ma władzę nad wszystkimi duchami i że się nie boję. Kiwaja głowami i po krótkiej naradzie zapraszają mnie do sklepu, przed którym po chwili gromadzi sie chyba pól wioski. Jest kolacja i oczywiście rakija dla pielgrzyma. Obskakuje mnie dzieciarnia wypytując czy mam monety z dalekich krajów. Człowiek przedstawiony mi jako "president of the village" zaprasza mnie do swojego domu, ale ostatecznie na nocleg trafiam do Mikiego.

Miki pochodzi z rodziny tutejszych księży ale nosi dredy, ma kolczyki w ustach i w nosie i uprawia jogę. Jest tu dziwną postacią na tle prostych macedońskich górali ale widać że go tolerują i darzą nawet czymś czymś w rodzaju szacunku z uwagi na historię jego rodziny i sukces zawodowy jaki odniósł w Anglii jako producent muzyki elektronicznej. Rozmawiamy po angielsku. Miki mieszka z żoną, ładną Hiszpanką I ich 8-miesięczna córeczką w starej chacie po ojcu, wyremontowanej w nowoczesnym stylu z zachowaniem zabytkowych, regionalnych elementów.

Siedzimy na tarasie jego domu w dużej gromadzie mieszkańców wioski i biesiadujemy niczym jedna rodzina. Jest rakija, mięso z grilla i warzywa. Muszę odpowiedzieć na wiele pytań. Młodzi ludzie robią sobie ze mną zdjęcia. W końcu towarzystwo powoli się rozchodzi, co przyjmuję z ulgą, bo jestem zmęczony dzisiejszymi kilometrami, a jutro rano ruszam w dalszą drogę. Mam łóżko, mogę wziąć prysznic! Rano wspaniała kawa i śniadanie, ale plan się zmienia - jestem zaproszony na uroczystość poświęcenia miejsca pod budowę nowej cerkwi pod wezwaniem sw. Eliasza I nie mogę odmówić. Przeprawiamy się łódką na wyspę malowniczo położoną pośrodku jeziora. To tutaj ma powstać nowa cerkiew. Zebrało się już kilkaset osób, mieszkańców okolicznych wiosek. Zabawa nie do opisania. Muzyka, tańce i znowu wielka uczta! Bałkany to kraina pod znakiem gościnności i wspólnego ucztowania. Ludzie składają kwiaty i dary pod ikoną Eliasza ustawioną na murku z cegły, który jest najwidoczniej zaczątkiem przyszłej światyni. Eliasz na ikonie siedzi na skale I spogląda na chmurę, na której unosi sie Maryja z małym Jezusem. Przypomina mi się, jak dwa miesiące temu nocowałem w klasztorze karmelitów na Górze Eliasza w Hajfie. Prawosławie jest tu jakby inne niż w Grecji czy nawet w Bułgarii, łagodniejsze, zdecydowanie bardziej przyjazne wobec katolickiego pielgrzyma.

Wieść o pielgrzymie z Ziemi Świętej rozchodzi się między stołami, jestem tu ważną postacią, wszyscy klepią mnie przyjacielsko po plecach i robią sobie ze mną zdjęcia. Ale czas już ruszać w drogę. Żegnam się z gościnnymi Macedończykami błogoslawiąc wszystkim moim kosturem z krzyżem. Z Mikim i jego zoną żegnamy sie szczególnie serdecznie. Niezwykli ludzie. Gdy opowiada mi o karmie i oczyszczeniu przez medytacje, mówię mu że w chrześcijaństwie oczyszczenie jest łaską od Jezusa, której można dostąpić wypowiadając słowa setnika: “Panie nie jestem godzien...” słowa wypowiedziane z wiara przynoszą uwolnienie i uzdrowienie.

Wieczorem dochodzę do małej wioski Radożda nad Jeziorem Ohrydzkim. Ten teren zwany jest Jerozolimą Bałkanów. Na wzgórzach wokół rozległego jeziora rozsianych jest ponad 360 cerkwi, większość z czasów bizantyjskich. Jezioro do zludzenia przypomina Jezioro Galilejskie. Nawet miasto Ohrid po drugiej stronie wygląda jak Tyberiada widziana z Kafarnaum.
Za pieniądze, które dostałem od Mikiego i Des wynajmuje pokoik za 6 euro  u stóp skały, w której w XIII wieku wykuto 50 metrów powyżej poziomu jeziora cerkiew św. Archaniola Michała. Wchodzę po stromych schodkach I otwieram niskie drzwi otwieram starodawnym kluczem otrzymanym od moich gospodarzy. Wchodzę w pachnącą kurzem i kadzidłem wykutą w skale przestrzeń uświęconą wiekami modlitw. Zapalona żarówka budzi dwa nietoperze. Do budowy świątyni wykorzystano naturalną jaskinie. Wita mnie chmurne spojrzenie Archaniola Michała. Obok Matka Boża z Dzeciatkiem. “Mika'el” to po hebrajsku "Któż jak Bog?". Wódz niebieskiego wojska, pogromca Satanaela, oddany sługą Maryi, królowej nieba. Najstarsze ikony na skalnych ścianach mają wydrapane oczy. Jakby ktoś nie mógł znieść ich spojrzenia. Może muzułmańscy Turcy, ktorzy podbili te tereny w sredniowieczu?

Odmawiam różaniec na wąskim tarasie z widokiem na Jezioro.  Za górami po drugiej stronie wody mrok nocy rozświetlają potężne rozbłyski światła. Nie słychać jednak grzmotów. Sceneria trudna do opisania. Zdumiony podziwiam milczący taniec błyskawic nad jeziorem. Schodząc w dół inną trasą przechodzę przez cmentarz. Krzyże patrzą na wschód, w stronę świetlnego spektaklu na jeziorze. Slychać szum fal I szmer wysokiej trzciny przy brzegu. Gdy wracam do pokoju na tarasie przed domem spotykam czwórkę holenderskich turystów. Wyglądają jakby w ciemności zgubili drogę. Po ich oczach widzę, że są poruszeni jak ja atmosferą tego wieczoru.  Błyskawice, cerkiew na skałach, moj krzyż na szyi i różaniec w reku - tworzą atmosferę do rozmowy. Pytają czy tu pracuję. Uśmiecham się i krótko wyjaśniam skąd sie tutaj wzialem. Widzę że są poruszeni gdy mówię im o pielgrzymce z Jerozolimy do Asyżu i o prymatach cywilizacji miłości. Najwyraźniej nie są religijni, ale sluchają uważnie . Gdy odchodzą, pod popielniczką na stoliku dostrzegam kawałek papieru. Zostawili 1000 denarow. To równowarość 20 euro. Przyglądam się banknotowi i widzę wydrukowany na nim wizerunek Matki Bożej z Jezusem i oddającego im pokłon Archanioła.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Miłość


To pytanie często przychodzi w drodze. Czy wiem coś o Niej? Szukałem Jej na wielu drogach. Czasem pokazywała mi swój marny ślad, jakieś okruchy obecności, po nich szedłem, ale zawsze mi się wymykała.
Czym jest Miłość?
Kolejne kilometry wzmagały tylko tęsknotę, czułem że pragnienie spotkania z Nią jest prawdziwe, że w jakiś sposób prowadzi mnie właśnie ta nadzieja, że kiedyś Ją spotkam.

“Bo jak śmierć potężna jest miłość” - mówi Oblubienica w ostatnim rozdziale Pieśni nad Pieśniami. Żydzi zazdrośnie twierdzą że prawdę o tajemnicy miłości ukrywa właśnie ten stareotestamentowy poemat i żeby go właściwie odczytać trzeba być żydem.
A więc śmierć. To ona jest podpowiedzią

Co ja wiem o Miłości?
Po siedmiu tygodniach pieszej drogi z plecakiem zmęczenie i różaniec stają się dobrymi znajomymi. O poranku razem zaczynają dzień w mokrym namiocie, idą obok siebie dzień za dniem, wieczorami negocjują żeby zrobić kilka kilometrów więcej.

Na początku października przekroczyłem granicę francusko-belgijską. Strzeliste średniowieczne katedry w mijanych miastach Flandrii zdumiewały rozmachem i lekkością. Jak wielka musiała być wiara budowniczych! Przypomniały mi się słowa papieża Franciszka z rozważania na Anioł Pański: „Miłość jest miarą wiary”. Tylko wielka miłość mogła stworzyć takie dzieła. Przyszło do mnie wtedy, że Miłości można nie tylko wyglądać, można też Jej nasłuchiwać. Jednak wewnątrz kościołów prawie nigdy nie spotkałem ciszy, którą znałem z polskich świątyń. Katedry Europy wypełnia puszczana przez głośniki cicha muzyka Bacha, Haydna albo Mozarta. Wiernych spotykałem niewielu. Muzyki słuchają snujące się pod kolumnami groteskowo małe figurki turystów. W końcu domyśliłem się dlaczego. Współczesny Europejczyk chyba nie zniósłby strzelającej w niebo, monumentalnej ciszy gotyckich sklepień.

Do flandryjskiego miasteczka Kortrijk doszedłem późnym wieczorem. Byłem zmęczony i solidnie przemoczony. Do upragnionego celu pielgrzymki w Brukseli pozostał zaledwie tydzień marszu, ale ostatnie dni są zawsze najtrudniejsze. Podpierając się kosturem zwieńczonym dużym, rzeźbionym w kamieniu, staroirlandzkim krzyżem, szedłem przez zabytkowe centrum rozglądając się za kościołem gdzie mógłbym zapytać o nocleg. Coś co przypominało klasztorną bramę okazało się faktycznie wejściem do klasztoru pasjonistów. Wszedłem do okazałego kościoła z początku XX wieku. Był pusty. W bocznej kaplicy zwrócił moją uwagę potężny marmurowy sarkofag, najwyraźniej miejsce pochówku jakiegoś wybitnego człowieka. Z tablicy informacyjnej napisanej po flamandzku nie mogłem nic zrozumieć, zapamiętałem tylko imię i nazwisko: Izydor de Loor. Postanowiłem sprawdzić kim był przy najbliższej okazji. Szukanie gospodarzy klasztoru okazało się bezowocne, domofon przy furcie milczał. Może są na modlitwie, albo wyjechali? Z trudem podniosłem plecak, wyjąłem różaniec i poszedłem szukać czegoś dalej.

Pielgrzymka to czas błogosławiony, uświęcony zawierzeniem i ofiarą trudu. Pielgrzym wie, że ma modlitewną ochronę i nic złego mu się nie może przytrafić, a jeśli już jakieś wydarzenie krzyżuje plan, to okazuje się potem ważne i potrzebne na drodze do celu.
Zapadał już zmierzch, może dlatego nie zauważyłem miejsca, w którym chodnik krzyżował się ze ścieżką dla rowerów. Krawężnik chodnika był ścięty dla łatwiejszego podjazdu i właśnie w tą nierówność trafiła moja prawa stopa. Tracąc równowagę, ratując odruchowo kostkę przed zwichnięciem, runąłem pod ciężarem plecaka wypuszczając jednocześnie kostur z dłoni. Upadłem boleśnie na kolano i na łokieć. Leżałem na mokrym chodniku oszołomiony tą nagłą katastrofą. Nigdy coś podobnego nie przydarzyło mi się ani w górach, ani na wiejskich bezdrożach, a tu upadam na prostej drodze. Miałem zawsze poczucie, że kostur z krzyżem daje mi oparcie. Krzyż! Dopiero teraz zauważyłem, że niesiony przeze mnie od samej Irlandii na kosturze kamienny krzyż upadając na chodnik rozpadł się na kilkanaście kawałków. Mój krzyż widoczny był zawsze z daleka. Każdy kto mnie spotykał wiedział, że nie jestem turystą. Pod nim czułem się bezpiecznie idąc przez Irlandię, Anglie i Francję. Gdy nocowałem pod namiotem w podejrzanej okolicy stawiałem kostur z krzyżem przed namiotem i spokojnie zasypiałem. Był moim paschalnym drogowskazem, znakiem mocy. Niektórzy widząc krzyż podchodzili żeby porozmawiać, zaciekawieni. Kilka razy usłyszałem nawet coś w rodzaju spowiedzi. Mówili do krzyża, nie do mnie. Czasem widziałem łzy. Przyciągał ich krzyż – znak miłości.
Teraz leżał obok mnie w kawałkach, pogruchotany jak ja. Czułem że nie mogę wstać. Byłem słaby i bezbronny.
Wtedy pojawili się oni. Przechodzili akurat obok i widzieli mój upadek. Nada i Willem, para młodych Belgów w wieku mojej córki, odruchowo pochylili się nade mną z troską. Odpiąłem plecak. Pomogli mi wstać. Kolano było przecięte, świeciła dziura w spodniach, ale chyba nic poważnego. Gorzej z łokciem, mocno krwawił i bolał przy zginaniu.
- Mój krzyż...
We troje pochyliliśmy się i zaczęliśmy zbierać z chodnika rozrzucone kamienne okruchy.
- Jestem pielgrzymem, idę do Brukseli... - próbowałem się przedstawić.
Zajęli się mną niczym pielęgniarze. Chyba nie byli zaskoczeni.
Mamy dom tu niedaleko, zaprowadzimy cię. Przemyjesz ranę i odpoczniesz.
Okazało się że Nada i Willem studiują pomoc społeczną, są młodą parą, która właśnie tego dnia dostała klucze do ich nowego domu dwie ulice dalej.
Dom zawalony był kartonami i nierozpakowanym meblami. Z ulgą wziąłem gorący prysznic, nakleiłem plaster na łokieć, a potem zajęliśmy się z Willemem skręcaniem stołu i uruchomieniem kominka. We troje poczuliśmy atmosferę domu.
- Możesz u nas przenocować. Będzie nam naprawdę bardzo miło. Jesteś pierwszym gościem w naszym domu – Nada uśmiechnęła się radośnie - Jest sypialnia dla ciebie na górze.
Wyjąłem z kieszeni kurtki kamienne kawałki i położyłem blacie. We troje zajęliśmy się w ciszy układaniem z nich krzyża. Kawałek po kawałku, jak układankę z puzzli. Chciałem go jakoś skleić przed jutrzejszą drogą.
- My jesteśmy ateistami – przerwała ciszę Nada.
Nie zdziwiło mnie to. W Belgii praktykujących chrześcijan jest niewielu.
- W drodze nie dzieli się ludzi na wierzących i niewierzących – wypaliłem – tylko na tych, którzy pomagają i tych, którzy nie pomagają.
Wymieniliśmy uśmiechy.
- Pracujemy z Willemem w ośrodku readaptacji. Pomagamy imigrantom i bezdomnym.
- Czyli trafiłem w dobre ręce.
Okazało się, że w układance krzyża brakowało jednego kawałka. Musiałem wrócić po niego przed kościół pod którym upadłem. Miałem nadzieję że go tam znajdę.
- Pójdę z tobą – zaproponowała Nada.

Gdy szliśmy zaczęła opowiadać mi swoją historię. Urodziła się w chrześcijańskiej rodzinie w Libanie, w Dolinie Bekaa, potem przenieśli się do Bejrutu. Od wczesnego dzieciństwa znosiła do domu bezdomne zwierzaki, pomagała słabszym, była bardzo wrażliwa na ludzką krzywdę.
- Kiedyś na ulicy spotkałam bezdomnego. Miałam osiem lat. Usiadałam obok niego i zapytałam co mogę dla niego zrobić. „Daj mi funta na jedzenie” – odpowiedział. Miałam kieszonkowe od rodziców ale wahałam się co zrobić. W końcu dałam mu monetę i poszłam. Ale coś nie dawało mi spokoju, wróciłam i spytałam tego człowieka: „Czy pan naprawdę jest bezdomny?”
On odparł: „Tak”. Wtedy odpowiedziałam: „W takim razie daję to panu z całego serca”.
Chodziliśmy całą rodziną do kościoła. Czytałam żywoty świętych. W wieku 10 lat chciałam zostać zakonnicą. Potem wybuchła wojna z Izraelem, bomby, strach. Widziałam ludzkie strzępy na ścianach domów, od gąsiennic czołgów trzęsły się ściany. Potem była druga wojna, jeszcze gorsza. Palestyńczycy walczyli z żydami, a chrześcijanie przeciwko szyitom z Hezbollahu. Nie potrafiłam tego zrozumieć, pytałam mamę, ale nic nie mówiła, płakała. Nie było wody, zginęło wielu naszych sąsiadów. Przestałam chodzić do kościoła. A potem, gdy już byłam dorosła, widziałam w telewizji wojnę w Bośni, masakrę w Srebrenicy, w Tuzli. Sąsiedzi, ludzie mówiący jednym językiem zabijali się nawzajemw okrutny sposób. Myślałam wtedy – czy oni naprawdę wierzą w tego samego Boga? Gdzie ukrywa się Bóg który pozwala na to wszystko?
Potem wyjechaliśmy do Kanady, a stamtąd już tu, do Belgii. Mam już belgijski paszport i tutaj chcę zostać. Chcemy wziąć ślub z Willemem, mieć dzieci i żyć spokojnie, normalnie. Kocham go i on mnie też. Czasem czuję, że czegoś mi brakuje. Ggdy jest mi trudno, chciałabym się pomodlić. Myślę wtedy o Bogu, ale czy On mnie w góle słyszy? Powiedz mi, proszę, czy jeśli ja nie wiem czy On istnieje, po prostu nie wiem, to czy ja jestem ateistką?
Nie wiem – odpowiedziałem jakoś cicho.
Nic więcej nie przychodziło mi do głowy. Każda odpowiedź teraz zabrzmiałaby głupio i pusto. To wszystko było jakieś nierealne: upadek na prostej drodze, ci dwoje, pytania, na które sam szukałem odpowiedzi. Postanowiłem, że będę się modlił za Nadę i za Willema. Ucieszyłem się, że jutro wrócę na pielgrzymi szlak i znowu usłyszę łagodny rytm kostura stukającego o asfalt. Jedyna uczciwa odpowiedź to chyba tylko modlitwa, deszcz i zmęczenie.

Ucieszyliśmy się bo w świetle latarni udało nam się w końcu znaleźć brakujący kawałek krzyża. Po powrocie do domu sprawdziłem w internecie kim był Izydor de Loor. Okazało się, że był prostym chłopem, który jako młody człowiek zapragnął wstąpić do zakonu. Nie miał wykształcenia, nie został księdzem. Był bardzo pokorny, miał dar modlitwy. W zakonie wykonywał najprostsze prace, w kuchni i na furcie. Wszystkie trudne doświadczenia potrafił znosić z wdzięcznością. Po kilku latach latach od ślubów wykryto u niego nowotwór oka. Stopniowo tracił wzrok. Gdy ból uniemożliwiał modlitwę, prosił współbraci żeby dziękowali w jego imieniu, za to, że żyje. Oko trzeba było usunąć, ale okazało się, że rak ma przerzuty. Ostatni rok życia spędził w wielkim cierpieniu. Nie stracił wiary, cierpienie codziennie ofiarowywał. Jego postawa, sposób w jaki znosił ból, zdumiewała współbraci. Gdy umierał, modliło się za niego wielu mieszkańców Kortrijk. Na pogrzeb prostego zakonnika, który nie zostawił po sobie żadnych pism i niczym się odznaczył poza tym pokornym umieraniem, przyszło prawie sto tysięcy osób i to w czasach, gdy świat doświadczał okrucieństw wojny światowej a gazety codziennie donosiły o śmierci – był rok 1916. 68 lat później Izydor de Loor zostanie beatyfikowany przez Jana Pawła II.
Czułem, że w śmierci tego prostego zakonnika była ukryta odpowiedź na pytania Nady i na pytania, które niosłem w mojej pielgrzymce.

Czym jest Miłość?
Już wiem, że odpowiedź na to pytanie niesie śmierć. Nie ta paraliżująca, napawająca lękiem, odbierająca nadzieję. Odpowiedzią jest śmierć, do której się idzie z jasnym spojrzeniem, z podniesionym czołem, z nadzieją. Bo ona nie jest końcem.

Skleiłem mój krzyż klejem dwuskładnikowym od Willema. Pozostały wyraźne ślady w miejscu łączenia elementów. Wyglądał teraz nie tak elegancko jak na początku, ale trzymał się mocno. Przywiązałem go znowu do kostura. Poczułem się pewniej. Znów jest ze mną mój znak. Znak zwycięstwa miłości nad śmiercią.
Pożegnałem się z młodymi przed pójściem spać bo nazajutrz chciałem wyruszyć wcześnie rano. Opowiedziałem im o błogosławionym Izydorze. Okazało się że nic o nim nie słyszeli.
- Może pójdziemy do tego kościoła zobaczyć jego grób - odpowiedziała Nada z uśmiechem.

sobota, 1 listopada 2014

warzywo

Mam wrażenie że atak pomarańczowego warzywa był w tym roku łagodniejszy. Tylko raz przyłożono mi pistolet: - Cukierki albo psikus! - Zresztą przez domofon. Nie odpowiedziałem. Stchórzylem? I potem raz mignęła mi w mroku młoda twarz w grubych okularach z czarnego tuszu. Tylko tyle. Za to maskarada i emocje przeniosły się na ten dzień do medialnych debat.
Pani Szczupak ma trochę racji mówiąc że młodzi ludzie w tej "zabawie" chcą po prostu oswoić śmierć, którą Kościół jakoby zawłaszczył. I że jest to naturalne.
Tak, śmierć jest naturalna, nieuchronna dla wszystkich. Dlaczego więc śmierć tak bardzo nie pasuje do tapicerki sof w programach talk-show? Dlaczego wypchnięta z mediów stała się tematem tabu? Czy zabawa w śmierć nie jest przejawem głeboko zakorzenionego lęku przed nieuchronnym końcem, starannie wymazywanym przez reklamy kolorowego, beztroskie życia? Dzieci to czują i reagują po swojemu. Co innego zostaje skoro jedni złem i śmiercią straszą a drudzy zachowują się jakby śmierć nie istniała?
Zaprzeczeniem wolności jest zniewolenie, a ono pochodzi z lęku. Z lękiem nie sposób żyć, można od niego uciekać albo wyjść mu naprzeciw.
Stawić czoła śmierci można jednak tylko z jasnym spojrzeniem, z podniesionym czołem, bez przebrania i maski.
Zdaniem Hegla historia świata to jedynie postęp świadomości wolności. Żart i maska mogą być tej wolności wygodnym obejściem - z lęku przed bezkresem, który zaczyna się po drugiej stronie.

poniedziałek, 27 października 2014

schronisko

Centralnym miejscem schroniska jest kaplica z dużym obrazem Jezusa Miłosiernego. Tam wszyscy spotykamy się trzy razy dziennie na modlitwie przed posiłkami. Obraz namalował Kaziu. Mieszkał tu od lat, talent plastyczny, ale ostatnio, gdy Magda się wyprowadziła, załamał się i wrócił do picia. Nie żyli ze sobą ale dużo czasu spędzali razem. Kaziu miał tylko ją,  kota i malowanie. Gdy zapił, sam honorowo zwolnił pokój. To było jeszcze latem. Kilka dni temu ktoś widział go jak spał na ławce w parku.

Jurek przyszedł do schroniska o 15.00. Obrzmiała twarz i trzęsące się ręce mówiły o jego ostatnich dniach. Był zziębnięty i przestraszony. Przyjęliśmy go u Grzesia w pokoju. Z kubkiem herbaty zaczął mówić o sobie.
- Ostatnio pracowałem w Koszalinie. Ale była redukcja. Opieka płaciła za mnie siedemnaście czterdzieści pięć dziennie ale praca się skończyła. Powiedzieli mi o was to przyjechałem.
- Gdzie spędziłeś ostatnią noc?
- Na przystanku przy promach. Tam śpią ludzie którzy mówili mi żebym tu nie szedł bo tu tylko modlitwa i modlitwa i za wszystko wyrzucają.
- Za picie w ośrodku. Tutaj nie wolno pić.
- No właśnie. Ja już nie chcę jak tamci. Oni tam palili Pismo Święte! Ognisko mieli i wyrywali kartki z tej niebieskiej biblii. Mówię im: Co wy? Mateusza palicie? A oni na to: Teraz przerabiamy Jana.
Zapadła cisza.
Obaj z Grzesiem dobrze znaliśmy alkoholików i ich wyciskające łzy historie.
Grzegorz spojrzał mu w oczy.
- O tym czy tu zostaniesz nie my decydujemy. Musisz pogadać z Szefem. Jest na końcu korytarza po prawej stronie.
Opowiedz mu wszystko tak jak jest. On jest bardzo w porządku tylko trzeba mu całą prawdę powiedzieć.
Jurka nie bylo jakieś piętnaście minut.
Gdy wrócił miał wzrok wbity w podłogę.
- I co powiedział Szef?
Spojrzał na nas jakby zobaczył nas po raz pierwszy.
- Nie dostałem żadnej odpowiedzi.

To było w piątek, a w niedzielę o piętnastej miała być msza w kaplicy. Przyszli prawie wszyscy mieszkańcy schroniska. Zastanawialiśmy się z Grzesiem ilu pójdzie do spowiedzi. Poszło siedmiu. Jurek też. Poszedłem do śpiewania psalmu. Nie trafiłem w melodię i wyszło fałszywie, ale potem wspólne "Ojcze nasz" zabrzmiało już mocno jednym głosem.
Coś zacisnęło mi gardło gdy szliśmy przyjmować Pana Jezusa.
Potem pomyślałem, że tutaj można znów poczuć dawno gdzieś zgubioną godność.
Poczułem jak wraca nadzieja.

piątek, 17 października 2014

buk

To był wyjątkowo piękny, jesienny dzień. Szliśmy w milczeniu, czerwone buki drżąc  szumiały nad nami pieśń, której słów, zawstydzeni, nie rozumieliśmy. 
Biała  cerkiew dziwnie zajaśniala pośrodku pustej, zielonej doliny gdy schodziliśmy w dół z Łopiennika.
Była otwarta. Modliliśmy się chwilę w ciszy surowych kamiennych ścian. Udzielił nam się pokój tego miejsca i jakaś siła, która wzywala teraz do działania.
Leśniczy mieszkał o godzinę drogi w stronę Terki. Maria znała jego żonę, tydzień temu była na jej pogrzebie.
Do drzwi leśniczówki zapukaliśmy przed zmrokiem. Otworzył obojętny, z kilkudniowym zarostem. Na czas przygotowania herbaty zostawił nas przy stole zawalonym papierami i zimnym niedokończonym obiadem.
Przebiegłem wzrokiem po książkach w biblioteczce. Gdzieś blisko musiała być odpowiedź na pytanie po co tu przyszliśmy. Same pozycje o lesie, drzewach, albumy przyrodnicze.
Poczułem że wystarczy wyciągnąć rękę. Nie wybierając sięgnąłem po książkę bez tytułu na grzbiecie.
"Buk zwyczajny".
Otworzyłem na przypadkowej stronie i przeczytałem na głos gdy akurat wchodził z herbatą.
- W ekosystemach bukowych kryzys jest zjawiskiem naturalnym.
Wtedy po raz pierwszy się uśmiechnął.

czwartek, 16 października 2014

rano






cisza jest szumem krwi w bębenkach
a moja modlitwa jest na miarę moich pragnień

tylko zmęczenie, niepewność i tęsknota są prawdziwe
jak chłop na rowerze co wjeżdża rano w mgłę

miłość jest wyruszeniem w drogę

nie wiem o niej nic






























poniedziałek, 6 października 2014

Ikona


Spotkania polskich i ukraińskich ikonografów w Rajskim Gościńcu mają już swoją historię. Dwa lata temu, podczas jednego z takich plenerów, organizowanych co roku przez Stowarszyszenie „Rajska Dolina”, Serhij Chyhryk, ikonograf z Drohobycza, poruszony opowieścią o wojennych i powojennych cierpieniach mieszkańców Bieszczad, zaproponował wspólne napisanie nowej ikony. Autorami mieli być Polacy i Ukraińcy, a temat ikony miał nawiązywać do trudnej idei pojednania. Stowarzyszenie podjęło pomysł, zdobywając środki na ten cel ze Szwajcarsko–Polskiego Programu Współpracy. Tak powstał projekt „Ikona Matki Bożej Miłości i Pojednania”, który niedawno znalazł finał podczas uroczystego poświęcenia ikony na XV odpuście w cerkwi w Łopience.

„Święta geometria”

Projektując ikonę zastosowano obecne w ikonografii zasady „świętej geometrii”, która wyraża doskonały, Boski plan stworzenia. Kompozycja ikony jest prawie idealnie symetryczna i opiera się na kole, które symbolizuje obieg dnia i nocy (nawiązanie do wschodu i zachodu jako początku i końca dnia i dwóch kierunków geograficznych).
Centralną postacią jest Matka Boża typu „pokrowa” (orędowniczka, pośredniczka i opiekunka ludzkości) która szalem opieki okrywa ziemię, wznosząc jednocześnie ręce do modlitwy.
Uskrzydlone błękitne koła na czubkach palców Maryi to perestoły – wypełnione oczami koła serafinów z Księgi Ezechiela - symbolizują modlitwę do majestatu tronu Bożego.
Łuk w odcieniach błękitu z wpisanymi gwiazdami zwieńczony jest mandylionem – obliczem Zbawiciela odbitym na białej chuście, której pasy nawiązują do starotestamentowego stroju kapłańskiego. Na jasnym tle chusty niemal idealnie symetrycznie po oby stronach głowy rozłożone są kosmyki długich włosów i brody Chrystusa. Wokół głowy świeci złotem kolisty nimb krzyżowy, atrybut ikonograficzny przysługujący jedynie Zbawicielowi, przypominający o jego śmierci na krzyżu. W trzy ramiona krzyża wpisane są greckie litery omega, omikron i ni, oznaczające hebrajskie JHWH - "Jestem Który Jestem" - imię Boga. Aniołowie adorujący Boskie Oblicze niosą w dłoniach kuliste sfery - w jedną wpisane są greckie litery IC, w drugą: XC. Dopiero połączenie tworzy pełen skrót imienia - tetragram IC XC (z staro-cerkiewno-słowiańskiego Iisus Christos).
Chrystus spoglądając z góry słucha modlitw zanoszonych do niego przez pośrednictwo Matki Bożej i aniołów. Jego oblicze jest poważne, zamyślone, ale przede wszystkim wypełnione nieskończonym miłosierdziem. Zrównoważona kompozycja ikony, w której wyciągnięte ręce Matki Bożej przypominają wagę, na szalach której unoszą się aniołowie, sugeruje, że świat podporządkowany doskonałemu, Boskiemu porządkowi, jest trudny do zrozumienia przez umysł człowieka i że każde pragnienie i działanie człowieka powinno być podporządkowane woli Stwórcy, której główną zasadą jest miłość. Tylko taka droga prowadzi do zbawienia. Zejście z tej drogi oznacza zwrócenie się do ciemności, chaosu i zła.
Złoto wypełniające ikonę symbolizuję chwałę Bożego majestatu, błękity to kolor nieba.
Ikona została wykonana na desce lipowej, w tradycyjnej technice farby temperowej (farba na bazie żółtka jaja kurzego), tylko do niektórych elementów wykorzystano farby akrylowe. Złocenia nimbów i tła wykonano z użyciem prawdziwego złota.


Święci Wschodu i Zachodu

Poniżej głównej ikony kompozycji umieszczono rząd siedmiu ikon portretowych przedstawiających świętych wschodniego i zachodniego chrześcijaństwa. Pracę nad ikonami portretowymi podzielono w taki sposób, że ikony świętych Zachodu pisali Ukraińcy, a świętych Wschodu – Polacy.
Ikonę świętej Olgi (babki św. Włodzimierza Kijowskiego, który dokonał chrztu Rusi Kijowskiej) napisała w 2013 roku Karolina Dąbrowska z Gdańska i podarowała dwóm pielgrzymom, którzy oddali ją do poświęcenia w prawosławnej cerkwi św. Olgi w Łodzi i przenieśli w plecaku w pieszej pielgrzymce pokoju z Polski do Kijowa, gdzie znajduje się grób świętej. Ikona nosi na sobie zadrapania - znak trudów tamtej drogi – ale wspólną decyzją polskich i ukraińskich ikonografów postanowiono nie poddawać jej renowacji.
Ikonę świętego Mikołaja Cudotwórcy wykonała Bożena Mastek z Krakowa. Święty w stroju biskupa, na jasnym ochrowym tle, trzyma w ręku Księgę. Święty Mikołaj jest czczony powszechnie zarówno przez chrześcijan Wschodu jak i Zachodu. Jego ikona zajmuje miejsce pośrodku kompozycji – jako patron pojednania Wschodu i Zachodu otrzymał dwa podpisy: po łacinie i po ukraińsku.
Święta Paraskewa, wczesnochrześcijańska męczennica, jest patronką wielu cerkwi w Karpatach. Tłem jej ikony jest czerwień, kolor krwi, który w ikonografii symbolizuje także miłość. Imię Paraskewy nosi m. in. odbudowana po wojnie z ruin cerkiew w Łopience i barbarzyńsko wysadzona w 1980 roku cerkiew w Rajskim. Świątynia szczęśliwie przetrwała wojnę i lata powojenne lecz niestety z czasem popadła w ruinę i gdy mieszkańcy Rajskiego wspólnie z lokalnym księdzem grekokatolickim starali się zaadaptować ją na kościół rzymskokatolicki, Urząd Bezpieczeństwa na polecenie władz partyjnych wysadził świątynię w powietrze 24 marca 1980 roku. Ikonę św. Paraskewy wykonał Roman Zięba.
Świety Serafin z Sarowa na jasnozielonym tle to jedyna w kompozycji ikona o rosyjskim, prawosławnym rodowodzie. Z uwagi na toczący się konflikt na wschodniej Ukrainie dodanie tej ikony poprzedziła dyskusja. Zdecydowano jednak, że święty Serafin pozostanie. Ikonę wykonał Michał Płoski, ikonograf mieszkający w okolicach Kielc.
Ikonę św. Franciszka wykonał Bohdan Turetskyj, ikonograf z dużym doświadczeniem mieszkający we Lwowie. Bohdan pisze ikony i rozpisuje cerkwie (m in. W Kanadzie i USA) od ponad dwudziestu lat. W ikonie zwraca uwagę świetny warsztat artysty, delikatność tonalnych przejść w rozświetleniach szat oraz twarzy i doskonałe zrównoważenie kolorów. Do tła Bohdan wybrał ascetyczną, lekko złamaną biel.
Święta Faustyna Kowalska to znana dziś na całym niemal świecie apostołka Bożego miłosierdzia. Wybrano ją do kompozycji spośród wielu świętych Zachodu właśnie z uwagi na jej orędzie miłosierdzia, które jest dziś tak ważne i potrzebne targanemu konfliktami światu. Ikonę polskiej świętej wykonał Orest Hnativ ze Lwowa.
Wśród wybranych świętych nie mogło zabraknąć ikony św. Jana Pawła II. Wykonała ją Karolina Dąbrowska (także jej autorstwa ikona św. Olgi została wykonana rok wcześniej). Wielkim niespełnionym marzeniem papieża – Polaka było pojednać chrześcijański Wschód i Zachód. To marzenie nadal pozostaje niezrealizowane.


W dniu świętej Faustyny

Ikona „Matka Boża Miłoości i Pojednania” została uroczyście poświęcona 5 października, we wspomnienien św. Faustyny, w obecności licznych wiernych, podczas odpustu w cerkwi w Łopience. Poświęcenia dokonało dwóch kapłąnów: ksiądz greckokatolicki, Miron Michalczyszyn i ksiądz rzymskokatolicki- Rafał Szykuła. Jeden odczytał po ukraińsku Psalm 50, drugi po polsku Psalm 104.
Po poświęceniu ikony obaj kapłani wspólnie odprawili mszę świętą, łącząc w liturgii język polski i język ukraiński. Po mszy odbyła się procesja Eucharystyczna wokół cerkwi, a uroczystość zakończyła wspólna koronka do Bożego miłosierdzia, którą wspólnota wiernych odmawiała na przemian po polsku i po ukraińsku.
Wspólną decyzją ikonografów i Stowarzyszenia „Rajska Dolina” ikona „Matka Boża Miłości i Pojednania” została prezekazana jako dar dla odbudowywanej cerkwi pod wezwaniem Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny w Baligrodzie.


Cisza ikony

„Ikona to widzialny znak niewidzialnego” – pisał w VIII wieku św. Jan Damasceński – i wymowny głos ciszy. Bo ikona pisana jest w ciszy i tylko w ciszy pozwala się czytać. Właśnie ciszę bieszczadzkiej doliny wybrali uczestnicy Międzynarodowego Pleneru Ikonograficznego w Rajskiem żeby zakończyć pracę nad ikoną, której pierwszy szkic powstał dwa lata wcześniej.
Cisza ikony zaprasza do wyruszenia w drogę, ale na ten trudny szlak wstępują tylko wybrani. Drogowskazami nie są tu proste potwierdzenia i zmysłowe zachwyty. Droga ikony jest wąska i prowadzi stromo pod górę – jak droga miłości i przebaczenia, ale w zamian ofiaruje odważnemu wędrowcy nagrodę najcenniejszą – widok ze szczytu, nieporównywalny z niczym innym.
Ikony nie pisze sam człowiek. Malarz oddaję rękę Duchowi Bożemu, to On jest prawdziwym autorem. Tak samo przebaczenie nie jest dziełem samego człowieka. Potrzeba jeszcze tchnienia Bożej obecności, bo to Bóg przebacza przez nas tym, którzy zadali nam krzywdę i Bóg pozwala znowu wrócić do życia w miłości i pojednaniu.


środa, 24 września 2014

znak

Kto wędrując przez Bieszczady zstąpił kiedyś przypadkiem w ciszę
opustoszałej, porośniętej chaszczami doliny, mógł w zdumieniu zobaczyć
i usłyszeć jej dawne życie.
Z mieszkańców pozostały już tylko najwierniejsze jabłonie –
przygarbione starowinki przycupnięte przy resztkach kamiennych
fundamentów, kruszonych cierpliwie przez deszcz, wiatr i bujną trawę.
I tylko biała cerkiew pośrodku doliny, jak zabłąkany gołąb usiadła
na zakolu rzeki i patrzy jak pochylone smugi dymu znów leniwie ciągną
w niebo z krytych strzechą chałup, kobiety w kwiecistych chustach
spieszą do świątyni na bogosławienije, dzwoneczki śmiechu bosej
dziatwy biegną za stadem gęsi, a stłumiony gong kowalskiego
młota miarowo odmierza czas co płynie tu spokojnie, nieśpiesznie.
Wojna rozerwałą na strzępy ciszę tego zakątka, zadając głębokie rany
ludziom i rzucając długi cień bólu i nieprzebaczenia. Z tętniącej
życiem wioski pozostała tylko biała cerkiew – podniesiona po wojnie z ruin przez
dobrych ludzi. Cudownym zrządzeniem kamienne mury przechowały starą
ikonę, która od wieków była największym skarbem mieszkańców doliny.
Niezwykłej urody święty wizerunek Matki Bożej Pięknej Miłości na
surowej ścianie cerkwi pozostał milczącym znakiem życia, które
zwyciężyło śmierć i miłości, która pokonała nienawiść.
„Ikona to widzialny znak niewidzialnego” – pisał w VIII wieku św. Jan
Damasceński – i wymowny głos ciszy. Bo ikona pisana jest w ciszy i
tylko w ciszy pozwala się czytać.
Ciszę bieszczadzkiej doliny wybrało czworo Polaków i czworo Ukraińców
żeby razem pisać nową ikonę. Nazwali ją „Miłość i Pojednanie”. Dwa
anioły pochylają się z oddaniem nad Matką Bożą, która wznosząc ręce do
modlitwy przykrywa świat całunem macierzyńskiej opieki. Ten typ ikony
to „pokrowa”, dobrze znany i powszechnie czczony od wieków w
Karpatach. Poniżej głównego motywu – rząd siedmiu ikon portretowych
świętych Wschodu i Zachodu. Wybrano tych, którzy życiem świadczyli o
jednym Kościele, niepodzielnej Ewangelii i o nowym przykazaniu
Chrystusa – przykazaniu miłości. Centralne miejsce zajmie święty
Mikołaj – patron pojednania Wschodu i Zachodu. Po jego prawej ręce –
święty Serafin z Sarowa, a po lewej – święty Franciszek z Asyżu. Obok
Serafina – św. Olga, przy Franciszku – św. Faustyna Kowalska. Rząd
ikon zamknie św. Paraskewa, męczennica i św. Jan Paweł II, którego
wielkim niespełnionym pragnieniem było pojednać chrześcijański Wschód
i Zachód.
Cisza ikony zaprasza do wyruszenia w drogę, ale na ten trudny szlak
wstępują tylko wybrani. Drogowskazami nie są tu proste potwierdzenia i
zmysłowe zachwyty. Droga ikony jest wąska i prowadzi stromo pod górę –
jak droga miłości i przebaczenia, ale w zamian ofiaruje odważnemu
wędrowcy nagrodę najcenniejszą – widok ze szczytu, nieporównywalny z
niczym innym.
Ikony nie pisze sam człowiek. Malarz w modlitwie oddaję rękę Duchowi Bożemu, to On jest
prawdziwym autorem. Tak samo przebaczenie nie jest dziełem samego
człowieka. Żeby przebaczyć potrzeba jeszcze tchnienia Bożej obecności, bo to Bóg
przebacza przez nas tym, którzy zadali nam krzywdę i Bóg pozwala znowu
wrócić do życia w miłości i pojednaniu.

piątek, 29 sierpnia 2014

rownowaga

Więzienie Elmley to wielki klaster trzech zakładów karnych w hrabstwie Kent, na wschód od Londynu, razem 2300 osadzonych. O 14.00 jest spotkanie z więźniami. Paul zaprosił ich na spotkanie z pielgrzymem. Mam opowiedzieć o mojej pielgrzymce z Irlandii. Jest ze mną Wojtek, kapelan londyńskiego portu, który dał mi nocleg w Londynie. Znają się z Paulem od lat, razem niosą Ewangelię - Wojtek marynarzom, Paul więźniom. Wojtek narysował nawet ulotkę z zaproszeniem na spotkanie, ktorą Paul rozniósł kilka dni temu po celach. Nie wiemy jak zareagują. Czy będą zainteresowani? Ilu przyjdzie?


Telefony zostawiamy w samochodzie, znamy procedury. Wielkość gmachu robi wrażenie. Mamy z Wojtkiem przepustki, przez szereg śluz prowadzi nas ciemnoskóry kapelan anglikański w koloratce. Korytarzami które są jak gigantyczny labirynt przechodzimy w końcu do biura Paula, który pracuje tu od lat jako katolicki kapelan. Jego ojciec urodził się w Tczewie i wyemigrował do Anglii jeszcze przed wojną. Paul uważa się za Polaka choć nie potrafi mówić po polsku. W rozmowie Wojtek omyłkowo używa słowa "cloister" (klasztor) zamiast "cluster", co wywołuje chwilowo nasze rozbawienie, ale to miejsce nie nastraja do żartów. Elmley jest jak zamknięte miasto otoczone niekończącym się wysokim szarym murem. Dla mnie, pielgrzyma, wolność dalekiego horyzontu zderza się tu wyjątkowo brutalnie z ciasnotą betonowych spacerniaków.


Na spotkanie przychodzi 12 osadzonych Polaków. Wojtek zorganizował to spotkanie, robi więc krótkie wprowadzenie.
Opowiadam krótko swoją historię i mówię o naszej drodze, o Wojtku i Grzesiu, którzy swoją pielgrzymkę też zaczynali w więzieniu. Chcę szybko skończyć żeby mogli zadawać pytania. Początek jest trudny, ale gdy mówię szczerze o swoim kiedyś "bezpiecznym" życiu, upadku i pobycie w areszcie - słuchają uważnie. Moja droga to dla nich szok wolności... nieskończona przestrzeń kolejnych państw, codziennie inne miejsce, nowi ludzie. Oni mają tu spacer po betonowym kwadracie raz w tygodniu. Wiedzą że nie są tu bez powodu, ale mówimy też o tym, że pobyt tutaj można dobrze wykorzystać. Wiem od Paula, ze kilku z nich się modli. Jeden mówi, że dopiero tutaj przeczytał całą biblię. Przypomina mi się gra słów klaster - klasztor. Czujemy ze to ważny czas dla nich i dla mnie. Padają trudne pytania. O to, czym naprawdę jest wolność. Mówią o tęsknocie za bliskimi. Dochodzimy do tego na czym w życiu polega ta prawdziwa pielgrzymka, ale nie padają żadne wzniosłe słowa. Rozmowa trwa dwie godziny. Chcielibyśmy dłużej, ale tylko na tyle pozwalają procedury. Na koniec piszą na kartkach swoje intencje. Młody wytatuowany chłopak pyta co to takiego ta intencja. Tłumaczę, że to takie prawdziwe, szczere pragnienie serca.
Żegnamy się szczerym usciskiem dłoni. W oczach widzę wdzięczność. Nie wiem kto komu dał ważniejsze świadectwo.
Po spotkaniu rozmawiamy chwilę we trzech z Wojtkiem i Paulem. Paul mówi, że trafiają tu bardzo różni ludzie. Czasem wystarczy jedną zła decyzja, zboczenie z właściwej drogi albo chwila nieuwagi po alkoholu. I ze teraz wie, że wielu z "tych porządnych ludzi tam na wolności" żyje w straszniejszym więzieniu niż chlopaki w Elmley.

Po więzieniu jedziemy do portowego Sheerness na mój nocleg przy kościele, gdzie Paul sprawuje posługę stałego diakona. Świątynia stoi 80 metrów od morza. Patrzę na żagle przesuwające się wolno na horyzoncie... przed chwilą ciasne zamknięcie a teraz znów otwarcie na bezkres.


Kościół w Sheerness ufundował pod koniec XIX wieku Henry, manager portu, protestant. Widział kiedyś setkę klęczących w deszczu młodych żołnierzy - irlandzkich katolików, którzy nie mogli pomieścić się w ciasnej kaplicy św. Patryka. Poruszony ich widokiem poświęcił się budowie świątyni w czasach gdy prawa katolików były mocno ograniczone.

Kamienny kościół ma bardzo ładną sylwetkę i góruje nad plażą. Od dawna chciałem zobaczyć miejsce, gdzie wisi w bocznym ołtarzu wykonana przeze mnie rok temu ikona Matki Boskiej Czestochowskiej.

Czy pisząc kiedyś tą ikonę w zaciszu mojej pracowni w Sakowie na zamówienie pewnej pani z Podkarpacia, mogłem się spodziewać, ze rok później będę klęczal przed nią dziękując za prowadzenie w drodze przez Wielką Brytanię?



Kościół od morza oddziela betonowy wał - pływy są tu bardzo silne, różnica poziomów morza może sięgać 6 metrów. Kiedyś silny odpływ spowodował niezwykły wypadek statku. W 1944 roku angielski transportowiec klasy "Liberty" z 7 tysiącami ton amunicji i materiałów wybuchowych dla inwazji Normandii osiadł na skałach i przełamawszy się na pół zatonął. Wydobyto z niego tylko małą część ładunku. Po wojnie próbowano coś zrobić z niebezpiecznym wrakiem, ale okazało się to zbyt trudne i kosztowne. Przez lata nikt nie chciał się podjąć wydobycia śmiercionośnego ładunku, więc do dziś rdzewieje pod wodą niczym wielka tykajaca bomba. Gdyby doszło do eksplozji, siła uderzeniowa mogłaby zniszczyć całą okolicę zabijając tysiące ludzi, a podniesiona eksplozją fala poczyniłaby trudne do oszacowania straty. Technika okazuje się bezradna, ryzyko pozostawienia wraku i ryzyko wydobycia ładunku są niemożliwe do oszacowania. Władze ograniczyły się do corocznej kontroli wraku. W 2012 nastąpiło gwałtowne pogorszenie jego stanu. Przez rdzewiejące burty może w każdej chwili wypaść smiercionosny ładunek.
Oglądam miejsce zatonięcia wraku lornetką z gabinetu księdza. 500 metrów stąd, naprzeciwko kościoła starczą przechylone końcówki trzech masztów.
Ktoś ponoć kiedyś rzucił półżartem, że dobrze że to się stało naprzeciw katolickiego kościoła - wiara w opiekę Opatrzności bardzo jest potrzebna całej okolicy. Przypominam sobie, że prawy ołtarz kościoła poświęcony jest Bożemu Miłosierdziu. W centrum umieszczono obraz Jezusa Miłosiernego z wizji św. Siostry Faustyny, a poniżej zdjęcie świętej i słowa po polsku JEZU UFAM TOBIE.
Gdy zasypiam towarzyszy mi dziwne uczucie... skąd mam wiedzieć ze jutro się obudzę?

Nazajutrz jest niedziela. Dzien przerwy w drodze. Po mszy ksiądz zostawia mnie w domu samego i jedzie do posługi w innym kościele.
Widzę że ma sprzęt do obserwacji gwiazd. Gdy wraca pytam go czy gwiazdy coś mówią.
- Ruch odbywa się po okręgu - odpowiada - w doskonale wyważonym porządku. Gdy czasem obserwuję pierścienie Saturna widzę jaka delikatna równowaga rządzi wielkimi siłami w kosmosie i tą wielką przestrzenią. Zdumiewa mnie zawsze gdy pimyśle że ta nieskończona delikatność stworzyła świat i dała życie każdemu z nas. W środku tych kręgów jestem ja, milczący. Bo właśnie tutaj jest środek wszechświata.


poniedziałek, 23 czerwca 2014

niewidomy

Po nocy w hostelu na Nowym Swiecie wyszedlem prosto na ostre slonce ruchliwej ulicy.
Z duzym plecakiem na plecach kierowalem sie na tramwaj i potem w kierunku dworca.
Po tygodniu w drodze z ulga wracalem na moja spokojna wies.
Oczy nie zdazyly jeszcze przyzwyczaic sie do swiatla gdy ktos chwycil moj lokiec i uslyszalem:
- Pomoze mi pan dojsc do toalety?
Obok mnie stal niewidomy. Czarne okulary, biala laska.
- Tak, zaprowadze pana - w sumie az tak mi sie nie spieszylo.
Szlismy pod reke, ja lekko z przodu. Omiatal sprawnie laska droge przed soba.
- Tutaj za rogiem jest EMPiK, trzeba przejsc przez ksiegarnie, a potem do windy.
Wspolna droga okazala sie dluga i kreta. Najpierw kilka schodkow, prog, potem miedzy regalami z ksiazkami. Ja z przodu, niewidomy za mna uczepiony plecaka. Musielismy wygladac dosc komicznie. Ja bylem parowozem, on - wagonem, sunelismy waskimi przejsciami wymieniajac komunikaty:
- Teraz ostroznie, zwezenie...
- OK..
Swietnie znal droge, musial ja pokonywac wielokrotnie, byl bardzo uwazny i szedl ostroznie. Musielismy wypracowac system wspolnego poruszania sie. Nie bylo to latwe, wymagalo zrownania tempa, kilka razy nie ostrzeglem go przed progiem, co skwitowal dosc obcesowo.
W koncu labirynt miedzy regalami doprowadzil nas do windy.
- Teraz trzecie pietro.
Z pietra trzeba bylo wejsc po schodach. W koncu stanelismy przed drzwiami toalety na zeton.
- Prosze wlozyc monete - prawie bezbłędnie trafił zlotowką w moją dłoń.
W srodku spedzil ponad dwadziescia minut. Staralem sie nie niecierpliwic. Chyba sie myl. Co chwila dawal mi uspokajajace komunikaty ze juz konczy.
W koncu otworzyl drzwi i poprosil zebym sprawdzil czy niczego po sobie nie zostawil. Podnioslem z podlogi chyba inhalator i podalem mu. Nasz dziwny pociag ruszyl w droge powrotna.
Gdy zjechalismy winda zmienil plan:
- Prosze mnie zaprowadzic do perfumerii - usmiechnal sie porozumiewawczo - zawsze po myciu psikam sie perfumem.
Wolniutko ruszylismy w strone perfumerii.
Gdy stanelismy przed polka z meskimi wodami podszedl do nas ochroniarz sklepu. Poczulem sie nieswojo szykujac juz wytlumaczenie za nas obu. Nieswiadomy obecnosci ochroniarza niewidomy probowal mi dac wskazowke:
- Tu niech pan szuka... taka buteleczka z okragla zakretka...
Ochroniarz uprzedzil moj ruch i podal mi z polki wode toaletowa BOSS zdejmujac zakretke.
Psiknalem kilka razy na wyciagnieta dlon niewidomego.
- Wie pan - wcieral wode w policzki - ja tylko tego testera uzywam, nie za duzo. Oni mnie tu toleruja, nie moge naduzywac...
Ochroniarz wzial ode mnie wode i z usmiechem dyskretnie sie wycofal.
W koncu nasz pociag dojechal na przystanek tramwajowy, gdzie niewidomy mial wsiac do dziewiatki.
- Wie pan, prawie codziennie pokonuje ta trase do toalety i zawsze z kims innym. Troche juz poznalem sie na ludziach. Nie widze, ale dobrze slysze, wyczuwam ruchy. Jesli pan sie nie pogniewa to moge o panu cos powiedziec.
- Prosze - odparlem troche zaskoczony, ale szczerze zaciekawiony.
- Ma pan w sobie jakis niepokoj, ale to nic takiego. Kilka razy nie uprzedzil mnie pan o progu. Troche skupia sie pan na wlasnej drodze. Ale duzo ma pan dobra w sobie. Wszystko bedzie dobrze. Niech pan nie unika ludzi. Oni panu wszystko powiedza.
Nadjechal tramwaj. Pomoglem mu wejsc po stopniach. Ktos od razu ustapil mu miejsce.
- Wszystko bedzie dobrze - usmiechnal sie i uniosl laske na pozegnanie.

sobota, 21 czerwca 2014

źdźbło

"Wierzę, iż źdźbło trawy nie mniej znaczy
niż rzemiosło gwiazd;
(...)
A mysz jest cudem wystarczającym,
by wstrząsnąć sekstylionem niewiernych"

Walt Whitman,
fragment wiersza "O sobie samym"
ze zbioru "Źdźbła trawy".

Przeczytałem właśnie artykuł o tajemnicach budowy i aerodynamice lotu ptaków. Zdumienie naukowców budzą ich dalekie wędrówki. Nikt nie wie czy naprawdę wyewoluowały z gadów - są zbyt doskonałe, brak poza tym kopalnych dowodów na istnienie form przejściowych. Istnieją doskonałe gady i doskonałe ptaki. Nic pośrodku. Mimo to uczy się w szkole ewolucjonizmu - bo jak nauka ma niby wytłumaczyć dzieciom różnorodność i piękno natury? Bogiem - Stwórcą?

Czytam, że cywilizacja techniczna mimo szybkiego postępu nie zbliżyła się jak dotąd do stworzenia konstrukcji w przybliżeniu choćby odpowiadającej źdźbłu trawy. Chodzi o tą niezwykłą kombinację elastyczności, lekkości, parametrów uginania.

Nie chodzi o to żeby darwinista miał przyjąć istnienie doskonałej siły sprawczej. Może wystarczyłoby gdyby zamiast szukać dowodów i brakujących ogniw zapatrzył się przez chwilę na trzcinę uginającą się pod ciężarem małego skrzydlatego wędrowcy.

środa, 18 czerwca 2014

Charbel

Św. Charbela spotkałem przez ikonę Maryi. Zaczęło się od mojej samotnej pielgrzymki do Rzymu. Wyruszyłem w pieszą wędrówkę bez pieniędzy, trochę w desperacji, uciekając przed depresją, bólem i uczuciem bezsensu po tym, jak upadły wszystkie ważne projekty mojego życia. Ja, do niedawna człowiek sukcesu, uznany ekspert w dziedzinie zarządzania projektami, strategii i ryzyka, spełniony mąż i ojciec, w krótkim czasie straciłem wszystko. Stałem się przykładem klęski totalnej. Bez rodziny, firmy, przyjaciół, bez moralnego prawa do wykonywania zawodu, czułem, że pozostało mi już tylko samotne wejście w niepewność.
 
Czy tam coś jest? – pytałem siebie pakując plecak. Jeśli nie tam, to gdzie? Wyruszyłem szukać odpowiedzi na najważniejsze pytania.
 
W drodze zacząłem się modlić. Różaniec stał się towarzyszem drogi. Rozważanie tajemnic Tej, która pierwsza „z pośpiechem poszła w góry” stało się moją szkołą pielgrzymowania. W odwiedzanych kościołach szukałem Jej wizerunku. Kojarzyła mi się z prostotą wiejskiej, żydowskiej nastolatki (bose stopy w zwykłych sandałach) ale wszędzie na obrazach spotykałem albo pucołowatą królową albo poważną matronę. Dopiero kilka dni przed Rzymem, w toskańskim kościółku, zobaczyłem Ją na prawosławnej ikonie. Była to ikona Matki Boskiej Włodzimierskiej. Od razu wiedziałem, że to obraz, którego szukam. Delikatność i szlachetność rysów, szczerość, prostota i głębia spojrzenia... to była moja Maryja!. Odtąd towarzyszyła mi w różańcu właśnie Ona – prosta nastolatka, która nie zostawiając niczego sobie, zaufała całkowicie. Odważnie weszła w niepewność. Ta pierwsza pielgrzymka otworzyła przede mną drogę, na której nigdy nie byłem już sam.
 
Po powrocie zapragnąłem poznać bliżej „toskański wizerunek” – i tak wszedłem w świat ikon. Wkrótce znalazłem się na warsztatach ikonopisania w pracowni o. Jacka Wróbla SJ w Warszawie, o nazwie – nomen omen – „Droga ikony”. Obie drogi – letnie samotne wędrówki i pisanie ikon w mojej pracowni na wsi w zimie - obnażały bezlitośnie moje słabości. Ale szedłem dalej, odkrywając prawdę o sobie...
 
W pielgrzymkach co roku odwiedzałem nowe miejsca związane z historią ikony: greckie klasztory Palestyny, prawosławne monastyry Rosji, cerkwie w Bułgarii, Macedonii, Albanii. Przyglądałem się ikonom i niekiedy mistrzom przy pracy. Z czasem zacząłem prowadzić własne warsztaty ikonopisania. W ten sposób poznałem Hanię – a przez nią św. Charbela.

Było to na warszawskim Bemowie, przy parafii św. Łukasza Ewangelisty, patrona ikonografów. Hania spędziła kilkanaście lat w Libanie jako żona libańskiego lekarza, druza. Mieszkali w Bejrucie. Podarowała mi obrazek świętego, którego imienia nigdy nie słyszałem i film o nim w języku arabskim. Powiedziała: „To niezwykły święty, zobaczysz!”
 
Ze ścieżki dźwiękowej filmu nie zrozumiałem nic, ale obraz przemówił do mnie bardzo silnie. Znowu miałem przed oczami prostotę i ubóstwo zwykłego życia w Ziemi Świętej. Zaledwie rok wcześniej wędrowałem doliną Jordanu na północ, do Morza Tyberiadzkiego, a potem do Hajfy. Dalej już była granica z Libanem, zamknięta od wielu lat. Film przypomniał mi osty, pył dróg, zapach sykomor i potężny hałas, jaki robiły cykady. Na tej ziemi żył Charbel.
 
Prostota, szczerość i wierność: te trzy słowa zastąpiły mi arabskie dialogi. Prostota życia, szczerość relacji z Bogiem i wierność miłości. Świętość jest zwyczajna (przypomniałem sobie spotkanie z Maryją w toskańskim kościele). Zapragnąłem napisać ikonę św. Charbela.
 
Przygotowania zacząłem od zebrania dostępnych informacji - nie było ich zbyt wiele. Święty stronił od rozgłosu, nie zostawił notatek ani żadnej podobizny. Pozostawała modlitwa. Miałem w pracowni jedną lipową deskę, którą trzymałem na szczególną okazję. Podarował mi ją Serhij, ukraiński ikonograf, z którym wspólnie piszemy dużą, wieloczęściową ikonę. Ma zostać umieszczona w bieszczadzkiej cerkwi w Łopience jako znak pojednania między Polakami i Ukraińcami. Pomyślałem, że libański maronita to dobry patron na czasy, w których tak wiele jest wzajemnej wrogości i ideologicznych rozłamów. Jako tło ikony odważnie wybrałem czerwień - w ikonografii kolor miłości i cierpienia. Złoto nimbu miało być znakiem Bożej chwały. Zgodnie z kanonem sztuki oczy na ikonie nie mogą być zamknięte, mimo to postanawiłem delikatnie przymknąć św. Charbelowi powieki. W efekcie powstał efekt pokornego wycofania.
 
Postanowiłem, że prawa dłoń będzie trzymała łaciński krzyż. Będzie biały –w kolorze czystości. Lewa dłoń... co z nią? Włożyć w nią Księgę? Nie, sam Krzyż wystrarczy jako dość mocny znak. Co z lewą dłonią? Nie miałem pomysłu, stanąłem z pracą. Zacząłem się modlić:
 
„Panie Jezu Chryste, przyjmij moją modlitwę pisaną trudem przekształcania mojego ciała i duszy w Ciebie samego, oraz trudem przemiany cząstki kosmosu w oblicze Twojego sługi, świętego Charbela. Św. Charbelu, który w pokorze szedłeś do końca za Tym, który połamał bramy śmierci, piekła i szatana, wstawiaj się za mną i daj mi poznać świętą wolę Bożą, Jej ufam i powierzam dłoń”.
 
Dłoń! Sama dłoń wystarczy. Szkicuję wyciągnięta otwartą dłoń w naturalnym geście, jakby coś powstrzymywała. Odpowiedzią jest pogodzenie się z bezsilnością, oddanie się Bogu, Jego sile i prowadzeniu. To, czego szukałem wyruszając w dalekie wędrówki jest nie w tym, co mogę osiągnąć, ale w tym, od czego mam się powstrzymać!
 
Ta myśl kieruje mnie na inną drogę niż dotychczasowe. Do wewnąrz. Na spotkanie z Bogiem, który był obok cały czas. Wierny i miłosierny.


 

piątek, 13 czerwca 2014

Szkot

Wczoraj pojechałem od siebie rowerem 4 km na pocztę do Świnic żeby wysłać paczkę. Korzystając z okazji chciałem wstąpić do kościoła - Sanktuarium Urodzin i Chrztu św. Siostry Faustyny. Tu była chrzczona, tutaj przyjęła Sakrament Komunii oo raz pierwszy. Zachowały się z tamtego czasu chrzcielnica i konfesjonał.
Gdy się zbliżałem z kościoła wychodziła pielgrzymka obcokrajowców. Mówili po angielsku. Postanowiłem podejść do sympatycznego rudego księdza ok. 40-tki i zagadałem po angielsku:
- Przepraszam, skąd jesteście?
- Z różnych miejsc w Wielkiej Brytanii.
- A ja mieszkam tu niedaleko i... właśnie szykuje się do pieszej pielgrzymki przez Wyspy.
- ???
- Jest nas więcej. Modlimy się nogami głosząc Boże Milosierdzie. Co roku gdzieś wędrujemy. Ja w tym roku wyruszy z irlandzkiego Knock, przez Szkocję i Anglię do Francji dalej do Brukseli.
Ksiądz słucha z zaciekawieniem.
- Mieszkam w Saint Andrews, w Szkocji, może to będzie po drodze, proszę mnie odwiedzić.
- Mam do księdza pytanie...
-?
- Będę szedł z kosturem w kształcie krzyża. Jak na taki widok reagować będą ludzie w Szkocji?
Spojrzał na mnie jakoś smutno.
- Wielu nie będzie nawet wiedziało co to za znak.

środa, 11 czerwca 2014

wiara

Po upalnym dniu wieczór jest doskonały. Nie brakuje mu ani ożywczego cienia ani łagodnego śpiewu ptaków ani zapachu skoszonej trawy.
Wychodzę na zewnątrz z książką - prezentem od autora, Michała Płoskiego, ikonografa który tworzy w leśnej samotni gdzieś na południu Polski. Nie używa maila i nasz kontakt przez książkę staje się komunikacją głębszej natury.
Gdy robię krok ze schodów noga wpada nagle w dziurę w ziemi doskonale zamaskowaną skoszoną trawą - ciało odruchowo ratuje się przed skręceniem kostki gubiąc równowagę i leci bezwładnie w dół.
Leżę na wznak czując mocno ból stopy i zapach trawy. Zastanawiam się czy nie zwichnąłem stawu, ale nie, ruszam kostką, ból stopniowo mija. Ulga.
Dziwne - odkrywam - można przejść bez problemów kilka tysięcy kilometrów z ciężkim plecakiem albo doznać kontuzji robiąc jeden krok z domu.
Jeszcze mocniej pachnie teraz trawa i w ciszy wieczoru wyraźniej śpiewają ptaki.
Wdzięczność rodzi większą uważność...

Masując stopę otwieram książkę na stronie 116:

" Słucham oratorium Toma Johnsona poświęconego Dietrichowi Benhofferowi. Ten długi, dwugodzinny utwór zawiera wiele wspaniałych tekstów ewangelickiego teologia i męczennika czasu ostatniej wojny. Jola przetłumaczyła je na polski i mogę śledzić ich treść. Benhoffer, który miał odwagę przeciwstawić się Hitlerowi gdy ten sięgał po władzę, a później angażować się w aktywność konspiracyjną, osadzony w więzieniu został pozbawiony jakiejkolwiek możliwości działania.
Stracono go w ostatnich dniach wojny na osobisty rozkaz Hitlera. Oratorium zamykają słowa listu napisanego przez teologa w więzieniu:

...doświadczyłem i doświadczam tego, aż do tej pory, że dopiero w zupełnej doczesności życia, uczę się wierzyć.
Jeśli całkowicie zrezygnowało się z tego, aby uczynić coś samemu z siebie - zostać  kimś świętym lub nawróconym grzesznikiem, człowiekiem kościoła lub kimś sprawiedliwym - wtedy wpada się całkiem wprost w ramiona Boga. Wtedy traktuje się poważnie nie własne cierpienie, ale cierpienie Boga w świecie. Wtedy czuwa się z Chrystusem w Getsemani... i myślę, że to jest wiara. "

plama

Po powrocie z gór zauważyłem plamę z jagodowego drzemu na pomarańczowej koszulce.
Koszulkę dostałem w Sanoku, drzem w Rajskiem - dobrzy ludzie to błogosławieństwo w drodze.
Plama uparła się że nie podda się w praniu, szkoda - pomyślałem - to była dobra koszulka.
Kolejne pranie z namoczeniem też dało zero efektu.
Przyjrzałem się jeszcze raz fioletowej plamie na pomarańczowej koszulce i w głos się roześmiałem.
- Nawet nie przypuszczałem jaki ze mnie porządny pielgrzym!

niedziela, 8 czerwca 2014

perspektywa

Żwir schludnej alejki chrzęści miarowo gdy mijam kolejne rzędy długich, prostokątnych, drewnianych baraków. Proste linie ciemnych, deskowanych ścian ciągną się daleko, aż do drutów, ale punkt ich zbiegu byłby gdzieś znacznie dalej. To jest perspektywa klasyczna - dochodzi do mnie - gdy budynki i ludzie maleją wraz z oddaleniem, a ich linie biegną do niewidzialnego punktu gdzieś nieskończenie daleko. Baraki zaprojektowano jako stajnie dla koni ale używano ich jako przechowalnie dla umierających niewolników: po czterystu w jednym baraku na trzypiętrowych pryczach. Jesienią 1944 roku zmieściło się ich nawet  2000. Perspektywa to liniowy porządek odwzorowania przestrzeni. W Auschwitz ten geometryczny plan od razu rzuca się w oczy. Oświecony rozum utwierdzony jedyną słuszną racją - optymalizuje rzeczywistość usuwając przypadkowe krzywizny i elementy zbędne, które tworzą chaos i zaburzają perspektywę jedynej słusznej wizji. Auschwitz to modelowa perspektywa klasyczna: krok po kroku człowiek maleje aż do zniknięcia w punkcie gdzieś na linii wyznaczonej przez ciemne ściany martwych baraków.


W Bieszczadach mieliśmy z Serhijem omówić program planowanego na jesień  pleneru polskich i ukraińskich ikonografów. Mamy wspólnie przez 10 dni pisać ikonę. "Miłość i pojednanie".  Nasza praca i modlitwa zwrócone są w przyszłość, gdzie ukrywa się tajemnica przebaczenia, niedostępna dla samego człowieka.
Serhij dotarł swoim samochodem do Rajskiego o 12.00, przetrzepany ostro na granicy przez celników. Gdy mieliśmy siadać do obiadu Małgosia zawołała nas z werandy. Doskonały pięciobarwny półokrąg rysował się nad Rajską Doliną tak wyraźnie, że zdumieni staliśmy w milczeniu dłuższą chwilę. Tęcza to biblijny znak przymierza, ikonowy symbol Bożej opieki.
Ikona od Platona wzięła określenie "święta geometria".  Tylko doskonałość potrafi rysować prawdziwe linie. Ta geometria, która tylko niekiedy ukazuje się człowiekowi, na stałe mieszka w ikonie.
Jednak niełatwo ją tam dostrzec. Kluczem jest rezygnacja z własnej perspektywy i podążenie za liniami planu wyznaczonego przez inną perspektywę, odwróconą.
Odwrócona perspektywa wprowadza w ikonie porządek doskonały. Tutaj budynki i ludzie nie maleją wraz z oddaleniem tylko rosną. Rzeczy małe i nieistotne nabierają nagle znaczenia a to co wielkie i oczywiste groteskowo karleje. Linie tej perspektywy nie spotykają się w nieskończenie odległym martwym punkcie, dzieje się coś odwrotnego. Budynki i ludzie oddalając się rosną, a linie perspektywy wybiegają przed płaszczyznę ikony i skupiają się we mnie, jakby czyniąc mnie centrum ikonowego przedstawienia.
W Bożym planie ikony to człowiek jest najważniejszy.

Następnego dnia pojechaliśmy razem do Katowic. Dla mieszczącego się tam hospicjum "Cordis" Serhij kilka lat temu napisał dla nich dużą ikonę św.Trójcy według słynnej pracy Andrzeja Rublowa. Tempera na desce trzy na trzy metry - chyba największa Ikona Trójcy na świecie. Ucieszyłem się ze będę mógł zobaczyć to dzieło. W kolejnych latach hospicjum zamówiło do kaplicy 12 ikon świątecznych - scen z Ewangelii, a potem 14-częściowy cykl scen z życia Małej Tereski - na oddział, gdzie przebywa 22 dorosłych i 9 dzieci. 

Śląsk powitał nas deszczem i zapadajacym zmrokiem który szybko przykrywał dymiące kominy. GPS oszalał zapętlajac naszą trasę w gęstej sieci dróg przemysłowej aglomeracji ale myślami byłem już przy ikonach, które towarzyszą w ostatniej drodze 22 dorosłym i dziewięciorgu dzieciom.
- Tutaj ludzie dużo chorują - z dziwną troską powiedział Serhij znad kierownicy.

piątek, 30 maja 2014

słowik

Z krótkimi przerwami cały dzień pracowalem nad ikoną. Wieczorem poczułem lekkie zmęczenie, wsiadłem więc na rower i trochę pod pretekstem dopompowania kół pojechałem do Kazimierza, który jest posiadaczem pompki. Lubię czasem go odwiedzić bo jest uważnym obserwatorem i potrafi ciekawie opowiadać o przyrodzie. Mieszka samotnie pięćset kroków dalej, w domu z białego kamienia, podobnym do tego z sąsiedniego Głogowca, w ktorym przyszła na swiat św. siostra Faustyna.
Dziesięć lat temu obok swojego domu postawił dla niej murowaną kapliczkę. Mówi że Faustyna znowu błogosławi teraz okolicy, a on ma towarzystwo.

Gdy pompowałem koło z pobliskich zarośli odezwał się słowik. Przerwałem i dłuższą chwilę przysluchiwaliśmy się razem nieoczekiwanemu koncertowi. Trele słowika wznosily się to opadały, kląskania i przejmujące tirl-tirl-tirl zadziwiały czystością i pomysłowymi przejściami w coraz to nowe tonacje. Wyraźnie było słychać że mały wirtuoz wkładał w ten występ całe serce.
- Śpiewa dla swojej rodziny - powiedział Kazimierz - Inaczej niż pozostałe ptaki, które śpiewem popisują się tylko po to żeby przywabić partnerkę, a potem milkną. Ten słowik ma już samicę i młode i śpiewa teraz dla nich. Czasem zaczyna koncert po dziewiątej wieczorem i słyszę go do północy - w głosie Kazimierza słychać było uznanie.
Wyobraziłem sobie samiczkę która razem z nieopieżonymi maleństwami słucha w nocy mężowskiego koncertu.
Słowik po chwili znów podjął swoją niezwykłą pieśń.
Pomyślałem ze tak może brzmieć tylko piosenka o prawdziwej miłości.

poniedziałek, 26 maja 2014

służba

Ze statystycznego punktu widzenia to co robiła przez całe swoje życie Matka Teresa, święta od biedaków, było ledwie dostrzegalne lub nawet nic nie znaczące. Po ludzku patrząc nie odniosła sukcesu. Jednak mimo tego ta drobna zakonnica z Albanii dokonała w swoim życiu wielkich dzieł.
Była ostro krytykowana za nie liczenie się z realiami świata. Zarzucono jej, że mogła lepiej wykorzystywać zdobywane środki, stosować nowcześniejsze metody leczenia, skuteczniej diagnozować i przedłużać życie ludzi, pomagać większej ilości potrzebujących.
Ona jednak stale powtarzała, że nie interesuje jej polityka społeczna, tylko pomaganie konkretnemu człowiekowi.
Polityka służy ważnym celom, koniecznym i wartym uznania, ale chrześcijaństwo nie jest statystycznym poglądem na świat. Przypowieść o tym, że więcej będzie w niebie radości z powodu skruchy jednego grzesznika niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy pokuty nie potrzebują - jest stwierdzeniem antystatystycznym i dobrze oddaje postawę i cel życia chrześcijanina. Prorocy w Starym Testamencie nie szukali poparcia w liczbach, działali często na przekór statystycznym i "zdroworozsądkowym" przesłankom, idąc pod prąd i w słabości odnajdując prawdziwą siłę. Symbolem tego podejścia jest strategia Gedeona, który stając wobec o wiele potężniejszego przeciwnika ... uszczupla swoje siły po to, żeby pozwolić objawić się mocy samego Boga. To nie oznacza bezczynnej bierności, przeciwnie, wymaga wielkiej odwagi i mądrości, ale przede wszystkim - wiary.
Nowy Testament jeszcze bardziej podkreśla zasadę, że chrześcijanin nie szuka racji po stronie większości, nie pragnie zdobywać "ziemskiej" przewagi nad przeciwnikiem.
Chrześcijańska wiara w dobro absolutne i służba temu dobru to postawy antystatystyczne i trudno znaleźć dla nich zrozumienie z poziomu procentów, wskaźników i trendów.
Być może Matka Teresa mogła się postarać o bardziej nowoczesne wyposażenie swojego hospicjum w Kalkucie, jednak nigdy nikomu nie odmówiła pomocy - przyjmowała wszystkich bez względu na status społeczny czy wyznawaną religię.
"Służba społeczna obraca się wokół liczb, miłość chrześcijańska służy człowiekowi, którym był sam Bóg" - mówiła.

Cytat z książki Malcolma Muggeridge'a pt. "Something beautiful for God", opisującej służbę ubogim i życie Matki Tetesy w slumsach Kalkuty (tłum. własne):

"Wyobraźmy sobie że na tratwie, która może utrzymać tylko jedną osobę znalazło się dwóch ludzi: Bernard Shaw i człowiek umysłowo chory. Rozpatrując rzecz w statystycznych kategoriach świata doczesnego Shaw powinien zepchnąć chorego biedaka do morza i uratować siebie, by potem móc pisać nowe, umoralniające ludzkość sztuki. Z punktu widzenia chrześcijańskiego paradoksu pozostawienie na tratwie chorego umysłowo przydałoby nowej chwały życiu ludzkiemu, którego godność ma większą wartość niż wszystkie sztuki jakie stworzyła dotąd i stworzy w przyszłości ludzkość."

Ta książka wpadła mi w ręce wczoraj, gdy po świątecznej przerwie ruszyła na nowo machina ostrych sporów wokół politycznych konceptów dwóch skonfliktowanych ugrupowań politycznych, z których każde podpiera się własnymi interpretacjami faktów i własnymi statystykami.
Może dlatego antystatystyczne chrześcijaństwo tak trudno pogodzić z polityką.

Dla Matki Teresy wiara w Dobro i służba Dobru były wszystkim, czym warto wypełniać życie. Do końca. Gdy człowiek skupia się na Dobru przez wielkie "D", wtedy energia politycznegi sporu znajduje naturalne ujście w kierunku wspólnego dobra, jakim jest każdy człowiek. Łatwo jednak stracić wiarę w to dobro i zacząć pokładać ufność w ziemskich statystykach wykorzystywanych przeciwko myślącym inaczej.

"If the Sun and the Moon could ever doubt, they'd immediately go out"

"Gdyby Słońce i Księżyc mogły wątpić - natychmiast by zgasły"

William Blake

sobota, 24 maja 2014

wdzięczność

Ksiądz Maciek z Wołkowyi w Bieszczadach zaprosił mnie żebym opowiedział o pielgrzymowaniu mlodzieży przygotowującej się do Sakramentu Bierzmowania.
Dość wesoła gromadka chwilami nawet słuchała...
Na koniec kilkoro podeszło do mnie i jeden młody człowiek zapytał:
- A czy jest możliwe doświadczenie miłosierdzia bez wcześniejszego upadku?

Nie wiedziałem co odpowiedzieć.
Nie przyznałem się że właśnie to pytanie powraca do mnie często w drodze. Może odpowiedź na nie byłaby ważnym krokiem w moich poszukiwaniach...

Tydzień później to samo pytanie zadałem w Warszawie sędziwemu mnichowi w brązowym habicie.
- Cóż - uśmiechnął się - Milosierdzie to ratunek dla grzesznika, podnosi go z upadku, daje odczuć Bożą obecność. Miłość Boża jest jednak w pewnym sensie ponad Milosierdziem, bo oznacza trwanie w Jego obecności. Z drugiej strony - któż z nas nie upada w grzech?

W starych notatkach znalazłem słowa Jecheskiela Landaua, czeskiego rabina z XVIII wieku:
" Końcem człowieka jest śmierć, dosięga każdego. Lecz bez grzechu nie ma śmierci.
Więc nie ma człowieka bez grzechu."

W majowym słońcu wracałem polną drogą do mojej sypialni-pracowni na wsi pod Łęczycą.Gdy droga weszła w las, cień, chłód i żywiczne aromaty przyniosły niespodziewanie ulgę od słońca i upału. Gdzieś z koron drzew dobiegły niezwykłe dźwięki.
Zatrzymałem się żeby chrzęst żwiru pod nogami nie przeszkadzał w katedralnym koncercie niewidzialnego ptaka - wirtuoza.
Przez serce przemknął zachwyt i żal - że za moment ta chwila się skończy, że będę musiał opuścić ten zakątek i pójść dalej.
Ale zaraz pojawiła się wdzięczność, która przykryła wszystko inne. Wdzięczność dla tej jednej krótkiej chwili.

To ona, wdzięczność, mogłaby być odpowiedzią na pytanie! - pomyślałem.
Wdzięczność pomimo przemijalności.
Albo właśnie dla niej.

środa, 21 maja 2014

bieda

Święty Franciszek nie był teologiem ani biblistą, nie był nawet księdzem, do czego usilnie go namawiano. Mimo to umiał się modlić i tą modlitwą porwał wielu. Nie był też psychologiem ani socjologiem, choć ludzka natura i natura ludzkiej zbiorowości odkrywały przed nim swoje tajemnice. Nie był też zbyt wymownym kaznodzieją, niektórzy jego bracia przewyższali go w tej sztuce, a niedoścignionym mistrzem był tu św. Antoni z Padwy. Nie pozostawił po sobie wielu tekstów, ledwie kilka modlitw.Święty Franciszek nie był ekonomistą choć wiedział jak nakarmić tysiące i pozostawił po sobie największą ilościowo organizację w Kościele - Zakon Braci Mniejszych.
Kim był św. Franciszek?
Był poetą, wędrownym śpiewakiem, bardem piękna i miłości. Bo w jego czasach muzyka i poezja były połączone ze sobą, podobnie jak piękno i miłość. Franciszek nie chciał tworzyć zakonu, chciał aby wszyscy ludzie i wszystkie stworzenia byli jedną wspólnotą Bożej miłości wyśpiewanej przez zwyczajną i dostępną każdemu radość bycia częścią Bożej natury.
To ludzie zamiast tego stworzyli ze świadectwa Franciszka kolejny zakon. A potem w nim liczne podzakony. Zrobili to w dobrej wierze ludzie - specjaliści: biblisci, teologowie, egzegeci, psychologowie, socjologowie i ekonomiści.
Przypomina mi się to ilekroć słyszę pod swoim adresem z serca płynące rady:
- Zrobilbyś coś ze swoim życiem, masz talenty, a mieszkasz w takich warunkach... włóczysz się żyjąc z dnia na dzień i nawet nie masz porządnych ubrań.

Nigdy nie będę św. Franciszkiem. Zrozumiałem jakiś czas temu że mogę być tylko sobą. Ale cały czas tęsknię... a może nadal tylko uciekam?

Franciszek chciał pozostać tylko poetą. Niczego mu nie brakowało bo potrafił kochać do szaleństwa.

Może moi przyjaciele mają rację...
Może brakuje mi tej miłości

rajska

Tydzień temu siedziałem z kubkiem herbaty na werandzie domu z widokiem na góry. Rajska Dolina to dobra nazwa dla tego zakątka Bieszczad - pomyślałem.

Dłuższą chwilę przyglądam się odcieniom zieleni pokrywającym falującą linię wzgórz.
Maj to w przyrodzie czas odrodzenia do nowego życia, a zieleń w ikonografii to symbol nadziei, kolor szaty trzeciej Boskiej hipostazy - Ducha - w ikonie Trójcy Świętej Andrzeja Rublowa.
Zieleń to nieuchwytność Ducha i ciągle żywa nadzieja na spotkanie z Nim... On jednak wędruje tylko swoimi drogami, niepoznawalny dla człowieka i nieuchwytny.

Przerywana linia jasnozielonych brzóz u stóp wzgórza wyznacza początek lasu. Wyżej las gęstnieje, wspinając się grabami przeplecionymi sosną lub lipą. Czasem wychyli się ciemniejszy dąb, strzeli świerk albo skłębi krzak czeremchy obsypany kwieciem. Dalej już niepodzielnie króluje buk, jego nasycona zieleń dominuje aż po kreskę horyzontu odcinającą niebo.
Tkany setką odcieni zieleni wzorzysty kilim, szerokim ruchem zarzucony na góry, łagodzi ostre linie wzgórz i otula miękko dom dla tysiąca stworzeń.
Zauważam że każdy gatunek drzewa ma swój własny odcień zieleni. To odkrycie zdumiewa mnie i daje teraz silnie odczuć, że każdy najmniejszy element Rajskiej Doliny został kiedyś indywidualnie dotknięty dobrą ręką Stwórcy.

Nagle nie wiadomo skąd pojawia się zdanie przeczytane kiedyś w książce Iriny Jazykowej pt. "Oto czynię wszystko nowe. Ikona w XXI wieku":
" - Kontemplacja natury to jedna z pierwotnych praktyk ascetycznych."

Jak to "ascetycznych"? - dziwię się.
Jak mam to piękno stworzenia, łagodność i harmonię dziewiczej natury dającej pokój - łączyć z ascezą, a więc wyrzeczeniem, ofiarą i cierpieniem?
Przyglądam się uważniej i dostrzegam, że miękki dywan zieleni skrywa postrzępione grzebienie skał, wyniesione kiedyś przez potężne i brutalne siły ukryte w ziemi.
Nieokiełznana i dzika potęga górotworu jest tu dalej obecna, choć teraz uśpiona pod zielonym kobiercem.
Ale obudzi się znów od zimnych wiatrów które zawitają tu jesienią. Pożółkłe brzozy zaszumią sypiąc liśćmi, zrudziałe buki pochylą korony, Rajska Dolina przywdzieje nową szatę utkaną teraz ze stu odcieni rudości i czerwieni. I znów każdy gatunek przywdzieje inną.
Czerwień to kolor miłości która dojrzewa tu cały rok, żeby coraz krótszy dzień położył wreszcie na nagie drzewa złote światło ostatniego pożegnania. Bo złoto jesieni to najwyższy z kolorów, znak Bożej chwały, której dostąpić można tylko po śmierci.

Kontemplacja natury to pogodzenie się z przemijaniem. Dopiero zgoda na śmierć czyni mnie wolnym. Dopiero po śmierci mogę odrodzić się do nowego życia.

Patrzę na cudowną zieleń Rajskiej Doliny i czuję wdzięczność.

piątek, 16 maja 2014

punkt

Jedna z uczestniczek bieszczadzkich warsztatów ikonopisania zapytała czy na spotkanie może przyjechać z mężem, jak się okazało matematykiem z wykształcenia. Zgodziłem się. Nie uczestniczył w naszej pracy, ale pojawiał się na modlitwach i przyglądał się z boku jak dzień po dniu na deskach pojawiały się święte oblicza. Ikona jako "widzialny znak niewidzialnego", jest w istocie abstrakcją, zauważył to Jerzy Nowosielski, ma sporo wspólnego z matematyką, konkretnie z geometrią. Nie naśladuje rzeczywistości widzialnej, daje obraz świata doskonałego, ukrytego za zasłoną. Jest oknem, które otworzyć może tylko łaska.
W ikonie nie ma przypadku ani dowolności, podporządkowana jest ściśle zasadom kanonu, choć tak ważna jest tu wolność.
Komponują ją figury: koło, trójkąt, kwadrat, złoty podział - wyrażają się w liniach spojrzeń archaniołów, fałdach szat, gestach. Święta geometria - mówił Platon.
Podczas jednej z przerw podszedłem do matematyka pijącego kawę na werandzie.
- Czy punkt posiada powierzchnię? - zapytałem.
- To pytanie trzeba by sformułować matematycznie - nie był zaskoczony pytaniem.
- Zatem... ile wynosi powierzchnia punktu?
- Teoretycznie zero...
- Zatem mówimy o czymś, czego w rzeczywistości nie ma?
Uśmiechnął się.
- Tak, z punktem jest problem. Matematyka spotyka się tu z filozofią, albo nawet z czymś jeszcze...

Po powrocie z gór zajrzałem do definicji punktu. Okazało się, że punkt to jedno z podstawowych pojęć geometrii - bezwymiarowy obiekt, niedefiniowalny przez matematyczny formalizm. Ma zerowe rozmiary, ale jednak mówimy o nim tak, jakby realnie istniał. Jest więc ideą. Euklides pisał, że punkt to jest to, co nie składa się już z części.

Odkryłem nagle, że pytanie o powierzchnię punktu można zadać na kilka innych sposobów. Te pytania pojawiają się w samotnej drodze.
"Czy materia styka się z duchem?"
"Czy cud łączy się z naturą?"
"Czy Bóg i człowiek....

Punkt jako koniec drogi. Kres poszukiwań. Odpowiedź.

truskawki

Czekając na autobus przy Rotundzie zostałem zagadnięty przez człowieka wyglądającego na bezdomnego.
- Nie chcę pieniędzy - mówił szybko - chcę tylko panu coś pokazać - odwrócił się i zaczął iść przed siebie najwyraźniej licząc, że udało mu się mnie przekonać.
Nie wiem dlaczego, ale ruszyłem za nim.
- Nie chcę żebrać, umówiłem się z taką panią, że pomogę jej sprzedać truskawki. Nie uwierzy pan jakie dobre. Prawdziwe, takie pachnące truskawkami. Jak pan skosztuje to zakupy murowane! - odsłonił brakującą górną dwójkę.
Doszliśmy do skody combi z podniesionymi tylnymi drzwiami, w których ustawione były kobiałki pełne truskawek.
Wyglądający na bezdomnego rozpływał się w uśmiechach do rumianej właścicielki ruchomego straganu.
- Przyprowadziłem klienta... niech pan bierze całą kobiałkę... założyłem się o nerkę że uda się to wszystko sprzedać, a czasu coraz mniej...
Truskawki wyglądały wybornie.
- Słodkie? - spytałem.
- Proszę spróbować - podsunął mi kobiałkę.
Rzeczywiście smakowały doskonale.
Zadowolony z zakupów, żegnany uśmiechami i życzeniami "udanego dnia" wskoczyłem do autobusu.
Z okna widziałem jak do bezdomnego sprzedawcy podeszło dwóch policjantów najwyraźniej żądając dokumentów. Pewnie za zaczepianie przechodniów. Coś im tłumaczył szeroko gestykulując.
Autobus odjechał i nie zobaczyłem zakończenia tej sceny. Pomyślałem jak piękny byłby świat gdyby ci dwaj policjanci kupili od niego kobiałkę... nawet jedną na dwóch.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

pielgrzym

Pokazał jak wytrwać do końca.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

wywiad

Kim jesteś? Co robisz?

Roman Zięba: Wędruję. To znaczy stale coś w sobie przekraczam. Zimy spędzam na mojej wsi, gdzie mam pracownię pisania ikon. A latem gdzieś wyruszam. Zwykle sam, ale czasem z kimś. Droga prowadzi do miejsc, które według nas (Pielgrzymów Miłosierdzia – przyp. red.) potrzebują modlitwy, potrzebują Bożego Miłosierdzia. Zaczęło się od trzech samotnych szlaków do Asyżu. Szliśmy w 2011 na spotkanie z Benedyktem XVI i na wspólną modlitwę o pokój przedstawicieli wszystkich religii świata. Każdy z nas pokonał wtedy ok. 4 tys. kilometrów. Wojtek szedł z Fatimy w Portugalii, Dominik z Moskwy, a ja z Jerozolimy. Dwa lata temu była droga przez Norwegię na Wyspę Utoya, gdzie dokonano masowego morderstwa na 77 młodych ludziach, a rok temu szliśmy z Wojtkiem do Moskwy przez Litwę, Białoruś, Smoleńsk i Katyń.

Wiem, że wiele osób patrzy na takie życie trochę podejrzliwie, jak na rodzaj beztroski: ten człowiek nie potrafi się ustabilizować, powinien gdzieś wreszcie osiąść. Ale tak potoczyło się moje życie. Kiedyś byłem prezesem spółki w consultingu IT i jako specjalista od sukcesu w zarządzaniu prowadziłem w Warszawie dostanie życie człowieka w krawacie. Dziś pielgrzymowanie jest ważną treścią mojego życia i ta droga prowadzi dalej.

Jak to jest cały czas pielgrzymować?

Roman Zięba: Gdy doszedłem w 2011 roku do Asyżu po czterech miesiącach wędrówki bez pieniędzy i namiotu, miałem poczucie, że Boża obecność i opieka w drodze, dzięki modlitwie, jest czymś realnym. Wiele razy wychodziłem z trudnych czy wręcz beznadziejnych sytuacji dzięki temu, że ufałem i w największej nawet opresji powtarzałem "Jezu ufam Tobie!".

Teraz wiem, że jeśli człowiek idzie drogą woli Bożej w swoim życiu, gdy realizuje nie własny projekt, ale projekt Boga na swoje życie - wtedy wszystko się układa. To jest możliwe tylko dzięki zawierzeniu i modlitwie. Dlatego, gdy idzie się zawierzając siebie całkowicie Bożej Opatrzności, gdy jedynym zabezpieczeniem jest modlitwa, wtedy nie ukąsi skorpion, nie pogryzą dzikie psy i zawsze znajdzie się pomoc w odpowiednim momencie. Bo to jest tak, że gdy jedną dłoń dajesz Jezusowi, a drugą Maryi i idziesz między nimi jak dziecko - wtedy zawierzenie spotyka się z roztropnością i droga się prostuje.

Po Asyżu zapragnąłem żeby takie pielgrzymowanie kontynuować w normalnym, codziennym życiu. Tam to jest możliwe, ale tutaj już jest trudniej.

Mówisz, że pielgrzymujesz w intencjach Cywilizacji Miłości - co to konkretnie oznacza?

Roman Zięba: Cywilizacja Miłości to pojęcie użyte po raz pierwszy przez Pawła VI, a potem rozwinięte i opisane przez naszego papieża bł. Jana Pawła II. Cywilizację Miłości opisują cztery prymaty – zasady, które mamy wypisane na dębowych tablicach pokoju, jakie zabieramy w każdą pielgrzymkę i zostawiamy potem jako wotum w świątyni na zakończenie drogi.

Są to: prymat człowieka przed rzeczą, prymat "być" przed "mieć", prymat etyki przed techniką i najważniejszy – prymat miłosierdzia przed sprawiedliwością. Głoszenie tych zasad, to w zasadzie głoszenie Ewangelii, tylko wyrażonej może bardziej uniwersalnym, jakby ponadreligijnym językiem.

W drodze podobna myśl przyszła do każdego z nas – że pielgrzymowanie w intencji cywilizacji miłości to w istocie droga własnego nawrócenia. Bo nie można głosić pokoju nie będąc samemu jego znakiem dla innych.

Jesteśmy w czasie Wielkanocnym... Czym jest dla Ciebie zmartwychwstanie?

Roman Zięba: Zmartwychwstanie to dla mnie wielka nadzieja. Może największa... Nadzieja na odrodzenie do nowego życia. Ta nadzieja ożywia mnie w drodze, wzmacnia nogi, a zatrzymuje mnie samooskarżenie - że nie jestem godzien tej nagrody, że upadam przecież wciąż w te same grzechy. Mimo, że wiem od kogo pochodzą te samooskarżenia i jaki mają cel, to jednak przyglądam się im i ten obraz mnie samego w ich świetle jest dość mroczny. W samotnym pielgrzymowaniu opadają zasłony, ujawnia się prawda o moich słabościach. Mimo to po upadkach podnoszę się i idę dalej, nadzieja jest silniejsza... na nowe życie z Jezusem.

Czy można powiedzieć, że nawrócenie to było takie właśnie Twoje zmartwychwstanie?

Roman Zięba: Nawrócenie przyszło w drodze, gdy wyruszyłem wkraczając w niepewność... trochę z desperacji, żeby wreszcie odrzeć się z kłamstw i złudzeń dotychczasowego życia, w którym raniłem siebie i bliskich. Teraz myślę, że nawrócenie nie przyszło, że raczej cały czas przychodzi... Na pewno coś w moim życiu się zmieniło, ale czy jestem nawróconym człowiekiem? Może teraz bardziej tęsknię. I stałem się bardziej wrażliwy na trzy słowa: prostota, uczciwość i wierność. Stale wracają w drodze. Bo nadal jestem w drodze. I chyba stale się nawracam.

Kiedy nie jesteś w drodze, to mieszkasz w ciekawym miejscu – w miejscowości, gdzie urodziła się św. Faustyna Kowalska. Jak to się stało, że tam zamieszkałeś?

Roman Zięba: Mieszkam od dwóch lat we wsi Saków, w miejscu oddalonym od rodzinnego domu Helenki Kowalskiej (później s. Faustyna – przyp. red.) o 2,5 km. Nazywam tą okolicę „Ziemią Bożego Miłosierdzia”. Gdy tam przyjechałem po raz pierwszy z plecakiem, chciałem przez jakiś czas doświadczyć tego miejsca, z którego została powołana przyszła święta i apostołka Bożego Miłosierdzia.

Interesowali mnie ludzie, przyroda, zapachy, wschody i zachody słońca, tradycje i ludowa pobożność mieszkańców. Chciałem poczuć i bliżej poznać rzeczywistość, w której się urodziła i spędziła pierwszych 16 lat życia Święta Siostra Faustyna. Ten czas ukształtował w niej na pewno fundament, na którym dalej układało się jej życie i budowało się to niezwykle świadectwo zaufania Bożemu Miłosierdziu.

No i tak tutaj zostałem. Od księdza mam klucz do pomieszczenia, gdzie mam sypialnię połączenia z pracownią. Czasem, gdy idę od siebie na podwórko domu, w którym się urodziła przyszła święta, żeby w godzinie Miłosierdzia odmówić koronkę - widzę ciągnące po niebie chmury spod których wypadają promienie słońca i kładą światło na pola i las.

Myślę wtedy, że mała Helenka też mogła widzieć takie zjawiska i może też przystawała na chwilę, żeby się im przyjrzeć i zdumiewać ich pięknem i nieuchwytnością. Ta ziemia to takie moje Betlejem Bożego Miłosierdzia. Tu rodzi się coś ważnego. I stąd wyruszają nasze pielgrzymki.

Czy w tym roku też wybierasz się na jakąś pielgrzymkę?

Roman Zięba: Chcielibyśmy uczcić pielgrzymką niezwykle wydarzenie, jakim jest kanonizacja Jana Pawła II, która przypada w Niedzielę Bożego Miłosierdzia. Planowaliśmy z Wojtkiem drogę przez USA, ale pojawiły się kłopoty z wizą, dlatego odłożyliśmy Stany na przyszły rok. W tym roku Wojtek powędruje w dzień kanonizacji z Rzymu do Krakowa, a ja spotkam się z nim w Wadowicach i stamtąd pójdę do Głogowca, rodzinnej wsi świętej siostry Faustyny. Niby tylko 300 km. Ale prawdziwej pielgrzymki nie mierzy się w kilometrach. Ta najważniejsza liczy 40 cm. Tyle dzieli rozum od serca.

Rozmawiała
Agnieszka Kminikowska