czwartek, 23 grudnia 2010

tarcie

W siódmej klasie podstawówki na lekcji fizyki dostaliśmy zadanie polegające na opisaniu jak wyglałby świat gdyby nie istniało zjawisko tarcia. Tekst objętości jednej strony w zeszycie miał opisać świat urządzeń nie podlegających zużyciu, łożysk nie ulegających ścieraniu, opon, które nie łysieją itd. Lubiłem pisać, więc ochoczo zabrałem się do tego ciekawego zadania, ale już po chwili stwierdziłem, że nie potrafię nawet zacząć. Każdy proces pozbawiony tarcia eliminował proces, który był jego przyczyną. Stwierdziłem, że bez tarcia elementów nie może działać żaden mechanizm, że człowiek nie może zrobić jednego kroku bez tarcia podeszew butów o ziemię, że w ogóle niemożliwy jest żaden ruch. Cofając się w ten sposób do jakiejś praprzyczyny wszelkiego ruchu stanąłem w końcu w miejscu i niczego nie napisałem.

Wczoraj przeczytałem na onecie o ojcu pewnej dziewczynki, który pracował jako kierowca tira i rzadko bywał w domu. Kiedyś wrócił do domu z jakiejś długiej trasy. Pił alkohol z kolegami, a potem poszedł do swojej trzynastoletniej córeczki i przytrzymując jej usta brutalnie ją zgwałcił. Złamane niewinne życie. Ból, który być może już nie minie. Czy lepsza jest wtedy śmierć? W każdym człowieku, który czyta taką wiadomość, choćby przez moment pojawia się chęć zemsty na zwyrodnialcu. Trudno sobie wyobrazić karę, która byłaby zadośćuczynieniem za takie bestialstwo. Mówienie o świecie doskonałym, o miłości, o potrzebie przebaczania, budzi wściekłość. Nie może być żadnej sprawiedliwości w świecie, w którym dzieją się takie rzeczy. Zdani jesteśmy na przypadek i możemy tylko się cieszyć, jeśli do tej pory podobne cierpienie nie spadło na nas. Przewlekła depresja jest chyba stanem porównywalnym do doświadczenia tej dziewczynki.
Wyobrażmy sobie teraz, że istnieje jednak przebaczenie za taki czyn. Większość z nas nie ma aż tak silnej wyobraźni, ale załóżmy, że taki czyn można przebaczyć.
Wyobraźmy sobie, że istnieje człowiek zdolny do takiego przebaczenia. Przebaczenia, które nie jest zapomnieniem. Nie jest „machnięciem ręką” i rzuceniem z uśmiechem: „OK, było, minęło, zapomnijmy o tym”. Przebaczenie jest przyjęciem całego ciężaru. Wzięciem go na siebie. Dlatego tak trudno jest przebaczać.
Nie istniałby świat bez tarcia. Nawet by nie powstał. Tak samo nie istniałby świat bez cierpienia, choć tak trudno to pojąć. I nie wolno oceniać tych, którzy przebaczyć nie potrafią.
A teraz wyobraźmy sobie, że istnieje osoba, która potrafi przebaczyć wszystko. I że taki człowiek przychodzi do naszego domu w mroźny, zimowy wieczór. Ma zmoczone spodnie, śmierdzi i ma podbite oko. Zaskoczeni wpuszczamy go do środka, pozwalamy mu się umyć i dajemy mu herbatę.
Wtedy jest Boże Narodzenie.

niedziela, 19 grudnia 2010

Ból

Człowiek został tak stworzony, że nie szuka uzasadnień dla swojego szczęścia i spokoju, traktuje je jako zjawiska naturalne. Ktoś, kto wierzy w Boga przypomina szczura (hoduję szczury) – jest na swój sposób doskonały w akceptacji swojego losu.
Człowiek niewierzący natomiast swoje cierpienie nieodmiennie stara się sprowadzić do jakiejś przyczny, ukazać sobie logiczną nieuchronność swojego bólu. Jeśli tego nie zrobi, świat jawi mu się jako pozbawiony sensu, a on sam zatraca się w rozpaczy. Szukając owego uzasadnienia człowiek ten przejawia dużą aktywność w poszukiwaniach i dyskusjach na temat rzeczy ostatecznych, zajmując stronę przeciwników istnienia Absolutnej Miłości, która jest fundamentem większości religii. To paradoks, ale chyba na podobnej zasadzie zespoły grające muzykę satanistyczną potrzebują Boga właśnie po to, żeby potwierdzać sens swojego istnienia (a na płaszczyźnie mniej wzniosłej – zarabiać na biletach). Taka postawa wiąże się często z manifestacją siły i pogardą dla śmierci, ale pod tą warstwą łatwo dostrzec poczucie osamotnienia, i ciągłe poszukiwanie, napędzane przez egzystencjalny ból, ów ból istnienia, bez którego nie mogłoby istnieć nie tylko piękno ani sztuka, ale także miłość. Zwykle osoby te przejawiają niechęć lub nawet wrogość wobec ludzi wyznających zasady etyczne uznające cierpienie za nieunikniony i niezbędny składnik ludzkiej egzystencji. Budują własne systemy wartości z ideologii uznających apoteozę siły (Nietzsche, Darwin, Dawkins) lub z systemów dających poczucie panowania nad rzeczywistością (numerologia, astrologia, ezoteryka etc.). Chrześcijaństwo jest dla nich systemem szczególnie „odpychającym”, właśnie dlatego, bo proponuje akceptację cierpienia jako drogę do uzyskania zbawienia, czyli pełni poznania. Dlatego często wyszydzają lub ośmieszają system chrześcijański przez wytykanie jego przedstawicielom pedofilii, korupcji, zacofania i sprzeniewierzania się własnym wartościom, sugerując, że przewagę mają systemy propagujące „wolność”, „równość” i postęp w imię lepszej przyszłości ludzkości.
Paradoksalnie właśnie te osoby są motorem – o czym nie wiedzą – odrodzenia w systemie chrześcijańskim, w którym stale ścierają się procesy degeneracji i odnawiania. Wynikające ze stałego przeżywania bólu wrażliwość i wnikliwość tych ludzi uczą bowiem autentycznie chrześcijańskich postaw: przebaczenia i przyjmowania na siebie win innych ludzi. Jeśli w swych poszukiwaniach trafią na postawę autentycznie chrześcijańską, wówczas - zyskując przebaczenie, akceptację i miłość - dostępują czegoś na kształt „nawrócenia”, niekoniecznie przez przystąpienie do tego czy innego kościoła. Bardziej chodzi o powrót do pierwotnego i danego każdemu z nas, stanu akceptacji samego siebie, przyjęcia własnego cierpienia i zdania się na rzeczywistość, taką, jaka jest, nie zaś taką, jaką pragną żeby się stała. Nie może być zresztą inaczej. Bo ten Bóg, który może dla nich nie istnieje, przychodzi po to, żeby spotkać się właśnie z takimi jak oni. A poszukiwanie nigdy się nie skończy.

czwartek, 16 grudnia 2010

mikołaj

Czasem jestem świadkiem dyskusji na temat istnienia lub nieistnienia Boga. Zwykle w jej trakcie pojawia się niesmak, gdy okazuje się, że taka rozmowa raczej do niczego nie prowadzi. Ale chyba to lepiej, że ludzie dyskutują zamiast udawać, że temat ich nie dotyczy. Dziwi mnie czasem, że moja sympatia jest najczęściej po stronie tych, którzy szukają dowodów na nieistnienie Boga. Jednak czegoś szukają – myślę wtedy. Wsród najcięższych argumentów wymieniają holocaust, Rwandę i Bośnię, czasem jakiś autokar z pielgrzymami, który spada w przepaść w drodze powrotnej z pielgrzymki. Myślę, że nie trzeba szukać tak daleko. Podobne cierpienie jest w najbliższym szpitalu z oddziałem onkologii dziecięcej, albo w kamienicy obok, gdzie niedołężna staruszka siedzi przy pustym stole i nie może doliczyć się kwoty potrzebnej na lekarstwo. Co tak naprawdę różni osobę wierzącą, dla której wszystko co ją spotyka jest dobre i przychodzi w najlepszej (bo jedynej możliwej) chwili, od tego, kto przeżywając stale cierpienia, poniżenia i upokorzenia krzyczy, że chce umrzeć? Może odczuwany poziom bólu? A może jedni mają szczęście urodzić się w zdrowym ciele i w kochającej rodzinie, a inni mają pecha i „wiara nie jest dla nich”?
Nie posiadam dowodu na istnienie Boga, który przekonałby kogokolwiek, ale ostatnio doświadczyłem czegoś, co może być dowodem na istnienie świętego Mikołaja. Zaskoczę tych, którzy uśmiechają się teraz z przymrużeniem oka, sądząc że to żart, albo że posłużę się jakąś przenośnią. Nie. Dowód wydaje się bardzo konkretny i trudny do podważenia. Święty Mikołaj istnieje.

Dwa tygodnie temu zadzwonił do mnie mój przyjaciel Dominik. Pracuje jako pedagog w szkole, ale poświęca też czas młodzieży z domów dziecka i poprawczaków. Dużo chodzi z plecakiem po Europie i czasem zabiera kogoś na pielgrzymkę. Trzy lata temu z dwójką chłopców odbyli pieszą drogę z Gdańska do Medjugorie. W drodze z plecakiem jest czas milczenia i czas rozmów, bywa wspaniale i bardzo nieciekawie, ale zawsze zdarzają się dziwne rzeczy, to znaczy nieoczekiwane. Bo najważniejsze w drodze to na nic się nie nastawiać.
Dwa lata temu Dominik w cztery miesiące pokonał pieszo drogę z Gdańska do Jerozolimy. Połowę drogi przeszedł sam, połowę ze swoim młodszym bratem, zdany głównie na Opatrzność w sercach napotkanych ludzi.
To, co zrobił Dominik wzbudza zwykle zdumienie i zachwyt, ale Dominik nie opowiada o tym jak o jakimś wyczynie. Mówi, że coś go prowadziło, że to w sumie nie jego osiągnięcie. Jego była tylko decyzja żeby wyruszyć.
Dominik zadzwonił żeby zaproponować mi przeprowadzenie wykładu w Gdańsku.
- Uniwersytet Trzeciego Wieku poprosił mnie, żebym w ramach przedmiotu „geografia turystyczna” opowiedział o mojej pielgrzymce do Jerozolimy i o roku spędzonym na misji na Madagaskarze. Niestety nie mogę bo pracuję w tym czasie. Ale powiedziałem, że mam znajomego, który równie ciekawie opowie o swoich podróżach. Mógłbyś przyjechać?
- Tak, myślę że tak.
- Opowiedz im o swoich przygodach w Azji albo jak poszedłeś bez pieniędzy z Częstochowy do Rzymu. Ja dołączę do was około siedemnastej i powiem coś dla następnej grupy. A potem możemy w podsumowaniu opowiedzieć o naszej przyszłorocznej pielgrzymce z trzech miast do Asyżu. Aha, jako zapłatę dla mnie zaproponowałem, żeby zrobili paczkę świąteczną dla dzieciaków z Madagaskaru. Ty pogadaj z kobietą i dogadajcie się co byś chciał za swoje wystąpienie. Dałem jej twój numer, zadzwoni do ciebie. To do zobaczenia.

Gdy zadzwoniła do mnie pani z sekretariatu uczelni i uzgodniliśmy techniczne warunki prezentacji, poprosiłem, żeby jako wynagrodzenie przygotowała trzynaście paczek świątecznych dla dzieci. Podałem wiek i ilość dziewczynek i chłopców przebywających w pogotowiu dla ofiar przemocy w rodzinie na Bałutach.
Usiadłem żeby naszkicować plan mojej prezentacji. Przede wszystkim, nie będzie to o mnie, tylko o celu, jaki mnie prowadził. Dwa lata temu dobiegałem czterdziestki i właśnie rozpadły się wszystkie projekty mojego życia. Straciłem rodzinę i przyjaciół, zbankrutowała moja firma, a ja zostałem z wielkimi długami sam w kawalerce wynajętej za pożyczone pieniądze. Godzinami patrzyłem na ścianę po której wspinał się karaluch omiatając przed sobą drogę czułkami. Zazdrościłem mu, bo doskonale wiedział dokąd zmierza. Drwina losu polegała na tym, że dotychczas zarabiałem ucząc innych jak zarządzać projektami, więc po tym jak doprowadziłem do katastrofy wszystkie ważne projekty mojego życia, straciłem moralne prawo mówić komukolwiek o tym, jak obierać cele i jak tworzyć strategie ich realizacji. Zupełnie nie wiedziałem co ze sobą począć. Trudno było zwlec się z łóżka. Odrzucał mnie świat biznesu i specjalistów w krawatach. Zatrudniłem się za 800 zł jako streetworker w fundacji pracującej z dziećmi ulicy na warszawskiej Pradze, ale dzieci mi nie ufały. Od razu odkryły, że chciałem czegoś dla siebie, nie dla nich. Powoli uczyłem się od nich podstawowych zasad. Okazało się, że bardzo mało wiem o życiu i muszę zacząć od edukacji na poziomie podstawowym. Zbliżały się moje czterdzieste urodziny. Chciałem podsumować to co za mną i dowiedzieć się, jak mam żyć dalej. O ile przyszłość miała jeszcze cokolwiek dla mnie.
Nie wiem skąd się pojawił pomysł na drogę do Rzymu. Może narodził się z desperackich prób rozliczenia się z przeszłością, z duszącego poczucia winy. A może chodziło o grób Jana Pawła II, który tak bardzo zaimponował mi książką, na którą trafiłem dwadzieśia lat za późno. Od niego uczyłem się stawiać pierwsze kroki na ścieżce wiary. Na googlemaps okazało się że mam do przejścia 1667 km, przez Karpaty, Alpy i Apeniny. Nie czułem lęku przed tym, co mnie czeka. Była we mnie wiara w to, że dojdę i że na końcu drogi dostanę odpowiedzi na moje pytania. Kupiłem plecak, śpiwór i lekki namiot. Spakowałem biblię, mapy i małą kuchenkę turystyczną. Z ubraniami i zapasem żywności plecak ważył 23 kg. Żeby pierwszego dnia móc pokonać 40 km, połowy ciężaru musiałem pozbyć się rozdając cygańskim dzieciom. Na Słowacji spałem przy kościołach albo w stodołach. Dostawałem od ludzi jedzenie i pieniądze. W zamian obiecywałem modlitwę. Po dwóch tygodniach doszedłem do Alp. Wtedy załamała się pogoda i musiałem wsiąść na rower, który podarował mi pewien młody Austriak. Resztę trasy pokonałem już na dwóch kółkach: aplejskie przełęcze, Wenecja, Ravenna, Toskania, Peruggia, Asyż i w końcu Rzym. Od ludzi, którzy mi pomagali, zbierałem do notatnika intencje, żeby na końcu drogi polecić je Bogu. Od franciszkanów w Rzymie dostałem kartki pocztowe. Chciałem je wysłać do wszystkich przyjaciół z drogi, ale nie miałem pieniędzy na znaczki. Wpadłem na pomysł, żeby dorysować znaczek długopisem na każdej kartce. Zamiast ceny wpisałem słowa: POSTA PELLEGRINA. Gdy wróciłem do Polski okazało się, że kartki dotarły do adresatów.

W Gdańsku czekała na mnie bardzo przyjazna grupa osób po 60-ce, głownie panie. Najpierw podałem definicję projektu i spytałem, czy ktoś w swoim życiu zrealizował jakiś projekt. Nikt nie podniósł ręki. Jeszcze raz przypomniałem, że projekt to działanie, które realizujemy dysponując określonymi ZASOBAMI, które ma swój POCZĄTEK i KONIEC i które posiada CEL.
Wtedy jedna z pań nieśmiało powiedziała, że jej projektem jest przywrócenie do zdrowia mamy, która po operacji wymaga rehabilitacji. Pozostałe osoby zaczęły zgłaszać inne projekty. Okazało się, że każdy ma na koncie sporo projektów – udanych i zakończonych porażkami.
Wtedy opowiedziałem o projekcie, jakim była moja pielgrzyka do Rzymu. Słuchali z zaciekawieniem. Gdy skończyłem z sali padło pytanie:
- A co było celem tego projektu?
Ucieszyłem się, bo czekałem aż ktoś o to zapyta.
- Gdy wyruszałem w drogę wydawało mi się, że celem było dojście do Rzymu. Ale okazało się, że prawdziwym celem było poznanie odpowiedzi na kilka pytań, które stawiałem sobie w drodze.
- Powie pan jakie to były pytania?
- Mogę od razu podać odpowiedzi – wymieniliśmy uśmiechy – Po pierwsze, najtrudniejszym projektem jest moje życie. Żeby go nie zepsuć pragnę dowiedzieć się prawdy o sobie. Poznać kim jestem naprawdę i przyznać do tego, kim nigdy nie będę. Dopiero wtedy mogę przejść do drugiego etapu, czyli postawienia sobie celu. Niestety więszość z nas zaczyna od tego drugiego punktu bez przerobienia punktu pierwszego, dlatego dochodzi do życiowych katastrof – tak jak w moim przypadku. Gdy już mam przerobione dwa punkty: wiem kim jestem i znamy swój cel, dopiero wtedy przychodzi czas na punkt trzeci: całkowite poświęcenie się temu celowi. Ten projekt uda się dopiero wtedy, gdy wiedząc kim jestem i znając swój cel, całkowicie oddam się mojemu powołaniu. Całkowicie to znaczy z wiarą. I to nie we własne siły. Taka była moja droga do Rzymu. Gdybym chciał pokonać tą drogę własnymi siłami, wysiadłbym po kilku dniach.
Nie odkrywam teraz niczego niezwykłego, ale to jest chyba największa tajemnica zarządzania projektami: wierzyć w cel, gdy się już wie kim się jest i czego się pragnie. Wtedy nic nie jest w stanie nam przeszkodzić.

Gdy o siedemnastej dołączył Dominik, opowiedział o swojej drodze do Jerozolimy i o misji na Madagaskarze. Potem razem przedstawiliśmy nasz przyszłoroczny projekt pielgrzymkowy. Na koniec rozległy się oklaski. Wychodząc z sali niektóre panie ocierały łzy.

Po zakończeniu nie czułem zmęczenia i ciężaru że się czymś chwaliłem. Przekazałęm dalej coś, co i tak nie należało do mnie. Czułem, że zrobiłem to, co było do zrobienia i najwyraźniej spodobało się to, o czym mówiliśmy.
Panie z sekretariatu podziękowały i wręczyły nam zapłatę – paczki z rezentami dla dzieci. Wracałem do Łodzi pociągiem z dwoma wielkimi worami prezentów.

Dzisiaj rano zaniosłem paczki do ośrodka. Panie z obsługi zaproponowały herbatę, ale spieszyłem się i grzecznie podziękowałem.
- Szkoda, że nie może pan zostać, gdy dzieci będą wyciągać prezenty spod choinki.
- Może następnym razem.
- To niezwykłe, ale naprawdę w tym roku przyszedł do nich prawdziwy święty Mikołaj.

Pomyślałem, że jeszcze kilka lat temu poczułbym się niezręcznie. Ale fałszywej skromności oduczyły mnie już dzieci ulicy na warszawskiej Pradze. Zwyczajnie cieszyłem się z tego, co zrobiłem. Jedyny uzasadniony egoizm to ten, gdy robimy coś dla własnego zbawienia - pomyślałem.
Gdy brnąc w śniegu wracałem do domu, mijałem ludzi niosących do domów świąteczne zakupy i prezenty. Czułem wdzięczność za to, że człowiekowi dana jest szansa, żeby się umniejszać i tak doświadczać prawdziwej radości.
Dzieci obdarowały mnie niezwykłym prezentem. Święty Mikołaj istnieje.

środa, 15 grudnia 2010

prawda

Na poczatku grudnia w pracowni zabrakło desek na ikony. Zapas przywieziony latem z Wadowic prawie się wyczerpał i pojawiła się pilna potrzeba znalezienia nowego źródła podobrazi. Telefoniczne sprawdzanie stolarni i składów drewna w Łodzi i okolicy nie dawało rezultatów - brakowało albo odpowiednich gatunków albo dostępne deski były zbyt wąskie. Wtedy z dwóch źródeł jednocześnie dowiedziałem się o składzie drewna przy ul. Kruczej, chyba jedynym jaki pozostał. Nie posiadał strony internetowej, ale wujek Janusz zaopatrywał tam kiedyś swoją modelarnię i zachwalał duży wybór desek w wielu gatunkach. Wybrałem się tam we czwartek po południu. Łódź zasypana była śniegiem, samochody stały w korkach, a cierpliwi Łodzianie tłoczyli się na przystankach tramwajowych w oczekiwaniu na spóźniające się tramwaje. Gdy stanąłem przed bramą składu była już piętnasta. Przez uchyloną furtkę wszedłem na puste podwórko, w głębi którego stały budynki kryte falistą blachą. Wszystkie były zamknięte. Skierowałem się do drzwi domu, w którym mogło mieścić się biuro i wszedłem bez pukania do pustego korytarza.
- Jak pan tu wszedł? – w bocznych drzwiach pojawił się mężczyzna w granatowym swetrze i obrzucił mnie pytającym spojrzeniem.
- Furtka była uchylona... Przyszedłem po deski. Prowadzę pracownię ikon. Interesuje mnie czereśnia i lipa.
- Zakład zamykamy o piętnastej, nikogo już nie ma – jego głos nie był zbyt uprzejmy, nadal uważnie mi się przyglądał.
- No to nie mam szczęścia, przejechałem pół Łodzi. A jutro o której mogę przyjść?
- Pracujemy od ósmej – zawahał się na chwilę - ale wie pan co Pismo Święte mówi o czczeniu bałwanów?
Zesztywniałem. Człowiek w swetrze miał ściągniętą twarz i świdrował mnie teraz surowym spojrzeniem, jak podczas przesłuchania. Najwidoczniej nawiązywał do tworzenia wizerunków jako odstępstwa od surowych zasad Starego Testamentu. Nie potrafiłem opanować zaskoczenia, powoli zbierałem myśli.
- Zależy jak spojrzeć. Znam fragmenty, które nie są tak jednoznaczne.
- Ten zakład prowadzą Świadkowie Jehowy. Nie popieramy bałwochwalstwa.
W korytarzu między nami zawisła mroczna kurtyna. Staliśmy naprzeciwko siebie w niezręcznym milczeniu, aż na schodach prowadzących z piętra zaskrzypiały czyjeś kroki i odezwał się kobiecy głos:
- Kto to Karolu?
- Jakiś pan do firmy – odpowiedział mężczyzna o imieniu Karol – ale już idzie.
Zza balustrady drewnianych schodów wychyliła się szczupła blondynka około czterdziestu lat i uśmiechnęła się do mnie.
- W takim razie zaproś pana na herbatę. Taka pogoda za oknem!
Mężczyzna zawahał się na moment, po czym jakby nieco złagodniał na twarzy i zrobił gest jakby zapraszał mnie w głąb korytarza.
- Jeśli ma pan czas, to zapraszam do mnie.
Wszedłem do pokoju, który mógł służyć jako biuro. Ściany z sosnowej boazerii bez żadnych ozdób, pod ścianą kanapa i stół, na biurku pod oknem rozłożona gazeta, w kącie kilka kartonów.
- Niech pan siada.
- Trochę mnie pan zaskoczył – odpowiedziałem siadając na brzegu kanapy.
Czułem się niepewnie. Przez głowę przeszła mi myśl, że to dość niezwykłe, żeby szukając desek na ikony trafić akurat na Świadków Jehowy. Nie miałem ochoty na teologiczny spór, ale nie chciałem od razu rezygnować z być może jedynej w Łodzi szansy na zakup odpowiednich desek.

- Nie chodzi o deski. Chodzi o prawdę. Zgodzi się pan ze mną? – Karol miał teraz pogodną twarz. Nacisnął włącznik w elektrycznym czajniku.
- Tak, prawda jest najważniejsza – odparłem z uśmiechem – odnajduję ją w pięknie stworzonym przez Boga. Dla mnie jako chrześcijanina istnieje tylko jedno Piękno Prawdziwe, sam Bóg. Wszelkie piękno ziemskie jest jedynie Jego odbiciem, a więc obrazem, który w mniejszym lub większym stopniu odbija doskonały Pierwowzór. Nie czcimy deski tylko to, co łaska Boża otwiera dla nas po drugiej stronie. Ikona jest oknem, które podczas modlitwy staje się niewidzialne i przez nie dostrzegamy Piękno, które jest Prawdą. Prawdą o mnie. O każdym z nas. Kanoniczna ikona jest Słowem Bożym malowanym temperą na desce. Obaj jesteśmy wezwani do głoszenia ewangelii, tylko robimy to inaczej.
- Droga do poznania prawdy jest tylko jedna i myślę, że pan wie co to za droga – na twarzy Karola znowu pojawił się uśmiech.
Wiedziałem, że mam do czynienia z człowiekiem świetnie przygotowanym do takiej rozmowy. Chcąc zyskać przewagę, zająłem od razu pozycję odpowiednią do obrony:
- Chrystus powiedział: Jestem drogą, prawdą i życiem. Podoba mi się właśnie ta kolejność: najpierw drogą, która prowadzi do prawdy, a prawdą jest życie wieczne.
Karol zmienił się na twarzy, jakby z ulgą wkraczał teraz na obszar dobrze sobie znany i nie musiał już mocno się koncentrować. Poczułem, że jestem na obcym terenie, zdany tylko na własną – nienajlepszą - znajomość Pisma.
- Te słowa z ewangelii Jana są dość powszechnie używane przez katolików, ale czy one mówią o prawdziwym Bogu? Ma pan przy sobie Biblię?
- Tak, mam – sięgnąłem do plecaka - Chrystus jest Bogiem. To dla mnie fundament wiary.
- Wie pan, kiedyś też byłem katolikiem, wychowywanym tradycyjnie, kościół, ksiądz, lekcje religii, msze, święta. Aż spotkałem kogoś, kto mi uświadomił, że nie potrzebuję pośredników. Pismo Święte jest jedynym i wystarczającym przewodnikiem na drodze do prawdy. I ma jedną wspaniałą cechę: samo się tłumaczy. Tłumaczy też kim jest Bóg. To jest fundament prawda? Proszę otworzyć na Księdze Wyjścia, rozdział trzeci, wers czternasty.
Przeczytałem fragment.
- Biblia nazywa Boga jednoznacznie – kontunuował Karol. Poprawne imię to JEHOWA. Każdy, kto używa innego imienia – błądzi.
Zdawałem sobie sprawę, że spór na cytaty będzie nie tylko jałowy, ale też jednostronny. Karol nabierał rozpędu i wiedziałęm, że stosując swoją metodę z każdą chwilą będzie zyskiwał nade mną przewagę. Potrzebowałem wsparcia. Zwróciłem się o pomoc do św. Franciszka, który żył ewangelią na codzień i jak nikt inny znał ją od „praktycznej” strony.
- Mam do pana jedno pytanie – w głowie pojawiła mi się pewna myśl - Najpierw narysuje coś na czystej kartce, a potem zadam je panu. Proszę tylko odpowiedzieć szczerze i bez zastanawiania się. Chodzi o podanie pierwszej myśli, jaka panu przyjdzie na myśl w związku z moim pytaniem.
Wziąłem do ręki niebieski pisak, który leżał na biurku i napisałem nim na kartce słowo ZIELONY.
- Zielony – powiedział bez zastanowienia Karol zanim zdążyłem zadać pytanie.
Uśmiechnąłem się.
- Odpowiedzi „zielony” udzielają osoby, u których silniejszej stymulacji ulega lewa półkula mózgu. Ona odpowiada za takie procesy jak tworzenie listy, hierarchii, procesu. Działa liniowo i jest analityczna, więc analizuje następstwo elementów. Lewa półkula widzi to, co czyta. Jest aktywniejsza u osób pracujących z tekstem, analityków, a także programistów, którzy pracują z linią kodu. Mówiąc „zielony” odpowiedział pan lewą półkulą. Ciekawe jest to, że podobnej odpowiedzi udzieliłaby połowa populacji. Druga połowa z równym przekonaniem odpowie, że ten kolor to NIEBIESKI. Odpowiedź bedzie wtedy pochodziła z prawej półkuli, która odpowiada za postrzeganie całościowe, za syntezę. Prawa to półkula wyobraźni przestrzennej, pozwala myśleć abstrakcyjnie, widzi kolory, słyszy dżwięki. Prawa widzi obraz, lewa tworzy dla niego słowo. Dlatego wschodnia tradycja chrześcijańska odwołuje się bardziej do obrazu, a zachodnia – do teologii wyrażonej słowami. Katafatyczny zachód szuka argumentów za swoimi tezami, podczas gdy apofatyczny wschód uznaje rzeczywistość taką, jaką widzi. Pana odpowiedź nie jest ani dobra ani zła. Po prostu ilustruje tylko jeden z dwóch aspektów tej samej rzeczywistości. Równie dobra byłaby odpowiedź: "niebieski"
- To ciekawe co pan mówi, ale psychologicznych teorii jest wiele i trudno w nich doszukać się prawdy.
- Człowiekowi potrzebne są obie półkule. Nigdy jedna z nich nie ma całkowitej „racji”. Prawa widzi obraz, lewa go nazywa. Lewa tworzy słowa, prawa układa je w zdania wyrażający określony sens. Jedna bez drugiej nie może funkcjonować. Jeszcze nie zdążyłem zadać panu pytania, a już udzielił pan odpowiedzi przez swoją lewą półkulę, co wskazuje na to, że jest ona u pana wyjątkowo silnie pobudzona.
- No dobrze, ale Jaki to ma związek z naszą rozmową?
- Załóżmy, że kartka z tym słowem jest naklejką na puszce z farbą. Puszka jest zamknięta. Jaki kolor ma farba w puszce?
- Czarny?
- Ta farba nie ma żadnego koloru. Dlatego, bo nie ma tam światła. Jaki jest z tego wniosek?
- Że bez światła nie ma koloru?
- Tak. Kolor istnieje tylko tam i tylko tam może być nazwany, gdzie jest światło. Dla chrześcijan światło jest symbolem Ducha. Bez niego nie można poznać prawdy.
Rozmowa toczy się dalej, Karol wyciąga coraz to nowe argumenty, ale obaj czujemy, że najważniejsze rzeczy zostały już powiedziane. Opowiadam mu o samotnej, pieszej drodze, którą podejmie trzech pielgrzymów żeby dojść do Asyżu wyruszając z trzech miast.
- Chcemy uczcić XXV rocznicę Światowego Dnia Modlitwy o Pokój. W 1986 Jan Paweł II zaprosił do Asyżu przedstawicieli wszystkich kościołów i religii na świecie żeby wspólnie modlić się o pokój. Trudno było znaleźć miejsce, do którego zgodzą się przybyć wszyscy. Miastem tym okazał się Asyż. Tam urodził się Franciszek, który z Bożego słowa uczynił regułę swojego życia. Stał się cud, bo na zaproszenie odpowiedzieli rzedstawiciele wszystkich wyznań i kościołów: od animistów afrykańskich po Żydów.
- Nas tam nie było – chłodno odparł Karol.
- Może zatem pojawicie się na przyszłorocznych obchodach? Obecność Świadków Jehowy na modlitwie o pokój dla świata byłaby czymś niezwykłym i bardzo potrzebnym naszym czasom.
- To niemożliwe.
- Ale Biblia tego nie zabrania? – zapytałem patrząc mu w oczy. Wiedziałem, że ta rozmowa nie zakończy się żadnym rezultatem. Żałowałem, że nie potrafię pokazać na zewnątrz tego, co czułem do tego człowieka.
Spoglądał na mnie z rozczarowaniem. Wyglądało tak, jakby miał mi wiele do powiedzenia, ale podniosłem się z kanapy.
- Czas na mnie.
- Proszę nas jeszcze odwiedzić. Z deskami nie będzie problemu. W końcu to towar dla każdego.
- Dziękuję.
Odprowadził mnie do furtki. Gdy na pożegnanie podaliśmy sobie dłonie, przyszło mi coś do głowy.
- Dziękuję za rozmowę. Czuję teraz silne pragnienie żeby się nawrócić.
Rzucił mi płomienne spojrzenie, ale widząc wyraz moich oczu spuścił wzrok.
- Prawda jest tylko w Biblii – odparł.
- A jestem w stanie sam ją odkryć, czy potrzebuję czyjejś pomocy?
Patrzył na mnie w milczeniu.
- Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze – odparł ściskając mi dłoń.

wtorek, 7 grudnia 2010

nawrócenie

W sobotę o 14.00 na dworcu Łódź Fabryczna wsiadłem w pociąg do Warszawy.
W plecaku miałem starannie zapakowaną ikonę Matki Bożej Pneumatofory – niosącej Ducha Świętego. Ikona była prezentem z okazji chrztu dla trzyletniej Rai, której chrzest w cerkwi prawosławnej miał się odbyć tego samego dnia w małym miasteczku gdzieś w okolicach Plovidiv. Na ikonę czekała w Warszawie Anelia, moja bułgarska przyjaciółka, która miała wysłać prezent pocztą. Od dawna gorąco modliła się o chrzest dla swojej małej bratanicy. Rodzice Rai długo zwlekali z decyzją, wahając się, czy nie pozwolić zdecydować o tym córce gdy ta dorośnie, ale Anelia z grupą zmobilizowanych przyjaciół tak długo szturmowała modlitwami niebo, aż mała Raja została przyjęta do wspólnoty w Chrystusie.
W przedziale wszystkie miejsca były zajęte. Siedziałem wciśnięty między pasażerów, którzy albo drzemali albo przez słuchawki słuchali muzyki z telefonów komórkowych. Myślałem o małej Rai i o tym, w jaki sposób trzyletnie dziecko przyjmuje chrzest. Czy zapamięta tą chwilę na resztę życia? Czy modli się świadomie? Co zresztą znaczy „świadomie”, w przypadku dziecka, które gdy czegoś pragnie, zwyczajnie domaga się tego z całych sił, aż jego pragnienie będzie spełnione? Myśląc o postawie całkowitego zawierzenia w modlitwie dziecka stanęła mi przed oczami święta Faustyna. Sięgnąłem do porfela i wyciągnąłem plastikową kartę z obrazem Chrystusa Miłosiernego. Karta miała wielkość i kształt zwykłej karty kredytowej, obecnej w każdym portfelu. Na mojej karcie Chrystus wyłaniał się z ciemności dotykając miejsca na piersiach, z którego wychodziły dwa promienie. Pomyślałem o kartach bankowych wypełniających dziś porfele zapracowanych ludzi. Gdyby tak Boże Miłosierdzie zagościło we wszystkich porfelach i Chrystus na tej plastikowej ikonie przykrył karty wszystkich banków! Zawsze noszę przy sobie kilka takich kart z wizerunkiem Chrystusa. To na wypadek gdybym spotkał kogoś, kto potrzebowałby szybkiego kredytu i nie miał z czego go spłacić.

Po przyjeździe do Warszawy miałem ponad godzinę do spotkania z Anelią, postanowiłem więc wstąpić do EMPiKu przy ulicy Marszałkowskiej i usiąść przy herbacie nad jakąś książką. Księgarnia tętniła przedświątecznym gwarem. Amerykańskie kolędy na przemian z komunikatami o promcjach unosiły się nad tłumem płynącym między regałami. Wybrałem nowy przewodnik po Asyżu z bardzo ciekawymi tekstami o św. Franciszku, zaczerpniętymi z wczesnych opracowań biograficznych świętego. W kawiarence na najwyższym piętrze zamówiłem owocową herbatę i zająłem miejsce przy stoliku obok starszego pana, który z wielką uwagą przeglądał jakiś ogromny kolorowy album ze zdjęciami.
Wertując książkę trafiłem na fragment o tym, jak Franciszek wybrał się z braćmi do Ziemi Świętej. Bardzo lubię tą historię. Jest w niej całe Boże szaleństwo Biedaczyny z Asyżu, który pośród wojennej zawieruchy wyprawy krzyżowej nie zawahał się udać do wodza znienawidzonych saracenów, żeby opowiedzieć mu o Bogu. Myślę, że Franciszek wcale nie chciał nawracać sułtana, jak dzisiaj powszechnie się uważa. Chęć nawrócanie kogoś musiałaby wiązać się najpierw z oceną, z sądem nad „niewiernym” i w konsekwencji z pragnieniem dania mu czegoś lepszego niż ten posiada. Gdyby z takim nastawieniem Franciszek stanął przed sułtanem, pewnie zostałby ścięty. Franciszek jednak kochał sułtana, tak jak kochał koniki polne, piaszczyste wydmy i przeżartych zepsuciem rycerzy z krzyżami na piersiach. Jednym czego nienawidził był grzech, który ma dziwną zdolność przenikania przez granice wszystkich królestw i religii. Kochając muzułmańskiego przywódcę i uważając siebie za ostatniego wśród grzeszników stanął przed strażnikami wrogiego obozu, a ci w zdumieniu poprowadzili go przed oblicze dostojnego Al Kamila.
- Nie przysłał mnie człowiek, lecz Bóg – tak zaczął Franciszek rozmowę, która miała przejść do historii jako jeden z najśmielszych aktów uczynionych w imię Chrystusa. O czym rozmawiali nie wiadomo. W rezultacie Franciszek zaproponował zawarcie pokoju z Chrzescijanami i wspólne oddanie chwały jedynemu Bogu, który panuje nad wszystkimi królestwami.
Zadziwiony sułtan zapytał, czy Franciszek ma jakiś dowód na to, ze przychodzi od Boga. Wtedy Franciszek kazał rozpalić ogień i zapowiedział, że wejdzie w płomienie razem z duchownymi muzułmańskimi i jeśli to jego Bóg zechce ocalić, będzie to znak, że przychodzi od Boga. Zdumiał się sułtan wielką odwagą człowieka w połatanym habicie. Odstąpił od próby ognia i wyraził mu swój wielki szacunek ofiarując list żelazny, który dawał prawo do swobodnego wędrowania po całej Palestynie.
Czy opuszczając obóz sułtana Franciszek miał poczucie klęski? Przecież sułtan pozostał przy swojej wierze i nie przyjął Chrystusa. Nie wiemy jaki głos odezwał się wtedy w sercu Franciszka, ale mogę sobie wyobrazić jego uśmiech i radość z tego, że Bóg pozwolił mu rzucić w piasek choćby to małe ziarno.

Od lektury odrywają mnie głosy, które dobiegają z sąsiedniego stolika. Trzy eleganckie panie w wieku około 50 lat żywo o czymś dyskutują. Najstarsza w modnych okularach ma owinięty wokół szyi elegancki srebrzysty szal, który opada niemal do samej ziemi. Mówi powoli spokojnym głosem, którego łagodna stanowczość robi wrażenie na dwóch słuchaczkach:
- Wtedy analizuję ciała auryczne, ponadduchowe i anielskie i opisuję mu te ciała, które wymagają szczególnej uwagi. Stopniowo wprowadzam go w stan wyższej uważności, co jest warunkiem zharmonizowania wszystkich energii i pierwszym krokiem do uzdrowienia. Kolejno podaję funkcje owych ciał i wskazuję, do jakich zakłóceń dochodzi w jego jestestwie. Wtedy zaczyna uświadamiać sobie, że jest dzieckiem kosmosu, całkowicie zdanym na jego ozdrowieńcze energie.

Kobiety całkowicie pochłonięte są rozmową. Ta w srebrzystym szalu wydaje się być kimś w rodzaju nauczycielki, a dwie pozostałe to chyba uczennice, które dopiero wchodzą w tajniki sztuki uzdrawiania. Rozmowa porusza kwestie czakramów, numerologii i ziół o magicznych właściwościach. Słucham rozmowy trzech kobiet-uzdrowicielek mimo że nie mam na to ochoty, ale nie potrafię już skupić się na historii Franciszka.
Magiczne zabiegi, o których rozprawiają kobiety, pochodzą z innego świata niż ten, w którym żył Franciszek. Zastanawiam się, czy pomiędzy magią i wiarą w Boga istnieje jakiś punkt spotkania? Jak rozmawiać z kimś, kto oddaje się praktykom, które budzą we mnie sprzeciw? A może należy takich ludzi zostawić i nie zaprzątać sobie nimi głowy? Ale co wtedy z wezwaniem Chrystusa do głoszenia ewangelii? Czy Franciszek, który uwalniał ryby złapane przez rybaków, głaskał koniki polne, czule przemawiał do źdźbła trawy, potrafiłby przemówić do trzech wróżek bez osądzania ich poglądów, tak jak przemówił do sułtana?
I wtedy czuję, że coś się zaczyna dziać z moimi nogami, wychodzi z nich drżenie, które rozchodzi się na całe ciało. Przechodzą przeze mnie jedna za drugą fale gorąca. Mam to uczucie, które poprzedza stresujące wystąpienie publiczne, jakby organizm przygotowując się do ciężkiego wysiłku rozpalał jakiś wewnętrzny ogień. Nie wiem, czy to ja podejmuję decyzję o tym, żebyby wstać i podejść do stolika obok, ale zwracając się w duchu o pomoc do Franciszka podnoszę się i podchodzę.
Trzy pary oczu kierują się na mnie. Zaczynam od uśmiechu.
- Dzień dobry. Niechcący słyszałem rozmowę i pomyślałem, że mam dla pań prezent - na twarzach kobiet zaskoczenie powoli ustępowało miejsca niepewnemu uśmiechowi - Zbliża się Boże Narodzenie i pragnę podarować paniom znak, który ma w sobie całą uzdrawiającą moc kosmosu.
Pani ze srebrnym szalem pierwsza zapanowała nad zaskoczeniem.
- To bardzo miłe z pana strony ale...
- Myślę, że moc tego znaku potrafi pomóc każdemu z nas – przerwałem jej w pół zdania, szybko wyjąłem z kieszeni trzy plastikowe karty i położyłem na stoliku, po jednej przed każdą z kobiet.
Jedna z nich podniosła wzrok i odezwała się cicho:
- To jest Jezus.
- Tak, to jest Jezus – odpowiedziałem - Pan kosmosu. Ma prawdziwą moc uzdrawiania.
Kobieta z szalem wstała z krzesła i stanęła przede mną, oczy jej błyszczały.
- Ja też mam dla pana prezent. Proszę wyciągnąć przed siebie dłonie.
Posłusznie wyciągnąłem przed siebie ręce. Kobieta przykryła moje dłonie swoimi, ale ich nie dotykając. Widziałem jak jej oczy zaczęły zmieniać wyraz. Patrząc na mnie zrobiła ruch głową, jakby zwracała się do swoich koleżanek:
- Co za moc! - wyszeptała.
Trzy pary oczu patrzyły na mnie w skupieniu z domieszką podziwu. Kobieta kontynuowała:
- Niech pan powtarza teraz za mną: Matko, daj mi moc, która pozwoli mi osiągnąć to, czego pragnę.
Czułem, że napięcie, które mi dotąd towarzyszyło, gdzieś uszło. Ze spokojem wypowiedziałem słowa:
- Matko Boża wypraszaj u swojego Syna łaskę dla nas grzeszników.
Patrzyliśmy na siebie dłuższą chwilę, aż milczenie stało się kłopotliwe.
- Wszystkiego najlepszego z okazji Świąt Bożego Narodzenia – zakończyłem ten dziwny seans-modlitwę i opuściłem ręce. Nie wiem dlaczego, ale podszedłem do każdej z kobiet i uścisnąłem im dłoń na pożegnanie.
W drodze na spotkanie z Anelią myślałem o Duchu Świętym, którego przytuała do piersi Maryja na ikonie w moim plecaku i o cudzie Bożego Narodzenia.

Kilka lat po wizycie u sułtana Franciszek umarł w otoczeniu braci leżąc na ziemi w kapliczce Matki Bożej Anielskiej w Porcjunkuli. W tym samym czasie sułtan Al Kamil zmagał się ze śmiertelną chorobą. Bał się umierać bez pewności ocalenia duszy przed śmiercią, dlatego nakazał wypatrywać dwóch mężów w habitach, którzy odwiedzili go we śnie i zapowiedzieli powtórną wizytę.
Rzeczywiscie wkrótce w pobliżu miasta straże sułtana natknęły się na dwóch zakonnikow i niezwłocznie zaprowadzono ich do jego łoża. Ten uradowany ich widokiem przyjął sakrament chrztu świętego i wkrótce potem odszedł w pokoju do domu Ojca.

piątek, 3 grudnia 2010

piasek

Po raz pierwszy zobaczyłem morze gdy miałem trzy, może cztery lata. Żywy zielono-błękitny bezkres rozlany po horyzont musiał zrobić na mnie wielkie wrażenie, bo pamiętam, że każde kolejne wakacyjne spotkanie z morzem przyprawiało mnie o przyspieszone bicie serca. Siadałem na brzegu i przyglądałem się cierpliwości fal, które niestrudzenie obmywały piasek. Fala wdzierała się na brzeg i po chwili zawahania cofała się, zostawiając roziskrzoną smugę, którą szybko wchłaniał piasek, ale zanim zdążyła zmatowieć i pojaśnieć od słońca, pozwalała się przykryć kolejnej fali. Fale i piasek rozmawiały ze sobą i głęboki szum tego dialogu wciągał mnie bez reszty.
Gdy leżąc na brzuchu patrzyłem z bliska na suche ziarenka piasku, wszystkie wydawały się mieć ten sam kolor - matowe, prawie białe kuleczki sypały się z dłoni i porywane przez wiatr leciały nad plażą. Odkryłem, że było ich całe mnóstwo. Nieskończona liczba prawie identycznych białych kuleczek. Ale zmoczone zachowywały się już inaczej, ciemniały i przyklejały się do siebie mieniąc się żywymi kolorami. Były wśród nich czarne, różowe i niebieskawe. Były też lekko zielone, a niektóre kremowo-przezroczyste. Wszystkie okrągłe, choć gdy przyglądałem się uważniej dostrzegałem między nimi różnice. Rozcierałem w dłoni wilgotną masę różnobarwnych kuleczek, a one powoli traciły na słońcu i wietrze swoje kolory aż stawały się znowu białym pyłem, który zabierał wiatr.

Wiele lat później dowiedziałem się, żyję na kulistej planecie, która jest zawieszona wśród wielu innych kulistych obiektów wirujących wokół gwiazdy – wielkiej rozpalonej kuli, w galaktyce o nazwie Droga Mleczna. W znanej człowiekowi części kosmosu jest sto miliardów takich galaktyk, a w każdej z nich dwieście miliardów gwiazd. Moje dziecinne przypuszczenie, że na wszystkich plażach ziemi jest tyle ziarenek piasku co gwiazd w całym kosmosie okazało się zaskakująco bliskie szacunkom wyliczonym przez badaczy.
Gdy na studiach medycznych poznawałem budowę ludzkiego mózgu, kosmos znów przybliżył się do mnie w tajemnicy wielkich liczb. Komórki nerwowe mózgu człowieka w skomplikowanej sieci wzajemnych powiązań tworzą ponad sto miliardów połączeń – synaps, które przekazując sobie nawzajem sygnały pozwalają człowiekowi widzieć, słyszeć, przeżywać piękno, kochać i cierpieć. Człowiek, stworzony na obraz i podobieństwo Boga, nosi więc w sobie całą złożoność, całą tajemnicę i całą potęgę kosmosu. Każdy z nas ma w sobie tą samą sprawczą moc, która potrafi ożywić uschnięte drzewo, uzdrowić chorego albo zamienić wodę w wino. Każdy, niezależnie od rasy, statusu, inteligencji i osiągnięć, jest uczestnikiem owego kosmicznego cudu, który zrównuje żebraka i króla, dziecko z zespołem Downa i noblistę w dziedzinie fizyki, olimpijskiego mistrza w pływaniu i podtrzymywaną przy życiu w stanie wegetatywnym ofiarę samochodowego wypadku. Człowiek i kosmos. Sto miliardów w stu miliardach.
Zimny i prawie pusty kosmos wydał życie, którego mózg jest najwyżej zorganizowaną strukturą. Badania nad życiem biogicznym i ewolucją kosmosu doprowadziły badaczy do zaskakującego wniosku, że życie mogło powstać tylko w bardzo wąskim przedziale fizycznych wartości, właśnie takim, jaki towarzyszył ewolucji gwiazd. Jeśli miało powstać życie, nic w historii kosmosu nie mogło przebiegać inaczej niż przebiegało i to w każdym najmniejszym detalu kosmicznej historii. Wygląda to tak, jakby Bóg nie miał wyboru i musiał stworzyć świat, a potem człowieka. Człowiek obdarzony łaską wiary wie, że świat stworzony został z nadmiaru miłości, którego nic nie mogło powstrzymać. Od tamtej chwili każde wydarzenie nosi w sobie ślad owego pierwszego poranka, a wszystko co nas spotyka przychodzi w najlepszym, bo jedynym możliwym, momencie. Arystoteles mówił, że dla każdego zjawiska można wskazać dwie przyczyny: sprawczą i celową. Na pytanie: „Dlaczego woda wrze?” wyjaśnienie sprawcze brzmiałoby: - Woda wrze ponieważ dostarczając jej ciepła płomień doprowadza ją do temperatury, w której cząsteczki wody poruszają się tak szybko, że dochodzi do parowania całą objętością, co nazywamy wrzeniem. Wyjaśnienie celowe zjawiska wrzenia brzmiałoby natomiast: - Woda wrze, bo chcę sobie zaparzyć herbaty. Wydaje się, że świat mniej więcej od XVII wieku zaczął coraz bardziej skupiać się na wyjaśnianiu świata w oparciu o przyczyny sprawcze, lekceważąc przyczyny celowe. To chyba cena jaką płacimy za zdobycze postępu technicznego. Wiara w Boga jest niczym innym jak przyjęciem w życiu pierwszej i najważniejszej przyczyny celowej, czyli Boga Stwórcy. Wtedy traci sens pytanie „Jak to możliwe, żeby Piotr poszedł do Chrystusa po wodzie?”. Zamiast tego prosimy: „Panie, jeśli to ty jesteś, każ mi przyjść do siebie”.
Ciągle mam w uszach tamten szum morza. Fale i piasek cały czas rozmawiają ze sobą.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Duch

Tomek często zaprasza do domu bezdomnych. Zabiera ich z tramwajów, z parków, ze śmietników. Karmi, pozwala się umyć, czasem daje coś do ubrania. Gdy wieczorem po mszy na Piwnej wsiedliśmy do tramwaju, od razu przysiadł się do bezdomnego, który drzemał z głową opartą o szybę. Zaproponował mu wspólny obiad i miejsce do spania w altance na działce. Bezdomny ożywił się, od razu okazując ufność. Zazdrościłem Tomkowi naturalności z jaką potraktował tego człowieka. Postanowiłem też z nim porozmawiać, bez tej sztucznej ckliwości, typowej dla wymuszonych uczynków miłosierdzia.
- Jak masz na imię?
- Longin. Ale mówią na mnie „Duch” – głos miał ochrypły, mówił niewyraźnie. Słodkawy smród bił od niego na cały tramwaj.
- Dlaczego „Duch”?
- Bo chodzę w nocy – w uśmiechu pokazał szparę po górnej dwójce.
- Dlaczego chodzisz w nocy? Lunatykujesz?
- Nie. Nie mam domu to chodzę.
Zapadła cisza. Obaj patrzyliśmy w okno.
- To cały twój bagaż? – między kolanami na podłodze miał reklamówkę, a w niej kilka zgniecionych puszek i jakieś gazety.
- Pięćdziesiąt trzy puszki wchodzą na kilogram. Koło wiaduktu przy Słonecznej jest po trzy piećdziesiąt. Nie to co u tego złodzieja na Jelonkach, który daje trzy złote – Duch skrzywił się z pogardą i przysunął nogami reklamówkę.
Wyobrażam sobie jak długo zajmuje zebranie po śmietnikach pięćdziesięciu trzech puszek i co można kupić do jedzenia za trzy pięćdziesiąt.
- A gdzie dzisiaj będziesz spał?
- Normalnie. Pod chmurką – uśmiech rozświetlił mu zmarszczoną twarz, jakby mówił o weekendzie w letniskowym domku nad jeziorem – na śmietniku przykrywam się kartonami i śpię.
- Dzisiaj będzie kilka stopni mrozu.
- Tak, będzie ostra zima – Duch poważnieje i znów patrzy przez okno – drzewa w tym roku wcześnie straciły liście, będzie ostra zima.
- Długo jesteś w drodze?
- Siedem lat.
- A wcześniej?
- Byłem mechanikiem samochodowym, malarzem, sztukatorem wnętrz.

Na obiad robimy placek ziemniaczany z cebulą i jajkiem. Duch dostaje ręcznik i na dłuższą chwilę znika w łazience. Przed jedzeniem razem odmawiamy błogosławieństwo.
Po obiedzie muszę już wracać na pociąg do Łodzi. Wychodzimy na ulicę całą trójką. Na zewnątrz jest lekki mróz i pruszy śnieg. Zanim Tomek zaprowadzi Ducha na działki, chcę się z nim pożegnać.
- Modlisz się czasem?
Duch przygląda mi się niebieskimi oczami.
- Pewnie. Jestem Chrześcijaninem.
- Mam na imię Roman. Proszę, pomódl się za mnie dzisiaj.

czwartek, 18 listopada 2010

ścieżka

Droga zaczyna się tamtego poranka, gdy młoda żydowska dziewczyna wyrusza " z pośpiechem w góry”. Do domu swojej kuzynki w Ain Karim ma cztery dni drogi. Przez kolejne samotne noce rozgwieżdżone niebo nad Galileą wysłuchuje najtrudniejdzych pytań.Ta wędrówka, jak kiedyś droga Abrahama i droga Mojżesza - na zawsze wyzwoli ludzkie drogi z samotności.
Jezus także przychodzi na świat podczas drogi i odtąd nie ustaje w wędrówce aż do znieruchomienia na Krzyżu, przez który wkracza do krolestwa Ojca.
Po Chrystusie podejmują drogę apostołowie i święci, którzy przez wieki poniosą nowym pokoleniom Dobrą Nowine: - Jam jest drogą, prawdą i życiem. Najpierw drogą, która prowadzi do prawdy, którą jest życie wieczne.
Dzisiaj sto przyczyn wzywa żeby znów wyruszyć w drogę. Chcesz zgłębić siebie samego, spotkać niewiadome, zetknąć się z wiarą w czystej postaci. Idziesz bo jesteś młody, nic nie wiesz o życiu i pragniesz chrzęstu żwiru pod stopami. Idziesz, bo jesteś stary i musisz coś zrozumieć zanim będzie za późno. Idziesz, bo linia horyzontu układa się we wzór, który pamiętasz z dzieciństwa, gdy nic nie krępowało twoich marzeń. Idziesz, żeby wyczyścić horyzont ze śladów obecności człowieka. Idziesz, bo tęsknisz za człowiekiem, któremu pragniesz przebaczyć.
A jeśli musisz pozostać, bo życie nie pozwala się oddalić, wyruszasz na pielgrzymkę szlakiem codziennych obowiązków, stromą ścieżką niepozornych wyzwań. Drogą krętą, której niezwykłe krajobrazy otwierają się w ciszy dla zamkniętych oczu. Ta droga może być trudniejsza niż wiele tygodni samotnej wędrówki z plecakiem. Wyruszasz w głąb siebie, bo wierzysz, że ten, którego tam spotkasz, nigdy cię nie okłamał.
Proszę pomodl sie za mnie w swojej drodze. Ja będę się modlił za ciebie.

niedziela, 14 listopada 2010

uzdrowienie

Dzisiaj czuję się chory. Może ból głowy, gardła i ogólne rozbicie to skutek ostatnich podróży pociągami po Polsce. Gdy robi się zimno, pociągi stają się niezośnie gorące. Jeszcze przedwczoraj czułem się świetnie, cieszyłem się moją twórczą aktywnością i wewnętrznymi poruszeniami. Teraz czuję w głowie pustkę, niechęć do modlitwy. Ta bezsilność najpierw budzi lęk i poczucie winy, że się za mało staram i ulegam lenistwu, ale po chwili przychodzi zrozumienie, że właśnie tak ma być, że w tej mgle bezsilności przeżywam właśnie to, co jest mi teraz najbardziej potrzebne. Przebaczam sobie stan niemocy i wtedy doceniam tą moją słabość, która gdzieś tam w nienazywalnym świecie ma swoją moc i może jest potrzebna innym cierpiącym istnieniom.
Ksiądz Bashobora rozpoczął rekolekcje cytatem z Izajasza: - „Jeśli grzechy wasze będą jak szkarłat, ponad śnieg wybieleją”. Było to oczywiste nawiązanie do śniegu, który padał za oknem. Pierwszy śnieg tej jesieni. Symbolika tych słów brzmiała szczególnie mocno bo padały z ust czarnoskórego. Żeby się modlić razem z tym niepozornym, niewysokim człowiekiem w ciemnoszarej koszuli z koloratką przyjechali ludzie z całej Polski i z kilku krajów Europy. Wejściówek zabrakło dwa miesiące temu. Bardzo chciałem zobaczyć ojca Bashoborę nie tylko z powodu licznych uzdrowień i wskrzeszeń, które przy nim się działy. Przekornie odzywała się we mnie natura studenta medycyny, którymś kiedyś byłem. Rozum domaga się dowodów na istnieie rzeczywistości nadprzyrodzonej. Jak może człowiek wymiotować żyletkami? Czy możliwe jest wstanie z wózka po wielu latach paraliżu? Czy prorokowanie albo mowienie w językach, których się nigdy nie poznało, nie jest po prostu rodzajem histerii, zjawiskiem wytłumaczalnym psychologicznie? Jako osoba wierząca oczywiście przyjmuję wszechmoc Boga, ale i tak kierowała mną ciekawość, chęć zobaczenia na własne oczy wypędzeń demonów z ludzi opętanych. Czy podczas rekolekcji będę świadkiem takich zdarzeń? Trzy kolejne dni, od 9.00 rano do 9.00 wieczorem wypełniły modlitwa, adoracja, śpiew i wielbienie Boga w cudach, które otworzyły się dla naszych oczu. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby małe dzieci doznawały spoczynku w duchu. Widywałem to u dorosłych, ale u dzieci jeszcze nie. Gdy Chrystus w eucharystii wolno wędrował po sali w uniesionych rękach kapłana, niektóre osoby wyginały się w łuk, doznawały drgawek i wydawały dźwięki, od których matki odsuwały swoje dzieci, ale zaraz wracały i łączyły się z innymi w spontanicznej modlitwie o uwolnienie. Pewien starszy człowiek wstał z wózka pierwszego dnia, a potem przychodził już o własnych siłach. Gdy podczas przerwy szedłem po herbatę, obok mnie na podłogę upadła dziewczyna. Zaczęła się zwijać jakby w konwulsjach, przekrzywiając nienaturalnie głowę i wyginając ręce. Gdy ludzie naokoło zaczęli klękać, ja też upadłem na kolana. Z oczu wytrysnęły mi łzy. Modliłem się z mocą, której nie rozumiałem. Coraz więcej osób klękało i włączało się do modlitwy. „Zdrowaś Mario” brzmiało z setek ust. Na ten dzwięk nieprzytomna dziewczyna rzucając się na podłodze zaczęła syczeć. Gdy uklęknął przy niej ksiądz i podłożył jej dłonie pod głowę, usłyszałem nieludzki charczący głos: - Niech przestaną! Modlitwa trwała jednak nadal, a dziewczyna rzucała się coraz bardziej. W końcu kilka osób wzięło dziewczynę na ręce i zanieśli ją do pomieszczenia, w którym kilku księży z ojcem Bashoborą modliło się przez kwadrans. Potem wznowiono program rekolekcji. Na drugi dzień dziewczyna zachowywała się normalnie, modliła się i śpiewała razem z innymi. Nie mogłem się powstrzymać i podszedłem do niej. Dałem jej plastikową kartę z wizerunkiem Jezusa z wizji św. Faustyny. Jakoś odruchowo padliśmy sobie w ramiona.
Ojciec Bashobora prowadził rekolekcje w języku angielskim, z pomocą tłumaczki. Z początku mi to przeszkadzało, bo wolałem słuchać jego słów. Szczególnie silnie poruszyło mnie to, co powiedział na temat modlitwy:
„ If you pray profetically, heavens open and you pray as who you were baptised to”.
Trudno to przetłumaczyć na polski. Nawet nie jestem pewien, czy angielskie zdanie ugandyjskiego księdza miało całkiem poprawną konstrukcję, zawierało bowiem rodzaj pętli, którą trudno przetłumaczyć na język polski:
„Gdy modlisz się w sposób prorocki, otwiera się niebo i modlisz się tak, jak zostałeś do tego ochrzczony”.
Od razu poczułem, że w tych słowach zawiera się więcej niż w widzialnych znakach, których byłem świadkiem. Chrystus mówił do uczniów, że wystarczy wiara mała jak ziarnko gorczycy żeby morwa z korzeniami przesadziła się w morze.
Ta prawdziwa modlitwa, nie potrzebująca ludzkiego wysiłku, a tylko pokornego zjednoczenia z wolą Boga, czyni prawdziwe cuda i zawsze jest wysłuchiwana. Przestrzeganie prawa i obrzędowych nakazów jest potrzebne, ale tylko jako przygotowanie do przyjęcia Miłości, która jest pełnią Bożej Obecności, która nie potrzebuje niczego więcej. Modlitwa, której uczy Chrystus jest prawdziwym połączeniem się z Bogiem. Jest przywołaniem i urzeczywistnieniem zdarzeń, KTÓRE STAJĄ SIĘ TERAZ, zdecydowanych już w Bożym akcie stworzenia świata z tego nadmiaru miłości, który poprzedzał początek. Nie potrzeba modlić się o nic innego, jak tylko o to, co już się wypełniło i czekało na odkrycie w bezsilności pokornego serca. Taka modlitwa nie oddziela mnie od Boga, nie ma „mnie modlącego się” i „Boga słuchającego”. Jest Jedno. On we mnie, a ja w Nim.
Dzisiaj czuję się chory. Nie mam tej świeżości umysłu i nie przeżywam tych poruszeń, które towarzyszyły mi na rekolekcjach z ojcem Bashoborą. Ale wiem, że to nie jest ważne. Mogę modlić się moją chorobą. Moją mgłą. Mogę modlić się moją „niezdolnością” do modlitwy i tak łączyć się z Nim. Czuję teraz jak znowu On jest blisko. Unieruchomiony i bezsilny. Jak ja teraz.

niedziela, 7 listopada 2010

Cierpienie

Dlaczego Kościół stale powtarza, że bieda jest cnotą, wyrzeczenie się zabezpieczeń i przyjemności – zasługą, że cierpienie jest wyróżnieniem, nie mówiąc już o śmierci męczeńskiej, która jest ukoronowaniem dobrego życia i przepustką do wiecznego szczęścia?
Kto dzisiaj potrafi tego słuchać bez przymrużenia oka i owego lekkiego uśmiechu, którym chcemy wyjść z zakłopotania i wytłumaczyć się, że przecież nie chodzi o to, żeby traktować te wezwania dosłownie? Czy aby napewno mamy jakieś specjalne prawo traktować je dziś inaczej niż na przykład w średniowieczu, gdy nawet królowie nosili pod szatami włosienice, a ludzie surowo pościli i masowo odbywali mordercze pokutne pielgrzymki?
Gdybyśmy dzisiaj zatrzymali się na chwilę i przyjrzeli się uważnie sobie, zwłaszcza ci, którzy uważają się za dobrych katolików, modlących się i czyniących uczynki miłosierdzia, gdybyśmy na chwilę przystanęli w naszej codziennej krzątaninie i stając w prawdzie o sobie zadali pytanie: - Co w życiu nas najbardziej zajmuje? – szczera odpowiedź musiałaby nas zasmucić. Otóż najbardziej zajmuje nas praca i zabieganie o zapewnienie sobie utrzymania. Nie ma się co oburzać! Oczywiście jest też Bóg, i to zwykle jako deklarowany lider naszej tabeli najważniejszych spraw, ale prawda o nas jest taka, że Bóg pozostaje jedynie naszą piękną deklaracją.
Praca i zarabianie na utrzymanie dominuje w naszym życiu. Czy bez pracy i stałych zarobków dostaniemy kredyt? Czy bez posady i stabilnych przychodów pomyślimy o założeniu rodziny? Uczymy się i studiujemy po to, żeby znaleźć dobrą pracę. Wychowujemy dzieci, posyłamy je do przedszkola, dobrej szkoły, na ciekawe studia – po to, żeby miały dobre życie, żeby się usamodzielniły, czyli żeby znalazły pracę, zarabiały i żeby nie cierpiały niedostatku. Praca daje poczucie bezpieczeństwa, rozwija człowieka, jest dziś najważniejszym elementem egzystencji. Stąd walka z bezrobociem - tym strasznym cieniem czasów ekonomicznego kryzysu. Gdy już zdobędziemy pracę, czujemy się szczęśliwi i za wszelką cenę pragniemy ją utrzymać. Mówimy: - Jutro pracuję do 17-ej, spotkajmy się po pracy. Albo: - nie mam już urlopu, nie mogę do ciebie przyjechać. Przez większą część dnia skupieni jesteśmy na pracy, myślimy o zarobkach, o awansie, o zadowoleniu szefa, wreszcie o czasie wolnym od pracy, w którym – o tym marzymy – chcemy wreszcie robić to, na co mamy ochotę. Ale wieczorem po pracy jesteśmy zmęczeni i po kolacji idziemy spać, żeby zdążyć wypocząć przed kolejnym dniem pracy. I tak biegnie tydzień za tygodniem – od weekendu do weekendu, od urlopu do urlopu, aż do wytęsknionej emerytury, dla której ponieśliśmy przecież tyle wyrzeczeń pracując przez całe dorosłe życie. I gdy przychodzi ten dzień, gdy jako zasłużony pracownik z pożegnalnym bukietem wracamy do domu, parzymy w lustro i widzimy emeryta, któremu od jutra listonosz będzie wręczał przekaz, codziennie do końca życia. Czy ktoś wierzy, że wtedy, na emeryturze, zacznie wreszcie robić, to, o czym zawsze marzył? Śmiem twierdzić, że nie. Otóż ta pułapka, w którą wpada większość ludzi polega na uleganiu owemu mitowi, że warto poświęcić swoje życie temu modelowi, który dominuje w tv, gazetach, reklamach. Trzeba kupować, wymieniać rzeczy na nowe, brać kredyty na dom, komputer, samochód, wakacje, a żeby móc tak żyć, trzeba zarabiać, czyli pracować.
Czy praca jest zła? Przecież chwalona jest w Biblii, Bóg daje jej błogosławieństwo, a przeciwieństwem pracy jest grzeszne nicnieróbstwo, więc o co chodzi? Co złego jest w pracy?
Po wyjściu z murów kościoła po niedzielnej mszy wrażliwy człowiek niemal od razu wpada w zimną przestrzeń moralnych rozterek, wewnętrznych konfliktów i wymuszonych kompromisów z tym ideałem, który przed chwilą przyjęliśmy w niezwykłym kawałku chleba. Cotygodniowe spotkanie w kościele oddziela nas od tego, co boli w codziennym zapracowanym życiu, czego nie rozumiemy, a co pragnęlibyśmy – wbrew bluźniącemu rozumowi – podporządkować światu idealnemu, do którego pragniemy należeć. Praca polega na tym,żeby ciągle starać się być sprawniejszym, wydajniejszym, lepiej sprzedawać, efektywniej produkować. Na tym polega postęp, w którego służbie pracujemy. A bez postępu - wiadomo - nie ma wzrostu PKB, gospodarka staje się mało konkurencyjna, wyprzedzają nas lepsi i narzucają swoje ekonomiczne panowanie - jak dziś Chiny nad światem. Praca ma więc dodatkowy wymiar patriotycznej misji. Kupujmy to, co polskie! To wzmacnia krajowy rynek i sprawia, że będzie nam wiodło się lepiej, łatwiejsza będzie dostępność kredytów, żeby gospodarka mogła się rozwijać szybciej, a ludzie kupowali więcej. Jak w takim świecie zachowaywać prawdy wiary? Jak pochylać się nad potrzebującym Jak pomagać słabszemu, skoro oczekuje się od nas żebyśmy byli lepsi. szybsi i wydajniejsi niż inni? Nasza wiara ponosi więc porażkę w walce z naszą ambicją i pragnieniem wygodnego życia. Wstydliwie zagłuszamy sumienie i pracujemy jak robot po to,żeby wytchnienie znaleźć znowu na niedzielnej mszy i wyspowiadać się z tego, że nie myślimy o innych bo nie było na to czasu.
Życie w bliskości z Bogiem i łączenie tego z codziennymi obowiązkami jest dzisiaj trudne, może nawet niemożliwe dla człowieka, który podporządkował swoje życie codziennej pracy dla firmy, dla szefa, dla pensji i nagród. I wtedy robimy najgorszą rzecz z możliwych: racjonalizujemy ten „smutny świat” i tłumaczymy sobie: - To tak już musi być. Trochę Boga i trochę mamony. Bez niej przecież nie opłacę rachunków, nie nakarmię dzieci. Ale będę żałował i będę się modlił.
Tworzymy sobie takie systemy bezpieczeństwa, bo inaczej nie dałoby się żyć. Bez zagłuszania sumienia zniszczyłyby nas skrupuły, poczucie winy, ciężar grzeszności. Skoro życie w zgodzie z ideałem ewangelicznego ubóstwa jest niemożliwe, więc ten smutny kompromis jest smutną koniecznością.
Mówi się, że świętymi w historii kościoła byli najwięksi grzesznicy. Nie znaczy to, że najwięcej grzeszyli, tylko mieli największą świadomość własnych grzechów. Wielu z nich wykonywało na codzień swoje zwykłe, zawodowe obowiązki. Nie uciekali od grzechu w rozmodlone poczucie ulgi, tylko zdobywali świętość w stałym, niezłomnym mierzeniu się z prawdą grzechu w sobie. Modlitwa była dla nich ciągłym stawaniem w prawdzie o własnej grzeszności, co wyraził celnik w słowach: „- Panie, nie jestem godzien...” Po tych słowach nastąpiło uzdrowienie jego sługi. Ta prawdziwa wiara i dzisiaj potrafiłaby uleczyć.
Radość uwielbienia nie może być środkiem do osiągnięcia czegość. Prawdziwa radość zawsze jest SKUTKIEM naszej postawy prawdziwego, pełnego zawierzenia, całkowitej bezsilności, wyzbycia się wszystkich zabezpieczeń. Ta chwila jest momentem nawrócenia, którego tak bardzo potrzebuje stale każdy chrześcijanin.
Skoro najważniejszą rzeczą dla człowieka pozostaje dziś praca i pieniądze i w nich widzi swoje zabezpieczenie – jak wówczas poddać się działaniu ozdrowieńczej łaski?
To, co naprawdę zrobił dla nas Chrystus dostrzeżemy dopiero wtedy, gdy odważnie odrzucimy wygodne zasłony, gdy zrezygnujemy z tych konstrukcji, które mozolnie wznosimy dla własnego bezpieczeństwa, gdy odkryjemy całą swoją grzeszność i przyznamy się do całej swojej nędzy. Bez tłumaczenia się. Bez tworzenia tych zabezpieczeń „bo przecież wszyscy...”, „bo się nie da inaczej ...”.
Czy Bóg może zbliżyć się do nas bardziej niż wtedy, gdy pozwala nam czuć ten lęk, ten ból i tą rozpacz, którą sam poczuł przeżywając naszą grzeszność? Jeżeli cierpienie i niepewność jutra jest Jego głosem, to nie możemy przed nim uciekać w pozorne bezpieczeństwo i pozorną ulgę.
W tej postawie naśladowania Chrystusa nie będzie nic z pustego samoudręczania się, nic z owego samobiczowania tak wyszydzanego przez współczesnych „telewizyjnych apostołów" głoszących prawo każdego do wolności od trosk.
Jezusie z Nazaretu. Mój Nauczycielu! Bądź dziś na pierwszym miejscu w moim życiu. Dziś i zawsze!
Wtedy odnajdę swoje miejsce. Wtedy moja praca okaże się tą, którą wykonuję z całym przekonaniem i bez kompromisów z zasadami, w które wierzę. Wtedy będę szedł drogą do nieba. Ale ta droga nie daje żadnej gwarancji dojścia do celu, jeśli stale nie będę wpatrywał się w Ciebie! Panie, nie jestem godzien...

poniedziałek, 1 listopada 2010

ubóstwo

Czuję, że wyjałowione jest moje serce, tak jak wyjałowione jest serce świata w 2010 roku, kolejnym roku ekonomicznego kryzysu, który zatrząsł posadami „oświeconej współczesności”, dumnej dotąd ze swoich osiągnięć, napuszonej w dobrobycie i głęboko nieszczęśliwej w niezrozumieniu podstawowych prawd życia człowieka. Jeszcze nigdy dotąd pęknięcia na polerowanym przez zadowolonych z siebie specjalistów monolicie technicznej cywilizacji i liberalnego postępu nie były tak głębokie. Po raz pierwszy bodaj w historii ludzkości gospodarki całych krajów i systemy ekonomiczne splecione gęsto w globalnym kłębku wzajemnych powiązań stoją w obliczu zagrożeń, których skutków nie sposób już przewidzieć. Otyły, znerwicowany, otumaniony lekami i sprzecznymi teoriami ekspertów, skupiony na sobie, niewrażliwy na cierpienia i niesprawiedliwości świat dryfuje w nieznanym kierunku niczym okręt, który stracił sternika i nikt nie ma już odwagi krzyknąć, że miejsce przy sterze jest puste. Być może znakiem zbliżającego się kresu tej ślepej drogi jest spór o metodę in vitro. Oto niedostępna jeszcze kilkanaście lat temu metoda sztucznego poczęcia i hodowli ludzkich istot jest głoszona jako wielka nadzieja na spełnienie marzeń par tęskniących za dzieckiem. Może in vitro to jeden z ostatnich bastionów walki o godność człowieka, walki o kwestionowaną dziś coraz silniej prawdę, że techniczny postęp nie może zmienić kanonu prawa naturalnego, w którym "posiadać" nigdy nie będzie znaczyło więcej niż "być". Dziecko nie może być przedmiotem technicznych starań i zabiegów o to, żeby "jak najmniejsza liczba zarodków ucierpiała w wyniku zamrażania i rozmrażania. Głoszona przez "obrońców postępu i wolności" liberalna cywilizacja techniczna każe dziś litować się nad losem par, które w naturany sposób nie mogą począć dziecka, zapominając o tym, że dziecko nie jest jednym z przedmiotów, których nie można odmówić człowiekowi dla satysfakcji udanego życia. Dar życia traktowany jest jako kolejny przywilej człowieka, który wydzierając naturze kolejne tajemnice pragnie stanąć ponad życiem i śmiercią, ustanawiać własne prawa dla zaspokojenia własnych pragnień. Czy tak modne dziś słowo "kompromis", oznaczające porozumienie ponad podziałami, może mieć zastosowanie w sprawie, która dla istnienia człowieka, dla jego godności jest fundamentalna? A co jeśli Polska okaże się jedynym krajem na świecie, który całkowicie zakaże in vitro, narażając się wszystkim światowcom, medialnym rozbawiaczom i pudrowanym do kamery "apostołom nowoczesności"? Nasz kraj pokazał już kilka razy w historii, że potrafi wybrać własną drogę, nie kierujc się "poprawnością" i obowiązującymi trendami.

Jakaś cudowna właściwość stworzonego bytu pozwala mojemu sercu żywić nadzieję, że tak ono, jak i cały świat mogą się jeszcze odnowić i odrodzić i na zrębach poruszonego sumienia planety, jej najgłębszych tęsknot i porywów zbudować nowy świat, świat uczciwego, skromnego wysiłku i pracy nad sobą samym, świat odrzucenia sztucznych potrzeb i zwrócenia się ku bratu w niedoli, świat w którym miłość zapanuje nad instrumentalnie wykorzystywaną sprawiedliwością i pozwoli ludzkiej rodzinie żyć razem, godnie, w poszanowaniu wzajemnych odmienności, w tym zadziwiającym zielono-błękitnym zakątku kosmosu.
Święty Franciszek nie czytał gazet i nie korzystał z internetu. Nie ogarniał politycznej sytuacji współczesnch mu Włoch ani Europy, nie do końca był świadom zagrożeń, jakimi dla Kościoła jego czasów były zepsucie kleru i herezje nowych ruchów religijnych, które mnożyły się w odruchu ucieczki od złego przykładu zagubionych sług Chrystusa. Wezwanie do naprawy kościoła, które usłyszał w swoim sercu klęcząc przed ikoną krzyża w zrujnowanym kościółku św. Damiana, odniósł skromnie do własnej osoby. I ta samotna dusza, dotknięta łaską oczyszczenia, na swoich skrzydłach podniosła świat ze zgliszczy zwątpienia i beznadziei ku nowemu życiu. Wędrował boso i głosił Chrystusa pokornym sercem i przykładem ewangelicznego życia, w największej prostocie i ubóstwie. Nie walczył ostrzem wiedzy teologicznej, wiedza była mu obca, niósł za to światu wielkie i gorące serce rozkochane w stworzeniach, w barwach, w zapachach, śpiewając swoją „pieśń słoneczną” na chwałę Stwórcy owego cudownego świata, którego czuł się najlichszą cząstką. Plastyczna, dziecięca, pełna południowego temeramentu osobowość nie znała rozdźwięku między uczuciem, słowem i czynem. Całkowicie wolny swoją biedą i bezdomnością, jak żebracy i trędowaci, wypchnięci z koła życia codziennego, łączył się z każdym cierpieniem, z każdą napotkaną ludzką biedą widząc w niej biedę i cierpienie Chrystusa z Nazaretu.
Jak bardzo był potrzebny średniowiecznej Europie pokazała historia jego życia i osiem wieków, które minęły od jego czasów.
A jak odbierany jest dzisiaj? Co takiego jego życie mówi nam, ludziom wieku globalizacji i internetu, oswojonym z myślą, że panaceum na wszelkie bolączki świata jest stabilny wzrost PKB? Wzrost produktu krajowego brutto oznacza, że gospodarka się rozwija, że rośnie produkcja pobudzana rosnącym popytem, dzięki któremu maleje bezrobocie, czyli ludzie są zadowoleni o ile stale wzrasta konsumpcja dóbr. Gdybyśmy z jakiegoś powodu zamiast kupować co trzy lata nowy komputer, co pięć lat telewizor, a co siedem lat nowy samochód, zaczęli naprawiać używane urządzenia i przedłużać żywotność tym już posiadanym, rabowana z jej bogactw naturalnych planeta odetchnęłaby z ulgą, ale człowiecza cywilizacja konsumpcyjnego wyścigu szybko znalazłaby swój kres. Bez wzrostu konsumpcji, bez nakręcanego przez media i przemysł reklamowy ciągłego kupowania nowych rzeczy, świat oparty na wzroście PKB załamałby się albo... właśnie, czym byłoby to „albo”? Czy w ogóle istnieje akieś „albo”, jakaś alternatywa dla odwiecznej pogoni człowieka za coraz wygodniejszym życiem, coraz doskonalszymi narzędziami, które zamiast obiecanej wolności i upragnionej oszczędności czasu dają człowiekowi poczucie pustki, osamotnienie i zmuszają do ucieczkio do przodu, do nowych, coraz bardziej skomplikowanych rozwiązań? Czytałem ostatnio, że Amisze, którzy nie korzystają z większości osiągnięć technicznej cywilizacji i starają się żyć na uboczu konsumpcyjnego szaleństwa naszych czasów, gdy szyją nową kołdrę, od razu przyszywają do niej łatę. Chodzi o to, żeby nie wprowadzać się a stan radości z posiadania nowej rzeczy i nie zapominać, że doskonałe może być tylko to, co jest z Ducha. Jak traktujemy Amiszów? Co najwyżej z pobłażliwością, jako łagodnych dziwaków. Czy zatem istnieje jakaś poważna alternatywa dla szaleństwa rozpasanej konsumpcji? Czy coś innego poza groźbą globalnej katastrofy może przynieść człowiekowi opamiętanie? Czy istnieje jakieś „albo” dla rzeczywistości rosnących jak nowotwory miast, dla szokujących ilości produkowanych odpadów, dla rosnącego w postępie geometrycznym zanieczyszczenia środowiska?
Czy Franciszek swoją postawą nie dotknął tego „albo”? Czy odradzając się do nowego życia, porzuciwszy dostatek i karierę, wybierając biedę i gdy rozebrawszy się do naga ruszył szczęśliwy przed siebie, nie pragnąc niczego nabywać ani budować ani dostarczać nikomu, a jednak będąc najbliżej potrzebującego człowieka i ofiarowując mu rzecz najcenniejszą i zawsze najbardziej poszukiwaną – współczucie, zrozumienie w potrzebie i serce gotowe podzielić się ostatnim kawałkiem chleba – czy nie rozpoczął budowania owej „cywilizacji miłości”, która nie potrzebuje cegieł ani zaprawy, tak samo jak owa wspaniała świątynia, na zbudowanie której pewnemu cieśli z Nazaretu wystarczyły trzy dni? Jego wielkim marzeniem było żyć bez wygód, bez zabezpieczeń, zdanym wyłącznie na Bożą Opatrzność, bez wznoszenia struktur, bez innych reguł poza tą jedną głoszoną w ewangeliach? Jak ów Boży szaleniec, który z radością odbierał obelgi, obrzucanie błotem i szyderstwa na ulicach Asyżu, zareagowałby na widok wspaniałego kamiennego mauzoleum wzniesionego nad jego grobem przez tych, których zobowiązał do przestrzegania świętego ubóstwa?
Czuję, że wyjałowione jest moje serce, tak jak wyjałowione jest serce świata, który tysiącem głosów współczesnych kapłanów konsumpcji i cielesnych uciech sączy usprawiedliwienie, że błędem i niepotrzebnym udręczaniem się jest rezygnacja z wygód i rozrywek, jakie oferuje współczesny świat, że taka jest już natura człowieka, że tego nic nie zmieni, a już na pewno nie radykalne naśladowanie czyjegoś ubóstwa.
Lecz jakaś cudowna właściwość stworzonego bytu pozwala mojemu sercu żywić nadzieję...

wtorek, 26 października 2010

Wadowice

Szósty dzień nowenny do św. Antoniego i szósty dzień postu o samej wodzie. Hostia miała dzisiaj wyraźnie słodki smak. Intencja postu usprawiedliwia to wyrzeczenie, które niektórym wydaje się dziwaczne. Droga jest moją pustynią. Wracam myślami do wspomnień z moich samotnych pielgrzymich szlaków. To szukanie Boga za wciąż przesuwającym się horyzontem jest czasem szczególnego zdania się na Bożą Opatrzność. Wszystkie dotychczasowe pielgrzymki były dla mnie rekolekcjami. Chodziło o moje spotkanie z Bogiem. Teraz nie chodzi już tylko o mnie. Intencja, którą wyjawił nam Duch Święty sięga dalej. Będzie ją niosło trzech pielgrzymów, każdy z innego miejsca, przez około cztery miesiące. I jeśli pozwoli Dobry Bóg, spotkamy się w Asyżu 27 października 2010 roku.

Do Wadowic pojechałem pomagać lokalnej fundacji w projekcie organizacji sportowej imprezy dla szkół podstawowych i gimnazjów. Lubię wracać do Wadowic, więc gdy nadarza się okazja łączenia wyjazdu z moją pracą, jadę tam tym chętniej. Pracowaliśmy w piątek i sobotę nad strukturą projektu i harmonogramem, w niedzielę miałem przed wyjazdem trochę wolnego czasu. Postanowiłem udać się do bazyliki na wadowickim rynku. Na placu uwagę zwracają rusztowania i robotnicy krzątający się przy budynku sąsiadującym z kościołem. Od miesiąca trwa remont i przebudowa domu Karola Wojtyły. Za cenę 20 milionów złotych cała kamienica stanie się w ciągu dwóch lat nowoczesnym muzeum, które ma być wyposażone w multimedialne atrakcje na wzór tych z Muzeum Powstania Warszawskiego. Gdzieś w środku pojawia się troska o to, żeby skromne mieszkanie Karola pozostało takie, jakim było kiedyś, bez plazmowych ekranów i wspaniałych gablot mówiących w dziesięciu językach. Ale świat domaga się dzisiaj, aby głos świętych brzmiał językiem współczesności. Oby ten język umiał wyrazić to, co sercem i swoim przykładem chciał nam przekazać nasz wielki rodak.

W bazylice nie ma zbyt wiele osób. Kierując się do Kaplicy Matki Bożej Nieustającej Pomocy kątem oka dostrzegam w lewej nawie postać klęczącą przy papieskiej chrzcielnicy. Mimowolnie zbliżam się i siadam w ławce z różańcem w ręku. Ubrany na czarno skośnooki turysta z aparatem fotograficznym na szyi klęczy z ręką położoną na kamiennej chrzcielnicy. Na twarzy z przymkniętymi oczami maluje się spokój głebokiego skupienia, bez śladu napięcia, jakby wsłuchiwał się w głos płynący z kamienia. Postać pozostaje tak dłuższą chwilę bez ruchu. Odmawiając różaniec spoglądam na modlącego się turystę, urzeczony wiarą tego człowieka.

Po wyjściu z kościoła zastanawiam się, czy powinienem pójść do księdza proboszcza. Chciałbym przedstawić mu intencję naszej pielgrzymki i posłuchać co ma na ten temat do powiedzenia. Może usłyszę jakąś wskazówkę, albo uwagę, którą włączymy do planu naszej drogi. Z drugiej strony obawiam się, że jest jeszcze za wcześnie, że to dopiero pomysł z naszkicowaną koncepcją i moja wizyta może wypaść dziwacznie, jak rodzaj chwalenia się albo szukania jakiegoś wsparcia. Podchodzę jednak do drzwi plebanii i naciskam dzwonek. Głos gosposi pyta czy sprawa jest pilna i kogo ma przedstawić. Bąkam, że jestem pielgrzymem, który chce porozmawiać z księdzem. Na pytanie w jakiej sprawie przychodzę nie mam już odpowiedzi. Gosposia się rozłącza i stoję na schodach niepewny czy ktokolwiek mi otworzy. Po minucie drzwi się otwierają, poznaję księdza proboszcza. Jego spojrzenie jasno określa, że nie mam wiele czasu.
- Słucham pana.
- Chciałbym o czymś księdzu powiedzieć. Nie zajmę dużo czasu. Mogę wejść?
Niepewnie cofa się w drzwiach robiąc mi miejsce na przejście.
- A więc jaka to sprawa?
- Jestem pielgrzymem... a właściwie jest nas trzech i podjęliśmy się zorganizowania w przyszłym roku pielgrzymki. Chcemy z trzech miejsc dojść do Asyżu. Chodzi o upamiętnienie przypadającej w przyszłym roku trzydziestej rocznicy Światowego Dnia Modlitwy o Pokój. Idąc do Asyżu w samotnych pielgrzymkach z Fatimy, Jerozolimy i Moskwy, chcemy głosić cztery prymaty cywilizacji miłości Jana Pawła II i modlić się o to, żeby odeszły egoizmy i podziały, które dzielą ludzi, narody i kościoły, prowadzą do konfliktów i niszczą godności człowieka.
Podaję księdzu wydrukowany tekst naszego przesłania i mapę, na której trzy pielgrzymie szlaki na tle konturów Europy układają w kształt litery tau, którą podpisywał się św. Franciszek.
Ksiądz zakłada okulary i przygląda się mapie, po czym poruszając ustami wolno czyta przesłanie. Na jego twarzy pojawia się zdziwienie. Podnosząc na mnie wzrok zdejmuje okulary.
- To jest niezwykłe – jego twarz nie zdradza żadnych emocji – ale skąd ja mam wiedzieć kim pan jest i czy to wszystko prawda? Różni ludzie tu przychodzili, różne pomysły przedstawiali. Ja już nie odróżniam uczciwych od nieuczciwych. Każdy za swoim tylko patrzy i drugiego wykorzystuje.
- Przychodzę tu po to, żeby zamówić mszę w intencji naszej drogi. Jeden z nas w drodze z Moskwy będzie przechodził przez Kraków i Wadowice, chielibyśmy, żeby parafianie wiedzieli o naszej pielgrzymce i włączyli się w nią swoimi modlitwami. Teraz tylko przedstawiam księdzu nasz pomysł.
- A ta Moskwa skąd się wzięła? Fatimę i Jerozlimę rozumiem, ale skąd Moskwa?
- Moskwa to wielkie niespełnione marzenie papieża. Jedyna pielgrzymka, której nie zdołał odbyć. Przeszkodziły podziały między Wschodem i Zachodem i brak przychylności Cerkwi Prawosławnej. Bliskie Janowi Pawłowi II wezwanie fatimskie do modlitwy za Rosję też się z tym łączy. Poza tym Fatima i Moskwa to dwa rozciągnięte nad Europą ramiona, a Jerozloima to fundament, na którym spoczywają stopy...
- Dobrze. Więc gdy już będzie więcej wiadomo proszę przyjść do mnie. Coś pomyślimy. To fantastyczne – wydaje się że na twarzy księdza pojawia się przelotny uśmiech – coś pomyślimy.
Gdy drzwi za księdzem się zamykają i zostaję sam na schodach, wydobywa się ze mnie westchnienie ulgi.
Gdy zamyślony przechodzę przez plac, na ławkach przy fontannie siedzi grupa młodzieży. Śmiejąc się ocierają z ust krem z kremówek i rzucają czasem okruchy wszędobylskim gołębiom.


(projekt tekstu przesłania pielgrzymki IDZIE CZŁOWIEK)

Idziemy do Asyżu w pielgrzymce pokoju. Niosąc przesłanie miłości z Fatimy, Moskwy i Jerozolimy, pragniemy aby ustąpiły egoizmy i podziały, które niszczą godność człowieka, prowadzą do konfliktów i coraz bardziej zagrażają całej ludzkości.

25 lat temu przedstawiciele religii i kościołów z całego świata przyjęli zaproszenie Jana Pawła II do wspólnej modlitwy o pokój w miejscu, gdzie osiem wieków temu pewien człowiek pokazał, że droga do naprawienia świata zaczyna się w sercu każdego z nas.
Tamto spotkanie jest dla nas jednym z najważniejszych wydarzeń w historii ludzkości i misją, którą kontynuujemy.
Dziś, po 25 latach, nie tylko pokój jest naszą troską. Wszyscy stoimy wobec nowych problemów, których eskalacja może mieć gorsze skutki dla ludzkości niż zbrojny konflikt. Modlimy się o świat, w którym człowiek jest ważniejszy niż przedmiot, w którym wspólne wartości cenione są wyżej niż osiągnięcia techniki, gdzie „być” znaczy więcej niż „posiadać” i gdzie miłosierdzie góruje nad sprawiedliwością, która bez miłosierdzia staje się łatwo narzędziem do osiągania indywidualnych celów jednych przeciwko drugim.
Wierzymy, że przyjęcie tych czterech prymatów „cywilizacji miłości” wymienionych przez Jana Pawła II odsunie widmo kryzysu, które zawisło nad ludzkością.

Wierzymy, że nie ma pojednania bez przebaczenia i poświęcenia, dlatego pragniemy aby do naszej pielgrzymki dołączyli ci, którzy niezależnie od praktykowanej religii czy wyznawanego światopoglądu, wierząc w nasze wartości i sens naszej drogi, gotowi są wesprzeć modlitwą nasz wspólny cel: jedność całej ludzkiej wspólnoty przez pokój i miłosierdzie.

Pozdrawiamy pokojem i dobrem,

Dominik, Wojtek i Roman

wtorek, 12 października 2010

modlitwa

Pociągają mnie święci. Ich życie, pełne mistycznych doznań i heroicznych czynów, otwiera świat, do którego sam chcę należeć. Przecież liczy się tylko niebo, a tu, na ziemi, sens ma tylko to, co do nieba prowadzi. Ale gdy za przykładem jakiegoś świętego przychodzi mi zmierzyć się z pierwszym poświęceniem na drodze do świętości, okazuje się, że nie jest ono wcale romantyczne i wzniosłe. Ból przeraża swoją realnością i nie pozwala skupić się na modlitwie. Lęk i poczucie osamotnienia paraliżują i nie pozwalają zrobić kroku. Zwyczajny brak nadziei na poprawę losu i nieuchronność kolejnej klęski przychodzą jak mgła, w której nie widać Boga, niczego nie widać.
Mam przyjaciela, który od dziecka choruje na schizofrenię. Wiem, ile znaczy dla niego mój krótki telefon, ale czasem nie mam odwagi dzwonić, bo boję się tego, co usłyszę. O czym mówić z osobą, która nie zna innego świata poza mgłą?
Gdy zadzwoniłem kilka dni temu, poczułem jego wdzięczność.
– Nie jest tak źle – mówił śmiejąc się – Najważniejsze, że biorę zastrzyki w domu, że nie jestem w szpitalu.
Poczułem, że rozmawiam z nauczycielem. Mówi, że słabość nie przeszkadza w działaniu, że pozorna klęska oznacza zwycięstwo. Mgła jest po to, żeby przez nią przedarł się do nas Bóg. Gdyby nie ciemność, nie widziałbym światła, bez burzy nie zachwycę się tęczą, bez bólu nie poczuję radości. Nie zostanę maryjnym księdzem na Jasnej Górze. Nikt nie wyda moich wierszy. Nie znajdę nawet pracy, jestem za słaby. Jestem na rencie i opiekuje się mną mama. Chcę jej pomagać jak potrafię i dokąd potrafię.
Obdarzając wiarą Bóg nie usuwa przeciwności, które są jak szczeble drabiny do nieba. Wytrwałe podciąganie się na każdym z nich może nie dawać poprawy losu, nie uwolni od trosk. Ale przecież wiem, że to jedyna droga, że na jej końcu jest radość doskonała w świecie, do którego tak tęsknię.

Może bez cierpienia nie dostrzegłbym Ciebie?
Może w życiowym powodzeniu zapomniałbym o Tobie?
Skoro tak, przyjmuję mój los i zdaję się na Ciebie!
Boże! Nie wiem o co Cię prosić.
Sam wiesz czego mi teraz potrzeba.
Kochasz mnie, więc daj mi poznać moje potrzeby.
Nie mam już odwagi prosić ani o ulgę, ani o krzyż.
Przez swoje miłosierdzie przyjdź do mnie teraz i pomóż mi!
W Twoim milczeniu i w Twojej mgle
oddaję się teraz Twojej świętej woli.
A więc na tym polega ofiara z siebie?
Całą nadzieję, całą ufność oddaję Tobie.
Nie mam innego pragnienia poza wypełnianiem Twojej woli.
Proszę, naucz mnie jak się modlić.
Módl się razem ze mną.
Módl się sam we mnie!

czwartek, 7 października 2010

Trójca

Łagiewniki to nazwa kojarząca się powszechnie z Krakowem, świętą Faustyną i Bożym Miłosierdziem, ale ja poznałem inne Łagiewniki. Kiedyś uboga osada wśród lasów historycznego województwa łęczyckiego, a dziś administracyjna część Bałut, położona na peryferiach tej najuboższej bodaj dzielnicy Łodzi. Miejsce zaskakujące spokojem okalających je lasów, żywicznym powietrzem i wielką różnorodnością ptaków. Dostrzegając krajobrazowe uroki tego zakątka, władze Łodzi połączyły go z łódzką metropolią asfaltową nitką, nazywając ją ulicą Wycieczkową i wydzielając specjalne połączenie autobusowe z dworca Łódź Fabryczna. Gdy trafiłem tam po raz pierwszy, spacerując po lesie odkryłem dwie drewniane kapliczki wzniesione trzystu lat temu. Jedna była poświęcona świętemu Antoniemu, a druga, mniejsza, świętemu Rochowi. Wtedy po raz pierwszy zetknąłem się ze świętym Rochem. Dziwny to święty, bardzo skromny i niewiele o nim wiadomo, ale w jakiś sposób jego historia zaciekawiła mnie na tyle, że stałem się odtąd częstym gościem w drewnianej kapliczce otoczonej łagiewnickim lasem.

Roch urodził się pod koniec XIII wieku we francuskim Montpellier, jako długo oczkiwane dziecko w zamożnej rodzinie, lecz już jako chłopiec traci oboje rodziców. 100 lat po świetym Franciszku Europa nadal żyje przesłaniem biedaczyny z Asyżu. Być może pod jego wpływem młody Roch sprzedaje cały majątek, rozdaje ubogim i z pielgrzymim kijem w ręku rusza w pieszą drogę do Rzymu. We włoskim Aquapendente zatrzymuje go epidemia dżumy. Bez wahania oddaje się posłudze chorym. Jego wielkie poświęcenie, które Bóg wynagradza łaską uzdrawiania, zjednuje mu opinię świętego, przed którą woli uciec i kontynuuje swoją drogę nawiedzając kościoły, gdzie opiekuje się chorymi i ubogimi. W miejscowości Piazenza znów napotyka epidemię. Pielęgnując chorych sam zaraża się chorobą i żeby nie być ciężarem dla innych oddala się do lasu, w miejsce odosobnione, gdzie modli się do Chrystusa. Legenda mówi, że w leśnej głuszy odnajduje go myśliwski pies należący do pewnego rycerza. Pies kradnie chleb z pańskiego stołu i zanosi do lasu, co zwraca uwagę rycerza, który odkrywa, że chleb przeznaczony jest dla chorego biedaka. Roch wraca do zdrowia w domu rycerza, który dzięki niemu przechodzi nawrócenie. W drodze do Francji Roch zostaje schwytany na granicy i posądzony o szpiegostwo na rzecz Włoch. Poddawany torturom nie chce zdradzić jakiego króla jest wysłannikiem i umiera w więzienym lochu. Dopiero po śmierci wychodzi na jaw prawdziwa tożsamość więźnia. Okoliczni mieszkańcy dostrzegając świętość pielgrzyma ujmują się za nim i uroczyście chowają go w parafialnym kościele, skąd relikwie Rocha trafiają wkrótce do Wenecji, gdzie czczone są do dziś. Kult św. Rocha szerzy się szybko w Europie, docierając do najodleglejszych jej zakątków, w tym do Polski.

Kapliczka zachowała się w dobrym stanie. Niskie wejście przypomina czasy, w których przechodząc przez próg nie sposób było zapomnieć o pokłonie. Z małych okienek w bocznych ścianach wpadają do środka promienie słońca, w których tańczą drobinki kurzu. Na skromnym ołtarzu stoi mały żelazny krucyfiks, a wyżej powieszono współczesny obraz przedstawiający Rocha w pielgrzymim stroju z kosturem w dłoni. Obok pies niesie w pysku okrągły bochenek chleba i wpatruje się w świętego.

Bałuty z ich prostotą i szarymi, niepozornymi kamienicami okazały gościnę naszej pracowni pisania ikon, która działa tutaj od ponad roku. Potok pilnych spraw tego świata omija to miejsce, dając tutejszym mieszkańcom czas na zwyczajne życie, a nam ciszę potrzebną do tworzenia ikon.

Czasem wędrujemy z ikonami w różne miejsca Polski i wystawiamy się przy kościołach albo na odpustach. Czasem piszemy ikony na specjalne zamówienie dla katolickich księgarń albo dla indywidualnych osób, które pragną obdarować kogoś świętym wizerunkiem malowanym temperą na desce albo w domowym zaciszu modlić się do swojego patrona. Każda ikona to dla nas nowe doświadczenie, okazja do doskonalenia warsztatu i nowa historia, która zaczyna się od przycięcia prostokątu czereśniowej deski.
Każda osoba, przed którą otworzył się świat ikon, słyszała o ikonie Świętej Trójcy Andrzeja Rublowa, średniowiecznego ikonografa i teologa ikony. Tradycja prawosławna uczyniła z tej ikony wzór duchowej i warsztatowej doskonałości, tworząc swoisty kanon, łączący piękno Praobrazu i prawdę Bożej mądrości.
Piękno, które zawsze wywodzi się od Boga, jest dziełem Ducha, dlatego osoba tworząca ikonę jedynie użycza swojej dłoni dziełu, które w istocie powstaje z Bożego natchnienia. Nie zdejmuje to z ikonografa obowiązku pokornego doskonalenia się w malarskiej technice, przeciwnie – nakłada tym większą odpowiedzialność. To współdziałanie z Bożą wolą podczas tworzenia ikony jest możliwe dzięki towarzyszącej pracy modlitwie do postaci z ikony. Dojście do warsztatowego poziomu, który pozwala na napisanie kanonicznej kopii „Trójcy Świętej”, tej „ikony ikon”, wymaga długiej praktyki i otwarcia się na Bożą łaskę.
Dlatego gdy otrzymaliśmy zamówienie na wykonanie ikony „Trójcy Świętej”, poczuliśmy radość z tego wyróżniena, ale jednocześnie bojaźń przed wielkim wyzwaniem i głębią Bożej tajemnicy objawionej w Trzech Osobach.
Studiując prace Paula Evdokimowa poświęcone ikonie „Trójcy Świętej” czułem jak przestrzeń Bożego piękna coraz szerzej otwiera się przede mną, wyprawiając mnie w podróż do miejsc, których nigdy nie spodziewałem się odkryć. Ikona obrazuje biblijną scenę odwiedzin trzech wędrowców w domu Abrahama.

Jedyną zasadą łączącą nicość i byt jest zasada trynitarna. Stanowi ona niezachwianą podstawę jednoczącą to, co osobowe, z tym, co wspólnotowe i wszystkiemu nadaje sens ostateczny i wystarczający. Dogmat głosi: Trzy osoby i jedna natura. Ta wizja pełni Boga w trzech Osobach promieniuje prawdą absolutnej różnorodności i absolutnej jedności, zjednoczonych nie po to żeby konkurować czy się wyróżniać, ale po to, żeby doskonale współistnieć i zawierać się w sobie. Evdokimow pisze, że „Każda Osoba Trójcy jest jedynym sposobem posiadania tej samej istoty, otrzymywania jej od Innych, dawania jej Innym, a przez to – ustanawiania Innych”.
Jeden jest samotnością w bogactwie nadmiaru, dwa to poszukiwanie, droga łącząca, trzy zaś – liczba, która przezwycięża podział i odnajduje pełnię.
Jeśli chrześcijaństwo jest „naśladowaniem Bożej natury”, jak pouczają ojcowie Kościoła, to kościół absolutny Trzech Osób Boskich staje się wzorem i obrazem przewodnim ziemskiego Kościoła ludzi, będącego wspólnotą wzajemnej miłości, jednością w różnorodności, połączeniem wszystkich ludzi w jednej naturze Chrystusa Zbawiciela.
Trzej Aniołowie, wysmukli i zwiewni, są doskonale równi, mimo subtelnych różnic w kolorach szat i gestach. Równość aniołów wyrażona jest tak silnie, że nie istnieje żadna reguła określająca tożsamość poszczególnych Osób. Część badaczy ikon uznaje, że środkowy anioł, w ciemnopurpurowej szacie, to Syn. Wskazywałby na to kolor szaty - ciemna czerwień to znak królowania i jednocześnie symbol miłości i męki Chrystusa. Kierując dłoń w stronę kielicha środkowy anioł pochyla się w stronę anioła po lewej stronie, okrytego przezroczystą szatą, co może wskazywać na nieuchwytność Boga (hebrajskie „hawel” oznacza coś nieokreślonego, nieprzewidywalnego, niewyrażalnego). Jednak symbole umieszczone w tle nad każdym z aniołów wskazują na coś innego. Nad lewym aniołem wznosi się budynek, który może symbolizować dom, Kościół, a więc Ciało Chrystusa. Środkowy anioł umieszczony jest pod drzewem Życia, z którego „spadł” Adam, co wskazywałoby na Boga Ojca. Jedynie anioł po prawej stronie, odcinający się na tle skalnego wyniesienia, nie pozostawia wątpliwości. Góra to symbol Ducha, znak góry Tabor, wyniesienia na prorocze szczyty. Delikatność linii anioła z prawej strony ma w sobie coś macierzyńskiego. Jest Pocieszycielem, ale także Duchem Życia. Jest tym, który daje życie i od którego wszystko bieże początek. Od anioła po prawej stronie zaczyna się ruch połączonych na ikonie postaw i gestów. Przez jego pochylenie w i poryw całej istoty, tchnienie Ducha przechodzi od Ojca na Syna i w Jego wyprostowanej postawie, która wyraża gotowość na przyjęcie krzyża, odnajduje wypełnienie zbawczego planu.

Chrystus na ikonach zawsze wyróżniony jest wpisanym w nimb krzyżem, w którego ramionach umieszcza się trzy greckie litery oznaczające „Jahwe” czyli hebrajskie „jestem”. To odróżnia Go od świętych, których nimby wypełnione są tylko złotem Bożej chwały. Na Ikonie trójcy żaden z aniołów nie ma takiego wyróżnienia, identyczne są także ich berła. Nie wiemy zatem kim jest Ojciec a kim Syn. Ten genialny zabieg Rublowa nie pozwalający jednoznacznie wskazać Boga, zabiera komfort „wiedzy” i wyprawia ludzki rozum na trudne poszukiwania Tego, „którego nikt nie widział”. Z jakiegoś powodu ludzki umysł domaga się zawsze jednoznacznej odpowiedzi. Chcemy wiedzieć co jest dobre, a co złe, oddzielić prawdę od kłamstwa, sprawiedliwego od grzesznika. Pragniemy przestrzegać zasad, które otworzą nam drogę do Boga ale szukając Boga w samym wypełnianiu przykazań dochodzimy do faryzeizmu uczynkowości. Trójca to znak pełni w różnorodności, prawdy ponad podziałami, prymatu miłosierdzia nad sprawiedliwością.
Życie człowieka na ziemi polega na dokonywaniu wyborów, a te wymagają dokonywania ocen. Ikona Trójcy Świętej pokazuje, że każda ocena dokonywana przez człowieka jest niedoskonała. Pozostawienie Bogu naszych życiowych decyzji, całkowite zdanie się na Jego wolę – oto droga do świętości, którą otworzył przed nami Chrystus słowami:
“Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje!”

Po tygodniu pracy przyglądałem się ukończonej ikonie. Byłem zdumiony efektem, który z pewnością dalece przewyższał moje własne umiejętności. Zgodnie z tradycją twórca ikony powinien jako pierwszy modlić się do ikony umieszczając ją na ołtarzu.
Owinąwszy starannie ikonę w białe płótno zapakowałem ją do plecaka i wybrałem się do Łagiewnik. Nie wiem dlaczego wybrałem to miejsce, ale kroki skierowałem do kapliczki św. Rocha.

Nie potrafię odgadnąć związku Świętej Trójcy, tego szczytu teologicznej mądrości, z prostym i niepozornym świętym w jego lichej kapliczce ukrytej w łagiewnickim lesie.

niedziela, 26 września 2010

Samarytanin

Ta historia wydarzyła się w połowie lipca w Cisnej.

W piątek rano rozpoczęliśmy podejście na Tarnicę. W górze przed nami, na skalistym szczycie odcinał się na tle niebieskiego nieba krzyż, zwieńczenie naszej dwutygodniowej pielgrzymki.
Na ostatnim podejściu różaniec rwał się od przyspieszonych oddechów. Każdy krok, każde podciągnięcie się w górę było cichym krzykiem zmęczenia, które próbowało opierać się modlitwie, ale za każdym razem ustępowało przed kolejnym „Zdrowaś Mario...".
(...)
Pożegnaliśmy się w Dołżycy koło Cisnej. Nasza bieszczadzka droga dobiegła końca. Może to było zmęczenie, ale nie padły żadne wzniosłe słowa. Patrząc w oczy uścisnęliśmy sobie dłonie. Dwutygodniowy zarost, pokryte skorupą zeschłego błota buty, koszulki szare od prania w strumieniach. Obaj wiedzieliśmy, że w naszym życiu stało się coś ważnego i że ta droga będzie trwała nadal. Dawid postanowił zostać jeszcze kilka dni w górach, ja wyruszyłem w drogę powrotną.
(...)
Idąc asfaltową drogą w kierunku Sanoka próbowałem zatrzymać jakiś samochód, ale bezskutecznie. Z nieba lał się żar, unosząc się nad asfaltem drżącą mgiełką.
Zmęczenie było teraz bardziej dotkliwe. W drodze na szczyt Opatrzność karmiła nas i poiła, dając zawsze na czas schronienie i odpoczynek, a teraz, gdy pielgrzymka dobiegła końca, wszystko wydawało się trudniejsze, jakby osiągnięcie celu zabrało siły i pozostawiło mnie samego.
Zdumiało mnie to. Dlaczego wejście na szczyt i pokłonienie się krzyżowi miało oznaczać koniec? Potrzebowałem teraz sił do dalszego marszu, więc postanowiłem, że nie będzie żadnego końca, że moja pielgrzymka trwa cały czas, że krzyż na szczycie góry jest cały czas przede mną. Ta myśl dodała mi otuchy i sił. Zasznurowałem mocniej buty, poprawiłem plecak i wyciągnąłem różaniec.
Idąc w spiekocie nie martwiłem się już myślą, że nie mam pieniędzy na powrót. Opatrzność, której zawierzyliśmy naszą drogę nie przestała mnie przecież prowadzić. Rozum ze swoim zwykłym smutnym zatroskaniem próbował jeszcze swoich sztuczek, ale usłyszawszy zdecydowane: „To Jezus jest moją roztropnością”, rozpłynął się wśród pokrytych łąkami pagórków.
(...)
Gdy doszedłem do Cisnej poczułem głód. Miałem w kieszeni ostatnie 2 zł. W małym sklepiku przy drodze poprosiłem o chleb i napełnienie butelki wodą. Z chlebem pod pachą rozejrzałem się za miejscem, gdzie mógłbym zjeść posiłek. Niedaleko od drogi, otoczony wysokimi drzewami stał kościół. Wyglądał na bardzo ubogi. Nieotynkowane ściany wyglądały jakby budowa przedłużała się z braku środków. Pomyślałem o biedzie jaka panowała w okolicy.
Wszedłem po stopniach z surowego betonu i przez otwarte na oścież drzwi wkroczyłem w chłodną ciszę świątyni. Od razu powitała mnie ikona Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Obraz przystrojony był tylko zmarszczoną draperią z prostego materiału i bukietem polnych kwiatów w wazonie z przezroczystego szkła.
Po obu stronach dziewczyny trzymającej na ręce dziecko unosili się archaniołowie z narzędziami męki. Maria patrzyła na mnie.
- Matko! Byłaś z nami całą drogę i teraz pozwoliłaś mi dojść tutaj, przed twoje oblicze. Wypraszasz u swojego Syna to, co dla mnie najlepsze. Nawet jeśli ma to być cierpienie, przyjmę je z wdzięcznością, bo ufam, że to będzie tylko cierpienie fizyczne. Nie proszę cię o radość. Proszę o siłę wytrwania w służbie Twojemu Synowi. Gdy mgła fałszywych emocji zasłoni mi Boga, proszę bądź przy mnie i pokaż mi drogę do twojego Syna.
Za kościołem odkrywam coś w rodzaju drewnianej sceny-amfiteatru, pewnie miejsce teatralnych przedstawień. Nad sceną wisi transparent: „Przez Maryję do Jezusa”. Uśmiecham się do Maryi uznając, że to dobre miejsce na posiłek, a może też na nocleg. Scena jest metr nad ziemią i nie prowadzą na nią żadne schodki, muszę się wspiąć wrzucając wcześniej na górę plecak.
Na scenie pod scianami ustawione są sprzęty, ich zestwienie przemawia niczym symbolika teatralnych rekwizytów: stary konfesjonał, mównica i zakurzony instrument klawiszowy przypominający organy z wyciąganymi porcelanowymi gałkami, na których widać stare napisy w języku niemieckim.
Amfiteatr jest doskonałym schronieniem. Daje cień i odosobnienie. W głębi sceny na karimacie rozkładam chleb i po krótkiej modlitwie rozkoszuję się jego smakiem. Po posiłku rozciągam się wygodnie opierając głowę na plecaku. Pismo Święte otwiera się na Księdze Mądrości:
„Nie urodzaj plonów żywi człowieka lecz słowo Twoje utrzymuje przy życiu ufających Tobie.
Noc jest spokojna i ciepła. Zza budynku kościoła pojawiają się czasem światła przejeżdżających drogą samochodów, ale koło północy ruch zamiera i z desek otulonej nocą kościelnej sceny patrzę w gwiazdy. Zasypiam uspokojony myślą, że jestem w bezpiecznym miejscu i że moja sytuacja z pewnością znajdzie rozwiązanie. Jutro niedziela i pierwsza poranna msza jest o ósmej. Liczę, że słowo Boże da mi wskazówkę jak wrócić do domu. Pogoda zapowiada się słoneczna, może zabiorę się jakimś samochodem w stronę Krakowa.
Obudzony słońcem poranka odawiam „Pod Twoją obronę” i pakuję rzeczy do plecaka. Czuję głód i zmęczenie po trudach wędrówki. Kościół jest jeszcze zamknięty. Opieram plecak o schody i czytam parafialną gazetkę w gablocie. Od razu uderzają mnie słowa najtrudniejszej nauki Jezusa, po których wielu uczniów Go opuściło, nie potrafiąc przyjąć największej tajemnicy Jego posłania :
„ Ja jestem chlebem życia. (...) Ciało moje jest prawdziwym pokarmem, Krew moja prawdziwym napojem. Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we Mnie, a Ja w nim.”
Po chwili zbliża się starsza pani z pękiem kluczy, rzuca mi badawcze spojrzenie, ale zaraz odpowiada uśmiechem na mój uśmiech.
Klękam przed ikoną Matki Bożej Nieustającej Pomocy.
- Maryjo! Woli Twojego Syna pragnę podporządkować ten dzień i wszystkie jego trudności.
Chłopiec w objęciach Matki widzi aniołów zwiastujących cierpienie i śmierć na krzyżu. W dziecięcym odruchu szuka schronienia w matczynych ramionach w tym nagłym zrywie gubi sandałek, który zawisł na złotym rzemyku z prawej stopy. W takim samym geście całkowitego powierzenia się opiece Maryi święty Maksymilian upodabniał się przez całe życie do Chrystusa aż do żertwy całopalnej ofiary w głodowym bunkrze.
Kościół zapełnia się ludźmi. Zajmuję miejsce z przodu przed ołtarzem. Liturgia jest prosta i skromna jak surowe mury kościoła czekające na elewację. Głos księdza jest naturalny i pozbawiony tego oratorskiego zadęcia, od którego trudno się uwolnić wielu kaznodziejom. Zagłębiam się w tajemnicy sprawowanej Ofiary. Czuję sympatię do kapłana, w którego słowach i gestach jest prostota i otwartość Nauczyciela z Nazaretu. Pojawia się myśl, żeby zbliżyć się do niego, porozmawiać. Może od niego dostałbym pomoc. 35 złotych potrzebne na autobusowy bilet mógłbym oddać przekazem pocztowym po powrocie do domu.
Z tych myśli wyrywa mnie czytanie Ewangelii. Chrystus opowiada przypowieść o Samarytaninie, który napotkał na drodze rannego człowieka. Inni przechodzą obok, ale on okazuje mu serce i pomoc, opatruje mu rany i płaci za jego pobyt w gospodzie i opiekę.
Ksiądz mówi spokojnym, równym tonem, ale najważniejsze słowa wypowiada z naciskiem, uważnie przyglądając się twarzom wiernych.
- Człowiek, który potrzebuje pomocy to nasz brat, w którym przychodzi do nas Chrystus. Pomoc, którą mu wyświadczamy jest najcenniejsza wtedy, gdy pomagamy nie z tego, na czym nam zbywa, ale gdy musimy poświęcić coś dla nas cennego. Gdy biedny wspomaga większego biedaka, gdy dzielimy się ostatnią kromką chleba, wtedy Chrystus działa w nas, przez nas, dla nas i wraca z nagrodą tysiąckroć powiększoną. Pytają mnie dlaczego nasza parafia wspomaga Kościół na Białorusi, skoro nie mamy środków na dokończenie budowy własnej Świątyni. Odpowiadam, że może Chrystus chętniej przychodzi do surowych ścian niż gdybyśmy pobielili je za pieniądze, którymi nie wsparliśmy naszego brata w potrzebie.
Gdy jego spojrzenie pada na mnie, spuszam zawstydzony wzrok. Już wiem, że pomysł z prośbą o 35 złotych na bilet jest nieaktualny. Jak miałbym teraz prosić o pieniądze. Postanawiam, że gdy wrócę do domu, pomyślę jak mógłbym wesprzeć ten biedny kościół, który dał mi schronienie w nocy i pokrzepił mnie tak bogatym słowem. Eucharystię poświęcam w intencji dokończenia budowy, którą prowadzi ten odważny ksiądz. Jestem głodny i nie mam pieniędzy na jedzenie, ale pokrzepienie, które teraz czuję zastępuje mi najbardziej wykwintny posiłek. Czuję wielką wdzięczność za łaskę bycia tutaj, za dar tych słów. Po mszy klękam jeszcze przed ikoną Nieustającej Pomocy. Wychodzę jako jeden z ostatnich. Gdy przed kościołem zarzucam plecak, słyszę za plecami znajomy głos:
- A dokądto droga prowadzi?
Odwracam się i widzę wycelowany we mnie szeroki uśmiech księdza.
- Do domu. Chciałbym księdzu podziękować za kazanie...
- Dzisiaj niedziela i autobus do Sanoka jeździ rzadko...
- Spróbuje złapać jakąś okazję, i tak nie mam już pieniędzy.
Gryzę się w język. Zalewa mnie fala duszącego wstydu i pozbawiając oddechu oddechu utyka w zaciśniętym gardle. Czuję złość na moją słabość, która oczekując wsparcia zrobiła teraz z księdza zakładnika jego płomiennego kazania. Ksiądz poważnieje. Szukam słów, żeby się jakoś wytłumaczyć, ale szybko kładzie mi ręke na ramieniu.
- Poczekaj tu na mnie.
Znika w budynku plebanii. Mija dziesięć minut i pojawia się niosąc reklamówkę w której widać zawinięte w papier trzy pokażnej wielkości kanapki i jabłko. Przyjmuję prowiant z wdzięcznością, którą pewnie dostrzega w moich oczach.
Ksiądz przeprasza, ale spieszy się odprawić mszę w pobliskiej wsi. Żegnamy się uściskiem dłoni, po czym wsiada do starego osobowego nissana i odjeżdża.
Siadam na murku przy kościele. Niedzielne śniadanie. Myślę o tym, jak dziwnymi drogami chleb trafia do głodnego. Świeży chleb z białym serem smakuje wybornie. Przegryzam jabłkiem i gdy sięgam po drugą kanapkę, dostrzegam w reklamówce kopertę. Powoli wyciągam z niej 50-złotowy banknot. Spoglądam za samochodem, ale zniknął już za zakrętem.