wtorek, 21 lutego 2012

Kohelet



Tej zimy dużo podróżuję pociągami. We trzech odwiedzamy szkoły, wspólnoty, więzienia i poprawczaki, mówiąc o tym, co przyszło do nas w samotnej drodze. Opowiadamy tylko historie, które sami przeżyliśmy, bo z faktami trudno się spierać, nawet jeśli te zderzają się z mniej lub bardziej skrywanymi wątpliwościami w pytaniach słuchaczy.

Jazda pociągiem to wyjątkowe miejsce i czas. Czuje się wtedy znane z samotnego pielgrzymowania zawieszenie, gdy widoki przesuwają się w szerokiej panoramie, a myśli wędrują razem z nimi - czasem do wspomnień, czasem do tego co boli, albo dotykają tego, co chciałoby się w sobie zmienić.

W przedziale jestem zwykle samotnym widzem wpatrzonym w ten film wyświetlany w oknie, bo pasażerowie w przedziale w tym czasie albo drzemią  albo ze słuchawkami na uszach wpatrują się w swoje smartfony lub też wystukują staccato na klawiaturach swoich laptopów.

Białe półwyspy śniegu wciskają się w żywo brązowe skiby ziemi zaoranej po zeszłorocznych żniwach, już wyczekującej majowych zasiewów. Kępy spłowiałych traw trzymają straż przy wciąż bezlistnych drzewach. Wszystko znieruchomiało w oczekiwaniu, jednocześnie przesuwając się w jednostajnym, spokojnym ruchu w kierunku wiosny i nowego życia, ale ten czas zimowej zadumy i zawieszenia w podróży jest wszystkim potrzebny. 

We wtorek rano, po dwóch pracowitych dniach spędzonych naszą trójką w Gdańsku, wsiadłem prawie w ostatniej chwili w pociąg TLK do Łodzi i zająłem miejsce w pustym wagonie restauracyjnym zamierzając przy herbacie poczekać na konduktora, który wystawiłby mi bilet. 

- Poproszę herbatę i.... tak.... niech będzie, śniadanie z jajecznicą i sałatką z pomidorów.
Zwykle nie zamawiam jedzenia w pociągu, ale barman robi sympatyczne wrażenie, więc postanawiam, że trochę podniosę mu obrót. Zresztą okazuje się że jestem głodny, a bar wygląda schludnie i zachęcająco.
- Herbata teraz czy podać wszystko razem? - jego uśmiech potwierdza, że się nie pomyliłem.
- Może być wszystko razem. Czy mogę na chwilę rozłożyć mojego laptopa? - wolę zapytać bo nad barem wisi kartka z przekreślonym czerwonym krzyżem komputerem. 
- Tak, może pan. Znak jest dla tych przepracowanych nerwusów, którzy nie mają czasu nawet na to, żeby coś u mnie zamówić - mruga porozumiewawczo.
Wszystko jasne - myślę sobie. Sam znak wydaje się absurdem. Bo jak można dziś komuś zabronić używania komputera w barze? Czy to zresztą nie świadczy źle o barmanie, który takim zakazem pokazuje swoją nienowowczesność i odstrasza klientów?

- Miałem tutaj ostatnio taką przygodę - ciągnie barman mieszając na patelni jajecznicę -  pewna elegancka pani weszła tutaj z bagażami, zajęła ostatnie wolne siedzące miejsce i przystąpiła do pracy na komputerze. Nie odpowiedziała gdy spytałem ją czy chce coś zamówić. Gdy po jakimś czasie zapytałem ponownie, usłyszałem, że nie ma na nic ochoty. Wie pan, był tłok, ludzie na stojąco jedli zupę na bufecie, a ta pani rozłożona z dokumentami całkowicie pochłonięta była pracą na komputerze. Wtedy pokazałem jej ten tutaj znak, a ona się oburzyła. Usłyszałem kilka uwag na swój temat oraz na temat poziomu nowoczesności naszego kraju. 

- Pewnie w Ameryce są inne standardy - próbowałem włączyć się w rozmowę.
Barman odpowiedział szerokim uśmiechem nakładając jajecznicę na talerz.
- To samo mówię. Ameryka to kraj idiotów, tam nikt bez instrukcji kroku nie zrobi. Tylko tory są tam może prostsze i nie rzuca tak wagonami na rozjazdach. Kiedyś podobno jakiejś pani w pociągu na laptopa wylała się herbata i oskarżyła przewoźnika o straty, bo zalany laptop uległ uszkodzeniu. Kobieta winnego szukała i sobie znalazła. Ciekawe czyja to wina, że mamy takie tory: Tuska, Gierka, a może Stalina? A ta pani procesuje się o to do dzisiaj.
- W Ameryce?
- Co pan! U nas to było. Od tego czasu jest zarządzenie, że w wagonie bufetowym ma wisieć ten znak z przekreślonym komputerem. To przecież dla dobra tych nerwusów z laptopami.

Usiadłem z jajecznicą na końcu wagonu przy oknie. Wtulone w białe poduchy wiejskie chaty czekały spokojnie na koniec zimy. Rolnik wie, że wszystko ma swój czas i sam niczego nie przyśpieszy. Gdyby kombinował tylko po swojemu, zawsze plany pokrzyżuje mu zbyt długa zima, zbyt suche lato albo inny czort. Przyroda wie, że wszystko ma swój czas. Wie to każdy chłop, choć nie przeczytał tego w księdze Koheleta.
Skończyłem śniadanie i wyjąłem laptopa żeby spisać myśli, które właśnie przyszły mi do głowy.
Pociąg zbliżał się do Bydgoszczy i w międzyczasie wagon zapełnił się ludźmi. Jedyne wolne miejsce siedzące, akurat naprzeciwko mojego, zajął elegancko ubran pan w jaskrawym krawacie w zamaszyste wzory.
- Jedyne miejsce gdzie można spokojnie popracować, co? - uśmiechnął się znacząco kładąc na stole swojego laptopa.
Odpowiedziałem niepewnym uśmiechem i szybko spojrzałem w okno. 
Zauważyłem że przykryte jeszcze śniegiem łąki miejscami zaczynają już się zielenić. 
Ale OK. Mogło mi się tylko wydawać.



czwartek, 9 lutego 2012

Jerozolima


JEROZOLIMA
1 – 3 lipca

Prośmy o pokój dla Jeruzalem
(Ps 122,6)

1 lipca

Jest piątek, ósma rano. Mrużę oczy do słońca, które zaczyna swoją wędrówkę nad miastem z różowego kamienia. Dwa tysiące lat temu o tej porze Jezus czekał na rozmowę z Piłatem. Z dachu sierocińca na Górze Oliwnej mam widok na Mur Zachodni. Miasto Dawida budzi się do nowego dnia, a ja nie mam nawet żadnego planu zwiedzania. Wczoraj wieczorem przyjechałem do Jerozolimy busem z lotniska w Tel-Avivie i od razu zapłaciłem podatek od wstępu do miasta: pieczony bób od ulicznego sprzedawcy kosztował mnie dwa razy zwykłą cenę. Ale przynajmniej wliczona była informacja jak dojść do sierocińca prowadzonego przez siostry elżbietanki. Nie ochłonąłem jeszcze po tym, co widziałem po drodze. Cała wiedza o świętym mieście trzech religii zaczerpnięta z przeczytanych przed przylotem do Izraela książek gdzieś wyparowała. Czuję się jak dziecko które się zgubiło i teraz samo musi odnależć rodziców. Poza kilkoma głównymi punktami na trasie pielgrzymki i celem w Asyżu, szczegółowego planu nie ma też moja droga, którą rozpoczynam stąd za kilka dni. Pójdę w kierunku Betlehem, a potem Morze Martwe i dalej na północ, do Samarii i Galilei.  
Oszołomiony widokiem patrzę w dół i postanawiam zacząć od „Ojcze nasz...”. Modlitwa trochę mnie uspokaja. Delikatny szum dochodzący z dołu brzmi jak zaproszenie. Między drzewami oliwnymi schodzę w wyschniętą dolinę Cedronu i wkraczam w mury, gdzie ciasnymi uliczkami przeciskają się ocierając o siebie: lęk i nadzieja, koniec i początek, śmierć i życie.

*

Przeciskam się przez wielojęzyczny gwar kupców i przyjezdnych, zupełnie jak pielgrzymi wieki temu. Kadzidło, przyprawy, zioła, ubrania, buty, sprzęty i pamiątki, a wśród nich różańce trzech religii, menory drewniane, mosiężne i z alabastru, skręcone shofary różnej wielkości i tysiące mniej lub bardziej tandetnych produktów rozłożone na straganach wzdłuż ciasnych uliczek przyciągają wzrok przechodniów i szybko stają się przedmiotem targów. Święte miasto przyjmuje ofiarę wierzących i niewierzących z całego świata. Czy to zresztą dobry podział w miejscu, gdzie każdy oddycha powietrzem nasyconym obecnością Elohim? Szukam drogi do Bazyliki Grobu stąpając po kamieniach, które mają tysiące lat.

W Bazylice panuje półmrok. Najważniejsze miejsce świątyni, kamienna konstrukcja pośrodku zabezpieczona jest żelaznymi klamrami. Przyciszony szmer kolorowego tłumu krążącego wokół to oznaka szacunku dla miejsca, gdzie dwa tysiące lat temu poniósł hańbiącą śmierć na krzyżu rabbi z Nazaretu.
Zadzieram głowę i spoglądam w górę, gdzie z okrągłego otworu w zwieńczeniu kopuły wpada do wnętrza wiązka białego światła. Pierwsza myśl upatruje jego źródło gdziś ponad dachem i śledzi promienie, które biegnąc w dół ulegają w końcu rozproszeniu. Ale zaraz pojawia się myśl, że przecież ich kierunek może być odwrotny. Może światło zbiera się tutaj w dole, gdzieś nad kamienną posadzką, układa się w świetlisty stożek i biegnie w górę, żeby przez rozświetlone koło w suficie połączyć się na zewnatrz z upałem lipcowego popołudnia?
Zachodnie chrześcijaństwo, które koncentruje się na męce i śmierci Mesjasza nazwało to miejsce Bazyliką Grobu. Chrześcijański Wschód, adorujący ikonę Chrystusa zmartwychwstałego, używa nazwy Bazylika Zmartwychwstania. To tutaj kończy się  ziemski szlak i rozpoczyna życie wieczne, spotyka się zamknięcie i otwarcie, słowo i obraz, analiza i synteza. Patrzę w górę. Świetlisty otwór bieleje jak hostia. Przypominam sobie słowa Mistrza Echkarta z jednego z kazań, w którym porównał wiarę do światła słońca. Światło opromienia świat, dzięki niemu dostrzegam otaczającą mnie rzeczywistość. Ale w tej samej chwili  padające na mnie promienie otwierają mnie na Boga, porywając do Jego wewnętrznego życia.



środa, 8 lutego 2012

Viator



Wojtek szykuje się już do drogi na północ - szlakiem przez Niemcy, Danię, Szwecję i Norwegię aż do grobu św. Olafa. Dominik myśli o Madagaskarze i spotkaniu młodych chrześcijan - żeby pielgrzymując z nimi przez Czerwoną Wyspę dodać kilometry do naszej pielgrzymki dookoła świata. A ja słyszę wezwanie żeby ikonowym szlakiem powędrować na południe, do Radożdy nad Jeziorem Ohrydzkim w Macedonii, gdzie 365 cerkwi spogląda na jezioro z okolicznych wzgórz. Znowu trzy szlaki w jedną drogę połączy intencja cywilizacji miłości i pokoju, który każdy człowiek niesie w sobie, w swoim centrum.

Rozpocząłem pracę nad ikoną Archanioła Rafała. Podczas pracy myśli wędrują do macedońskiej "Jerozolimy Bałkanów". Praca nad ikoną jest jak samotna pielgrzymka. Początek to ciemnooliwkowy sankir z umbry palonej i ochry - oblicze ma najpierw kolor ziemi. Potem kolejne warstwy rozjaśnień podnoszą oblicze aż do blików - jasnych rozbłysków Bożej obecności. W pielgrzymce i w pracy nad ikoną sam nigdy nie osiągnąłbym celu. Potrzeba modlitwy. Żeby rozpocząć trzeba najpierw zrzucić ciężar nieprzebaczenia. Tylko tak zaczyna się drogę.
W swej słynnej książce „Homo viator” („Człowiek drogi”) Gabriel Marcel pisze:
Być ciekawym - to wychodzić ze swojego nieruchomego centrum, ująć ów przedmiot, o ktorym miało się jedynie niejasne lub schematyczne wyobrażenie. W tym znaczeniu wszelka ciekawość skierowana jest ku peryferiom. Natomiast być niespokojnym – to nie być pewnym swojego centrum, to poszukiwać swojej równowagi.
Absolutyści wierzą, że ta droga ku peryferiom, ku zaspokajaniu ciekawości, nie jest tylko wędrowaniem, a więc niekończącą się podróżą w poszukiwaniu siedzib, pożywienia, wiedzy czy nowych doświadczeń. Wierzą, że ta droga ma głębszy wymiar i że ma swój kres, choć może nie jest nim tylko punkt na mapie. Żeby wyruszyć w daleką i nieznaną drogę bez zabezpieczeń, a więc bez pieniędzy, znajomości języków obcych czy bez namiotu, trzeba mieć świadomość swojego centrum. W pielgrzymkę nie wyprawia pielgrzyma niepokój ani nawet nie sama tęsknota za niewiadomym. W takiej drodze trudno byłoby odnaleźć to, po co się wyrusza. Paradoks pielgrzyma polega na tym, że mimo odczuwanego niepokoju, a czasem zwykłego lęku przed niepewnością, jest on spokojny o swoje centrum, bo obraz tego centrum niesie w swoim sercu - nie mając żadnej pewności czym on się może okazać w trudnym doświadczeniu - i niesie ten obraz z odwagą i wiarą podobną do szaleństwa. Jednak z perspektywy ukończonej drogi pielgrzym wie, że to, co go prowadziło było szaleństwa zaprzeczeniem. 

Nie każda podróż jest pielgrzymką, ale każda pielgrzymka jest podróżą. Nie tylko do jakiegoś miejsca na mapie. Przede wszystkim podróżą do własnego wnętrza, do sumienia, do prawdy o swoim życiu. Odkrywanie tej prawdy jest istotą pielgrzymowania, tak trudną do wyrażenia i opisania komuś, kto w pielgrzymkę nigdy nie wyruszył. Najdalsze wyprawy i najtrudniejsze doświadczenia, jeśli nie prowadzą podróżnika do spotkania z nim samym, mogą być kolekcjonowaniem przygód, śmiałym poszukiwaniem nowych wyzwań i odważnym eksplorowaniem nowych przestrzeni. Nie są jednak pielgrzymowaniem. Każdy z wielkich odkrywców nie tylko mierzył się z samym sobą, ale także pokonywał siebie, był więc pielgrzymem, który z wiarą podążał na spotkanie swojego centrum. W drodze do Asyżu przychodziła do nas ta sama myśl, choć ujmowaliśmy ją na trzy sposoby: „Gdy nie masz niczego, dostajesz najwięcej”. „Gdy na nic się nie nastawiasz, odkrywasz najwięcej”. „Gdy zaprzeczasz sobie – odkrywasz SIEBIE”. Pielgrzym nie ocenia, za wszystko dziękuje, wtedy na drodze rozchylają się najcięższe zasłony i ukazuje się światło tam, gdzie wędrowiec zdany jedynie na siebie, na własne siły i swoje ludzkie zabezpieczenia, znieruchomiałby w ciemności. Czy to już szaleństwo? – zadawaliśmy sobie nie raz pytanie, gdy na trzech szlakach, które prowadziły do Asyżu: Moskwy, z Jerozolimy i z Fatimy, gubiliśmy drogę w nocy na górskim odludziu, zostawaliśmy bez wody na pustyni albo gdy odmawiano nam pomocy w kryzysowych sytuacjach. 

Każdy z nas przeszedł ponad trzy i pół tysiąca kilometrów w niecałe cztery miesiące. Szliśmy przez pustynie, góry, lasy, stepy, wzdłuż morskich plaż i przez wielkie miasta, pokonując granice ponad dwudziestu krajów Europy i Azji. Za promowe przeprawy płaciliśmy tym, co dostaliśmy od ludzi. Dochodząc do Alp zamienialiśmy sandały na podarowane górskie buty. Gdy temperatura stopniowo spadała z 30 stopni w nocy w Turcji do -5 w Apeninach w październiku – chroniliśmy się w tubie z folii NRC podarowanej przez napotkanych wcześniej wędrowców. Przyjmowano nas w meczetach, synagogach, monastyrach, kościołach, w domach ludzi bogatych i biednych, mówiących różnymi językami, wierzących w Boga i niewierzących. Cel naszej potrójnej drogi był ponadreligijny i wewnątrzludzki. Odkrywaliśmy i pozwalaliśmy odkrywać napotykanym ludziom, że każdy człowiek ma swoją godność, każdy ma swoją historię i swoje poglądy. Żeby poznać prawdę i piękno mijanych krain, musieliśmy otwierać się na nowe doświadczenia, często rezygnując z dotychczasowych zapatrywań i opinii, które okazywały się nieprawdziwe lub niepełne. W każdym nowym miejscu słyszeliśmy nową historię, często różniącą się od tej poprzedniej. Stawaliśmy się więc w pewien sposób bezbronni, ale ten lekki plecak, odchudzony przez odrzucenie uprzedzeń i przywiązań, pozwalał pokonywać duże odległości, a przyznanie się do głodu i zmęczenia otwierało domy i serca napotkanych ludzi. Nigdy nie zapominaliśmy tego kim jesteśmy ani jaki jest cel naszej drogi. Otwartość na inne kultury, zwyczaje i religie, nie mogła osłabiać w nas poczucia własnej tożsamości, bo wtedy łatwo zgubilibyśmy drogę. Pogodzenie własnego centrum ze zmieniającym się centrum spotykanych ludzi było chyba największym wyzwaniem naszej drogi. Co nam wtedy pomagało? Prowadziła nas wiara w to, że między ludźmi istnieje coś ponad podziałami i historią konfliktów. Że jest coś, co łączy nas wszystkich mimo tak wielu różnic. Idąc bez zabezpieczeń, zdani na pomoc napotkanych ludzi, przestaliśmy ich dzelić ze względu na rasę, język, religię czy status społeczny. Interesowało nas to, czy dostaniemy pożywienie i schronienie. Za każdym razem spotykaliśmy więc tak jakby kogoś z rodziny. Z rodziny ludzkiej, wielkiej i czasem skłóconej, ale zawsze jednoczącej się i okazującej wzajemną pomoc w sytuacji wspólnego zagrożenia. 

Pokonywaliśmy więc granice konfliktów: w Palestynie, na Cyprze, w Turcji (Ormianie, Kurdowie), na Bałkanach (Serbowie, muzułmańscy Bośniacy, Albańczycy), w Kraju Basków i w Środkowej i Południowej Europie (Romowie, mniejszości imigrantów z Afryki i Azji). Niosąc przez ponad 10 tysięcy kilometrów cztery ponadreligijne prymaty cywilizacji miłości (1. „Człowiek przed rzeczą”, 2. „Być przed mieć”, 3. „Etyka przed Techniką” i 4. „Miłosierdzie przed sprawiedliwością”), byliśmy dla wielu znakiem nadziei w czasach, gdy konflikty i różnice poglądów rozstrzyga się często decyzjami tych, którzy nie potrafią lub nie chcą zrozumieć sytuacji mniej uprzywilejowanych. 

Dowiedzieliśmy się dużo na temat jak radzić sobie w kryzysach, wypracowaliśmy wiele technik zdobywania i przygotowywania żywności, szukania schronienia przed deszczem, nocą i chłodem, leczenia się w warunkach, gdy nie można skorzystać z apteki czy porady specjalisty. Poznawaliśmy też granice naszych fizycznych możliwości, choć te często w zadziwiający sposób przesuwały się aż do miejsc, gdzie odnajdywały nas w końcu pożywienie i nocleg.