wtorek, 20 grudnia 2011

wigilia

Maturę zdawaliśmy podczas obrad Okrągłego Stołu. Na naszych oczach padał Mur Berliński, odchodził komunistyczny reżim i dwubiegunowy podział świata. Mój Tato, pułkownik pilot LWP odszedł na emeryturę tuż przed stanem wojennym. Milczał widząc zmiany zachodzące w świecie. Jako młody chłopak był ministrantem, jego ojciec zginął z rąk UB tuż po wojnie, ale w naszym domu nie mówiło się o Bogu. Do Katedry, nie rozumiejąc do końca dlaczego, zabierałem się z kolegami z pół-legalnego jeszcze wtedy NZSu, do którego zostałem przyjęty gdy zdałem na Wydział Lekarski AM. Nie znałem na pamięć słów "Ojcze nasz..." ale śpiewałem w wielkim tłumie trzy zwrotki "Ojczyznę wolną...". Dostaliśmy paszporty. Świat otwierał się tysiącem nowych dróg...

W 1991 roku przerwałem studia medyczne na drugim roku i wyjechałem do Singapuru. Okazja żeby podjąć ciekawą pracę jako handlowiec w egzotycznym kraju pojawiła się w momencie, gdy wypalony monotonią nocnego zakuwania fizjologicznych procesów bardzo boleśnie przeżywałem miłosny zawód. Choć tak naprawdę ciągle desperacko czegoś szukałem i nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca. Spełniałem warunek dobrej znajomości języka angielskiego więc od razu się zdecydowałem. Moje szarpanie z życiem zaczynało się na dobre...

Praca okazała się niewypałem, ale będąc już tysiące kilometrów od Polski postanowiem poszukać jakiegoś zajęcia na własną rękę. Tak trafiłem do ludzi, którzy kupowali w Singapurze kamery i aparaty fotograficzne i przewozili je do Indii po to, żeby tam sprzedać towar z dużym zyskiem. Był to przemyt ale ryzyko utraty towaru nie było wysokie, za to zarobek bardzo dobry, zwłaszcza że z początku nie musiałem inwestować własnych pieniędzy, których przecież nie miałem. Tak zaczęła się moja przemytnicza przygoda w Azji, która miała potrwać kilka lat. Oprócz Indii latałem do Nepalu, Pakistanu, Bangladeszu i Japonii. Oprócz elektroniki z czasem zacząłem przemycać kamienie szlachetne, złoto i pieniądze. Coraz bardziej wciągał mnie przemytniczy proceder, a ja - nie mając żadnego fundamentu ani celu - poddawałem mu się niemal bezkrytycznie. Czasem tylko, gdy mocno zakrapiane alkoholem imprezy przybierały zbyt drastyczne wymiary, przychodziły momenty zastanowienia: Co ja tutaj robię? Do czego to prowadzi?
Częste loty do różnych krajów wymuszały z czasem fałszowanie paszportów, wiz i biletów. Stałem się częścią międzynarodowego gangu, który na przemycie zarabiał duże pieniądze, zatrudniając ludzi do latania oraz fałszerzy dokumentów. Zagłuszałem sumienie tłumacząc sobie, że przecież nie popełniam żadnego przestępstwa wobec mojego kraju i że to tylko potrwa jakiś czas, aż dorobię się na tyle, żeby wrócić do Polski i coś zacząć. Jednak moja przemytnicza kariera trwała nadal, a imprezy i alkohol tłumiły stres i strach przed wpadką.

Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, mogło to być w 1993 roku, poleciałem z kamerami i złotem do New Delhi. Po dwóch dniach miałem odebrać zapłatę od Manchandry, lokalnego biznesmena i wrócić do Singapuru, gdzie wspólnie z kolegami mieliśmy wyprawić Święta. Prowadząc taki ryb życia nikt nie ujawniał się z myślami o Bogu, ale święta, zwłaszcza tak daleko od kraju i bliskich, napawały nas dziwną nostalgią i chyba czymś w rodzaju skruchy. Wszyscy mieliśmy nie więcej niż 25 lat i całe życie przed sobą, ale Wigilia była czasem dla nas ważnym, jakimś momentem refleksji. Ktoś nawet sprowadził z Polski opłatek, miały być polskie potrawy. Singapur leży na równiku, ale po Orchard Road, głównej handlowej ulicy miasta, chodziły wielkie Mikołaje w czerwono - białych ubraniach, a choinkowo-śnieżne dekoracje przypominały przedświąteczny nastrój w Polsce za którą tęskniliśmy.

W Indiach nie obchodzi się Bożego Narodzenia. Może poza nielicznymi kościołami i skupionymi wokół nich wspólnotami chrześcijan. Powrót do Singapuru opóźnił mi się z uwagi na przedświąteczny ruch. Okazało się, że jedyna szansa, żeby wyrwać się z Delhi było wykorzystanie biletu kolegi na połączenie liniami KLM. Używając specjalnego tuszu potrafiłem zmienić nazwisko na blankiecie biletu, ale nie miałem w paszporcie pieczątki przylotowej z odpowiednią dla tego biletu datą. Wracałem z dużą ilością pieniędzy ukrytą w podwójnym dnie walizki i nie mogłem pozwolić sobie na kolejne ryzyko fałszowania pieczątki w paszporcie. Jednak to była jedyna szansa żeby wyrwać się z Indii i nie spędzić świąt samotnie w lotniskowym hotelu.
Długo rozważałem swoją sytuację i możliwe z niej wyjścia. Żeby mieć w paszporcie odpowiednią pieczątkę musiałbym ją stworzyć od początku, z odpowiednią datą przylotu, a prawdziwą pieczątkę wlotową "zamknąć" stawiając przy niej stempel wylotowy. Obie brakujące pieczątki mogłem tylko narysować ołówkiem. Wydawało się to szaleństwem, ale szaleństwem była większość rzeczy, które robiliśmy wtedy w Azji.
Ryzykowałem swoje bezpieczeństwo (do dwóch lat więzienia za przemyt) i powierzone pieniądze. Ale bez ryzyka groził mi przymusowy pobyt w bezosobowym hotelu i samotna wigilia w obcym kraju. Zaryzykowałem nie mówiąc nic moim mocodawcom.
Przy kontroli paszportowej na lotnisku Indiry Ghandi umiałem przyjąć maskę znudzonego turysty, ale potężny stres musiałem szybko odreagować w samolocie dużą ilością alkoholu.
Jesteś szaleńcem - powiedziałem sobie przed zaśnięciem w wygodnym fotelu, gdy kładąc się na skrzydło boeing 747 pokazał w iluminatorach rozciągnięte po horyzont światła stolicy Indii. A więc po raz kolejny mi się udało.

Do wigilijnej kolacji oprócz pierogów i barszczu Knorr koledzy oczywiście postawili alkohol w kilku gatunkach. Siedzieliśmy pod palmami na basenie naszego kondominium przy East Coast, ubrani w kwieciste krótkie spodenki i koszulki z firmowych sklepów. Nie miałem ochoty na alkohol. Pomyślałem o moich rodzicach siedzących przy wigilijnym stole w zaśnieżonej Polsce. Bardzo zatęskniłem za czymś nieokreślonym. Może była to melodia zasłyszanej kiedyś kolędy, a może zwyczajne, proste życie w mojej ojczyźnie, od którego stale uciekałem nie wiadomo dokąd.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz