piątek, 30 grudnia 2011

Mar Saba

Z Betlehem do Morza Martwego jest w linii prostej 50 km. Drogami na pewno dalej, choć te znikają na mapie gdzieś pośrodku Pustyni Judzkiej. Ostatnia palestyńska wioska nazywa się Ubeidyia, nabieram wody i robię sobie zdjęcie z dziećmi prowadzącymi osiołka. Dwadzieścia kilometrów stąd mapa pokazuje punkt oznaczony jako Mar Saba, przy nim krzyż – pewnie prawosławny monastyr. Po pięciu godzinach w morderczym upale asfaltowa nitka kończy się przy bramie w murze ze zlotego piaskowca. Ubrany na czarno brodaty mnich obrzuca mnie nieufnym spojrzeniem, ale wpuszcza do środka. Jako katolik muszę mieć zezwolenie od jerozolimskiego igumena na spędzenie tutaj nocy. Mam szczęście - hasło „pielgrzymka do Asyżu” znowu pomaga znaleźć schronienie. Kamienny monastyr częściowo wykuty w skałach od V wieku jest domem pustelników i mnichów. Stąd pisał listy do bizantyjskiego cesarza Leona III Jan Damasceński, w których bronił kultu chrześcijańskich ikon. Jaskrawo kolorowe wizerunki Maryi, apostołów i świętych pokrywają ściany kaplic. Pod posadzkami spoczywają mnisi, podobno niektórzy cały czas wydzielają woń kwiatów.


Noc w klasztorze na pustyni to doświadczenie ciszy. Gdy leżę na kamiennym tarasie z rękami pod głową, gwiazdy zbliżają się do mnie.
O piątej rano wyruszam w stronę Morza Martwego. Mnich przy bramie przerywa lekturę żeby mi otworzyć, z amerykańskim akcentem pytając dokąd idę. Gdy wyjaśniam, kiwa głową i pyta czy znam książkę „Opowieści pielgrzyma”. Od Jerozolimy niosę ją ze sobą w plecaku, choć dotąd jeszcze do niej nie zajrzałem.
W poprzednim życiu mial na imię Jim, mieszkał w Nowym Jorku.
Wzdłuż głębokiego koryta Cedronu kieruję się na wschód. Mam półtora litra wody i czuję lekki niepokój gdy patrzę jak nad pustynią wstaje słońce.
Niebo jest doskonale błękitne, wczesna pora dodaje mu świeżości i głębi. Tylko jedna mała chmurka zawisła nad horyzontem. Niepewność.

W tradycji rabinicznej Księga Koheleta czytana jest w Szabat przypadający podczas święta Sukot, które jest wspomnieniem 40-letniej wędrówki Izraelitów przez pustynię. Jest to okres o wyjątkowej wymowie. Nietrwałość ludzkich siedzib – sukot (szałasów) – w których wówczas Żydzi przez siedem dni przebywają, studiują Torę, spożywają posiłki i śpią, ma przypominać namioty, w których żyli na pustyni przed wejściem do Erec Israel, oraz kruchość i zmienność ludzkiej egzystencji.
Analogia ta ukazuje wędrówkę, jaką jest życie każdego człowieka, jako ciąg zdarzeń, często dla niego niezrozumiałych, lub wręcz tragicznych, nad którymi czuwa jednak stale Boża Opatrzność.
Łaciński przekład biblii nadał słowom Koheleta raczej pesymistyczny wydźwięk: „vanitas vanitatum” (pustka, marność), sugerując brak jakiejkolwiek absolutnej wartości w życiu człowieka. Nawet Czesław Miłosz, dokonując tłumaczenia Koheleta, dwie trzecie przedmowy do tego dzieła poświęcił zagadnieniu „marności nad marnościami”.
Oryginał hebrajski używa w tym miejscu słów hawel hawalim. Słowo hawel oznacza dym, opar, coś mglistego, a jednocześnie coś ulotnego, zmiennego, nieuchwytnego. Hawel ma pewną cechę wspólną ze słowem ruach – oba terminy mają znaczenie podwójne. Ruach w najprostszym znaczeniu to wiatr, ale oznacza także tchnienie, powiew. Ten sam, w którym Eliaszowi objawia się Bóg po wichrze, trzęsieniu ziemi i ogniu:
"A po ogniu cichy łagodny powiew" (I Ks. Król. 19, 11-13).
Najnowsze opracowania ekumeniczne Koheleta w miejsce zwrotu „marność nad marnościami” (marność to coś bezwartościowego, pustka, a nawet nicość) tłumaczą hawel hawalim jako „daremna ulotność”, jakby Kohelet chciał powiedzieć: Wszystko mija, światu na imię „przemijanie”, do niczego nie warto się przywiązywać, nic co ziemskie nie ma znaczenia w obliczu niewzruszonej stałości i mocy Tego Który Jest.
Na pustyni Bóg objawił się Mojżeszowi jako chmura, za którą codziennie podążali Izraelici. Ulotność i zmienność chmury, to właśnie hawel, któremu tak trudno było podporządkować się Żydom w drodze do Ziemi Obiecanej.

Czy ja potrafię podążać za moim hawel – ruach? Czy w trudnym znaku cierpienia w samotności, odrzucenia i bólu, potrafię zaakceptować zmienność i nietrwałość mojego losu, zdać się na Opatrzność i w miejsce zabezpieczeń, o które dotąd zabiegałem, postawić wolę Boga, pójść za Nim aż na skraj zaparcia się się samego siebie, odrzucić wszystko, czym byłem dotychczas i iść, iść dalej, iść aż brzmienie trudnych pytań i wyrzutów zostanie zastąpione przez proste dżwięki odnalezionej codzienności?

Na hawel nic nie mogę poradzić. Ale przecież choć kres życia jest taki sam dla każdego, to bilans tego życia bywa różny. Bóg stwarzając człowieka powołał go do drogi która nie jest bezcelową wędrówką, samym zbieraniem doświadczeń. Ta droga ma cel, którym jest spełnienie. Kto nie uzna tego celu, będzie umierał od jadu skorpionów i żmij, jak zbuntowani Żydzi. Jak zatem mimo hawel człowiek ma osiągać szczęście? Gdzie ono mieszka? Jak reagować na hawel, gdy znika ostatnia nadzieja, jak wypełniać wolę Boga w naszym życiu, ów najlepszy dla nas plan, skoro każdy krok zdaje się prowadzić w otchłań? Gdyby człowiek ugiął się pod ciężkim doświadczeniem, jakie często daje zmienność i ulotność życia na ziemi, musiałby odrzucić wszystko i zatracić się w rozpaczy albo w odosobnieniu oddawać się tylko ascezie i umartwieniu. Jednak nie tego chce dla człowieka Bóg.
Kohelet nie daje na te pytania odpowiedzi, otwiera je tylko dla nas, abyśmy – wiernie podążając za naszym hawel-ruach – nigdy nie tracili z oczu Chmury, która ma nas zawsze prowadzić, aż do Ziemi Obiecanej.

wtorek, 20 grudnia 2011

wigilia

Maturę zdawaliśmy podczas obrad Okrągłego Stołu. Na naszych oczach padał Mur Berliński, odchodził komunistyczny reżim i dwubiegunowy podział świata. Mój Tato, pułkownik pilot LWP odszedł na emeryturę tuż przed stanem wojennym. Milczał widząc zmiany zachodzące w świecie. Jako młody chłopak był ministrantem, jego ojciec zginął z rąk UB tuż po wojnie, ale w naszym domu nie mówiło się o Bogu. Do Katedry, nie rozumiejąc do końca dlaczego, zabierałem się z kolegami z pół-legalnego jeszcze wtedy NZSu, do którego zostałem przyjęty gdy zdałem na Wydział Lekarski AM. Nie znałem na pamięć słów "Ojcze nasz..." ale śpiewałem w wielkim tłumie trzy zwrotki "Ojczyznę wolną...". Dostaliśmy paszporty. Świat otwierał się tysiącem nowych dróg...

W 1991 roku przerwałem studia medyczne na drugim roku i wyjechałem do Singapuru. Okazja żeby podjąć ciekawą pracę jako handlowiec w egzotycznym kraju pojawiła się w momencie, gdy wypalony monotonią nocnego zakuwania fizjologicznych procesów bardzo boleśnie przeżywałem miłosny zawód. Choć tak naprawdę ciągle desperacko czegoś szukałem i nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca. Spełniałem warunek dobrej znajomości języka angielskiego więc od razu się zdecydowałem. Moje szarpanie z życiem zaczynało się na dobre...

Praca okazała się niewypałem, ale będąc już tysiące kilometrów od Polski postanowiem poszukać jakiegoś zajęcia na własną rękę. Tak trafiłem do ludzi, którzy kupowali w Singapurze kamery i aparaty fotograficzne i przewozili je do Indii po to, żeby tam sprzedać towar z dużym zyskiem. Był to przemyt ale ryzyko utraty towaru nie było wysokie, za to zarobek bardzo dobry, zwłaszcza że z początku nie musiałem inwestować własnych pieniędzy, których przecież nie miałem. Tak zaczęła się moja przemytnicza przygoda w Azji, która miała potrwać kilka lat. Oprócz Indii latałem do Nepalu, Pakistanu, Bangladeszu i Japonii. Oprócz elektroniki z czasem zacząłem przemycać kamienie szlachetne, złoto i pieniądze. Coraz bardziej wciągał mnie przemytniczy proceder, a ja - nie mając żadnego fundamentu ani celu - poddawałem mu się niemal bezkrytycznie. Czasem tylko, gdy mocno zakrapiane alkoholem imprezy przybierały zbyt drastyczne wymiary, przychodziły momenty zastanowienia: Co ja tutaj robię? Do czego to prowadzi?
Częste loty do różnych krajów wymuszały z czasem fałszowanie paszportów, wiz i biletów. Stałem się częścią międzynarodowego gangu, który na przemycie zarabiał duże pieniądze, zatrudniając ludzi do latania oraz fałszerzy dokumentów. Zagłuszałem sumienie tłumacząc sobie, że przecież nie popełniam żadnego przestępstwa wobec mojego kraju i że to tylko potrwa jakiś czas, aż dorobię się na tyle, żeby wrócić do Polski i coś zacząć. Jednak moja przemytnicza kariera trwała nadal, a imprezy i alkohol tłumiły stres i strach przed wpadką.

Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, mogło to być w 1993 roku, poleciałem z kamerami i złotem do New Delhi. Po dwóch dniach miałem odebrać zapłatę od Manchandry, lokalnego biznesmena i wrócić do Singapuru, gdzie wspólnie z kolegami mieliśmy wyprawić Święta. Prowadząc taki ryb życia nikt nie ujawniał się z myślami o Bogu, ale święta, zwłaszcza tak daleko od kraju i bliskich, napawały nas dziwną nostalgią i chyba czymś w rodzaju skruchy. Wszyscy mieliśmy nie więcej niż 25 lat i całe życie przed sobą, ale Wigilia była czasem dla nas ważnym, jakimś momentem refleksji. Ktoś nawet sprowadził z Polski opłatek, miały być polskie potrawy. Singapur leży na równiku, ale po Orchard Road, głównej handlowej ulicy miasta, chodziły wielkie Mikołaje w czerwono - białych ubraniach, a choinkowo-śnieżne dekoracje przypominały przedświąteczny nastrój w Polsce za którą tęskniliśmy.

W Indiach nie obchodzi się Bożego Narodzenia. Może poza nielicznymi kościołami i skupionymi wokół nich wspólnotami chrześcijan. Powrót do Singapuru opóźnił mi się z uwagi na przedświąteczny ruch. Okazało się, że jedyna szansa, żeby wyrwać się z Delhi było wykorzystanie biletu kolegi na połączenie liniami KLM. Używając specjalnego tuszu potrafiłem zmienić nazwisko na blankiecie biletu, ale nie miałem w paszporcie pieczątki przylotowej z odpowiednią dla tego biletu datą. Wracałem z dużą ilością pieniędzy ukrytą w podwójnym dnie walizki i nie mogłem pozwolić sobie na kolejne ryzyko fałszowania pieczątki w paszporcie. Jednak to była jedyna szansa żeby wyrwać się z Indii i nie spędzić świąt samotnie w lotniskowym hotelu.
Długo rozważałem swoją sytuację i możliwe z niej wyjścia. Żeby mieć w paszporcie odpowiednią pieczątkę musiałbym ją stworzyć od początku, z odpowiednią datą przylotu, a prawdziwą pieczątkę wlotową "zamknąć" stawiając przy niej stempel wylotowy. Obie brakujące pieczątki mogłem tylko narysować ołówkiem. Wydawało się to szaleństwem, ale szaleństwem była większość rzeczy, które robiliśmy wtedy w Azji.
Ryzykowałem swoje bezpieczeństwo (do dwóch lat więzienia za przemyt) i powierzone pieniądze. Ale bez ryzyka groził mi przymusowy pobyt w bezosobowym hotelu i samotna wigilia w obcym kraju. Zaryzykowałem nie mówiąc nic moim mocodawcom.
Przy kontroli paszportowej na lotnisku Indiry Ghandi umiałem przyjąć maskę znudzonego turysty, ale potężny stres musiałem szybko odreagować w samolocie dużą ilością alkoholu.
Jesteś szaleńcem - powiedziałem sobie przed zaśnięciem w wygodnym fotelu, gdy kładąc się na skrzydło boeing 747 pokazał w iluminatorach rozciągnięte po horyzont światła stolicy Indii. A więc po raz kolejny mi się udało.

Do wigilijnej kolacji oprócz pierogów i barszczu Knorr koledzy oczywiście postawili alkohol w kilku gatunkach. Siedzieliśmy pod palmami na basenie naszego kondominium przy East Coast, ubrani w kwieciste krótkie spodenki i koszulki z firmowych sklepów. Nie miałem ochoty na alkohol. Pomyślałem o moich rodzicach siedzących przy wigilijnym stole w zaśnieżonej Polsce. Bardzo zatęskniłem za czymś nieokreślonym. Może była to melodia zasłyszanej kiedyś kolędy, a może zwyczajne, proste życie w mojej ojczyźnie, od którego stale uciekałem nie wiadomo dokąd.

sobota, 17 grudnia 2011

wyruszyć

Sto przyczyn wzywa żeby wyruszyć w drogę. Chcesz zgłębić siebie samego, spotkać niewiadome. Zetknąć się z wiarą w czystej postaci. Idziesz bo jesteś młody i nic nie wiesz o życiu. Bo pragniesz chrzęstu żwiru pod stopami. Idziesz, bo jesteś stary i musisz coś zrozumieć zanim będzie za późno. Idziesz, bo linia horyzontu układa się we wzór, który pamiętasz z dziecinnego snu, gdy jeszcze nic nie krępowało twojej odwagi. Droga nie jest ucieczką, gdy przestajesz spoglądać za siebie i gdy nie zaprząta cię to, co będzie jutro. Droga ma swój cel, ale każdy krok otwiera jeden czas, czas teraźniejszy. Czas zdumiewania się prostymi odkryciami, zachwytu nad świeżością błękitów i zieleni. Twoje serce drży jeszcze jak liście mijanych topoli, lecz zaraz biegnie z odwagą w wysoki błękit, a ty nucisz piosenkę, której słowa sam układasz do starej melodii:
- Gdzie spał będę – teraz nie wiem, noc się zajmie mym noclegiem!
Szlak prowadził przez Palestynę, Cypr, Turcję, Bałkany i Włochy do rozświetlonej południowym słońcem Umbrii, gdzie wyniesiony ponad winnice i oliwne gaje, rozłożony na zboczu Monte Subasio trwa kamienny Asyż. To tutaj osiem wieków temu samotna dusza, dotknięta łaską oczyszczenia, na swoich skrzydłach podniosła świat ze zgliszczy zwątpienia ku nowemu życiu. Z tego miejsca wyruszali heroldowie w habitach koloru ziemi żeby na nowo głosić Europie największą prawdę objawioną człowiekowi: że miłość pokonała śmierć.

wtorek, 13 grudnia 2011

Grudzień

W grudniu 1987 roku miałem 19 lat. Kilka miesięcy wcześniej odebrałem indeks Akademii Medycznej w Poznaniu. Moja rodzina należała do "reżimowej" Polski, bo tato był oficerem lotnictwa, a ja przeżywałem rozdarcie między spokojem wojskowego osiedla i nadchodzącą burzą wolności. Mimo to koledzy z NZSu zgodzili się przyjąć mnie do organizacji. Chodziłem do katedry śpiewać z wszystkimi "Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie" choć Bóg był wtedy dla mnie tylko tajemniczym i odległym bytem. W rocznicę stanu wojennego zorganizowaliśmy strajk. Chodziło o uwolnienie z więzienia naszego kolegi. Kordony ZOMO zamknęły z dwóch stron ulicę Fredry, przy wyjściu z Collegium Maius Uniwersytetu, gdzie był Dziekanat Wydziału Lekarskiego. Wzburzony tłum studentów z megafonem mógł liczyć kilkaset osób. Stałem tuż obok ściany pleksiglasowych tarcz. Zza przezroczystych przyłbic hełmów nie widać było twarzy ZOMOwców, ale ochraniacze na kolanach, stalowe mundury i pałki budziły lęk. Nasz megafon wykrzykiwał postulaty, a megafon z okratowanej milicyjnej nyski wzywał do rozejścia się. Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł. Wyjąłem z torby naklejkę Solidarności Walczącej z czerwoną kotwicą ukłądajacą się w literę P jak Polska i przykleiłem ją do najbliższej tarczy. ZOMOwiec zaczął zdejmować grubą rękawicę. Na tarczy pojawiła się delikatna dłoń i zaczęła niezdarnie skrobać nielegaly znak. Na palcu zobaczyłem złotą obrączkę. Nie mogąc poradzić sobie z naklejką ZOMOwiec podniósł przyłbicę żeby lepiej widzieć i wtedy nasze spojrzenia na moment się spotkały. Patrzyły na mnie przestraszone niebieskie oczy. Był niewiele starszy ode mnie.
Scenę z naklejką zobaczyli moi kledzy. Zaczęli wyjmować naklejki i naklejać na tarcze wśród triumfalnych okrzyków. Wśród ZOMOwców nastąpiło lekkie zamieszanie bo nie wiedzieli co zrobić. Stali się słupami ogłoszeniowymi ze znakiem niepodległej Polski.
Rok później zaczęły się obrady Okrągłego Stołu. Rodziła się wolna Polska.
Pamiętam, że wtedy zrobiło mi się żal tego młodego człowieka w mundurze ZOMO. Pamiętam do dziś delikatne palce z obrączką niezdarnie zeskrobujące naklejkę z tarczy i jest mi jakoś przykro.
Stan wojenny był złem. Ale złem był też dwubiegunowy podział świata. Bez rozliczenia przeszłości i kary dla winnych nie będzie prawdziwej wolności.
Ale ja nie umiem sądzić.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Europa

Jestem pielgrzymem i nie zajmuję się polityką. Niekiedy jednak polityka dogania mnie w drodze. Wtedy chcąc-nie chcąc trzeba do tematu się odnieść. Jako pielgrzym akceptuję niepewność więc nie odczuwam lęku przed tym, co mówi telewizor, ale chleb dostaję czasem od ludzi którzy lękowi ulegają. Bywa, że przy wspólnym posiłku słyszę pytania o kryzys, o przyszłość. Nie mam na nie gotowej odpowiedzi ale mam swoje przemyślenia.
Z perspektywy samotnej drogi, gdy cisza staje się jedynym dostępnym ekspertem, widać wyraźnie że świat coraz bardziej boi o swoje bezpieczeństwo. A współczesny świat to trzech graczy: politycy, banki i konsumenci.
Jedni obwiniają dziś drugich o to, że jest źle. A że kiludziesięcioletni okres pokoju w historii Europy to ewenement, pojawia się lęk przed najgorszym. Gra polega na gromadzeniu. I zdaje się, że zwycięzcą ma zostać ten, kto w chwili śmierci będzie miał najwięcej.

Pan poseł Bloom z Wielkiej Brytanii oświadczył niedawno w Europarlamencie, że to wina głupich polityków, że pożyczali od banków więcej pieniędzy niż otrzymywali z podatków od konsumentów i stąd rosnące zadłużenie państw i groźba bankructw. A że panstwa i ich banki centralne są zbyt duże żeby pozwolić im upaść, więc trzeba je teraz utrzymywać namawiając do pomocy tych, którzy nie maja na to żadnej ochoty. Trzymając się własnej tradycji i waluty Anglicy traktowali zawsze kontynent jako trochę dziwny świat, gdzie socjalizm co chwila bierze górę nad rozsądnym konserwatyzmem. Podobnie wyspiarze patrzą dziś na Unię Europejską. Ale polityków wybierają przecież konsumenci. Politycy są więc sumą pragnień, sprzeciwów i nadziei konsumentów, którzy z perspektywy własnego zadłużonego domu pragną przedłużenia swojego konsumenckiego bezpieczeństwa. Poseł Bloomn pomstuje na polityków, ale sam ich karmi swoim lękiem przed niepewnością jutra. Bo każdy konsument pragnie bezpieczeństwa i własnej pewności i tym ciężarem obarcza polityków, udzielając im swojego kredytu. Politycy i konsumenci z kolei zgodnie obarczają winą za kryzys banki, owe bezduszne instytucje kierowane przez żądnych zysku finansistów, powiązanych z agencjami ratingowymi, spekulantami giełdowymi i kto wie jeszcze z jakimi ciemnymi grupami.
Taki prezes banku funkcjonuje jednak w systemie tworzonym przez polityków i rynek, czyli konsumentów. Sam ma dzieci, kredyty i ciężko pracuje dając zatrudnienie wielu osobom i pewnie przeżywa swoje załamania gdy czyta, jak gazety (własność polityków i konsumentów), widzą w nim źródło zła i główną przyczynę kryzysu.

Zamieszało mi się już w głowie od tego dziwnego świata lęku i wzajemnych oskarżeń, więc będę podsumowywał.

W głowie samotnego pielgrzyma pojawiają się pytania.
Dlaczego wszyscy gracze tego teatru współczesności zajmują się wyłącznie sobą?
Dlaczego stale szukają jedynie sposobów na rozwiązanie swoich własnych problemów ekonomicznych (głównie bankierzy), polityczych (głównie politycy) i społecznych (głównie konsumenci)?
Dlaczego nikogo nie interesuje dziś DUCHOWA PRZYSZŁOŚĆ EUROPY, przyszłość nas wszystkich, tylko stale słychać debatę o przyszłości systemów emerytalnych, struktur politycznych i rynków?
Dlaczego człowiek zapomniał o swoim wymiarze duchowym, który kształtował jego tożsamość od wieków? Przecież nawet sen o wspólnej Europie zaczął się od WARTOŚCI, a nie od rynku. Ktoś jeszcze pamięta nazwiska Schumanna i Adenauera?
Gdy myślimy tylko o sobie - na krótko zaspokajamy swoje egoistyczne pragnienie bezpieczeństwa, ale chwilę potem egoizmy szukających własnego bezpieczeństwa polityków, konsumentów i bankierów obrastają gigantyczną konstrukcją biurokracji, partykularnych interesów i korupcji. I ta konstrukcja właśnie się chwieje. Taka jest dzisiaj Europa. Kontynent utraconego bezpieczeństwa i rosnącego lęku.
Może już czas postawić pytanie o jej duchową przyszłość, o duchową przyszłość nas wszystkich?
To prawda, że pielgrzym niczego nie posiada. Ma luksus ciszy, więc stać go na takie rozważania. Ale jest wolny, dlatego nie musi nikogo przekonywać do tego, w co wierzy. Może więc dzielić się swoim doświadczeniem i stawiać pytania. Także we własnym interesie.

Może powrót do wspólnych wartości, które budowały ten kontynent i dawały jego mieszkańcom poczucie tożsamości w bogactwie różnorodności - jest perspektywą, która usunie lęk o moje własne bezpieczeństwo, bo zacznę je dzielić z tymi, których przestałem oskarżać?
Wymienię cztery prymaty, których zaakceptowanie przez wszystkich może przynieść zmianę na lepsze:
1. Człowiek przed rzeczą
2. Być przed mieć
3. Etyka przed techniką
4. Miłosierdzie przed sprawiedliwością.

Dla tych, których razi słowo “Miłosierdzie”, zastąpię je słowem “przebaczenie”.
Wyjdzie na to samo. Przebaczmy sobie nawzajem i zacznijmy budować razem przyszłość wolną od niesprawiedliwości i lęków. Wtedy zaczną się rozwiązywać problemy egoizmów energetycznych, konfliktów etnicznych i kulturowych, zniknie lęk Zachodu przed islamem. Fantazjuję? Nie tak dawno temu wyruszyłem bez pieniędzy z Jerozolimy do Asyżu. Na piechotę i bez namiotu w 105 dni przeszedłem trzy i pół tysiąca kilometrów przez 9 krajów. To dopiero była fantazja! Największym zaskoczeniem byli szlachetni, otwarci i życzliwi muzułmanie, których tak obawia się mój poczciwy, zadłużony, otyły i starzejący się Zachód.

Gdy człowiek odzyskuje zagubioną kiedyś tożsamość, wtedy droga sama się zaczyna prostować i doświadczając tego, kim jest naprawdę, zaczyna wierzyć w swój cel. Wyrusza mu na spotkanie bo odzyskał wiarę dzieciństwa i siły młodości.
Nie mówię o niczym innym jak o moim doświadczeniu pielgrzymowania. Dowiedziałem się kim jestem i dostrzegłem cel. Teraz całkowcie mu się poświęcam. Już wiem, że aby pozbyć się lęku trzeba znowu uwierzyć w to, co przede mną.
I wierzę, że Europę czeka to samo.

poniedziałek, 21 listopada 2011

pielgrzymowanie

Usłyszałem kiedyś od Dominika, że prawdziwa pielgrzymka liczy 40 centymetrów.
Tyle dzieli rozum od serca. Chyba każdy z naszej trójki doświadczył tego na swój sposób wędrując do Asyżu. Wojtek, Roman i Dominik. Trzy różne temperamenty i różne osobowości.
Życie każdego z nas to inna droga. Jednak dane nam było się spotkać i wyruszyć we wspólną pielgrzymkę. Po 100 dniach pieszej wędrówki dotarliśmy do Asyżu, żeby przy grobie Franciszka razem z przedstawicielami wszystkich religii, modlić się o pokój.

Odkrywaliśmy, że pielgrzymka to nie tylko podróż do jakiegoś miejsca. To także droga w głąb siebie, do sumienia, do prawdy o własnym życiu. Dopiero poznanie i przyjęcie tej prawdy może coś w nas zmienić. Bo żeby głosić pokój, trzeba najpierw mieć go w sercu.

Doświadczyliśmy, że życie człowieka przypomina pielgrzymkę, a to, co za nami, do tylko etap.

Dziś znowu wyruszamy na szlak i zapraszamy Ciebie do wspólnego pielgrzymowania.
Zanim opowiemy o nowej pielgrzymce, wyjaśnijmy jak rozumiemy pewne pojęcia.

1.Co różni pielgrzymkę od turystycznej wyprawy?

Pielgrzymka to nie tylko pokonanie drogi do jakiegoś miejsca, to przede wszystkim podróż w głąb samego siebie. Oderwanie się od ustalonego rytmu dotychczasowego życia otwiera nowe widoki, pozwala spojrzeć na siebie i swoje życie z innej perspektywy. Pielgrzymka to odpowiedź na wewnętrzny głos, który wzywa do wyruszenia w drogę do ukrytych zakamarków naszego życia, do odkrywania i lepszego zrozumienia swojej osoby. Pielgrzymka nie jest więc turystycznym rajdem, który ma głównie dostarczać emocji. Turystyka także rozwija, ale pielgrzymowanie nie jest samym zaspokajaniem ciekawości i szukaniem wrażeń. Jest otwarciem się na nowe, z czym musi wiązać się pewne wyrzeczenie. To poświęcenie często rodzi skruchę i chęć dokonania zmiany w życiu. Wtedy mówimy, że pielgrzymka przyniosła owoce.

2.Dokąd można pielgrzymować?

Według tradycji pielgrzymki prowadziły do miejsc, które ogłoszono świętymi lub uznawano za święte. Dzięki rozwojowi techniki dziś podróżuje się łatwiej, a odległość przestała być problemem. Wybierając jednak wędrowanie na piechotę można spotkać ciszę, a ona potrafi dawać dobre rzeczy. Możemy powiedzieć, że cała ziemia jest święta, bo cała jest dziełem Boga. Pielgrzymować można zatem wszędzie tam, gdzie człowiek pragnie spotkać Boga lub otworzyć się na prawdę o sobie. Nie musi to być jakieś znane miejsce. Miejscem tego spotkania może być jakiś zakątek przyrody lub miejscowość związana z dobrym wydarzeniem z dzieciństwa. Może to być kościół, kaplica, krzyż na szczycie góry. Można także pielgrzymować na spotkanie z drugim człowiekiem. Wybór celu to pierwszy krok w pielgrzymce. Wykonamy go w dobrym kierunku, jeśli posłuchamy wewnętrznego głosu, bo to nie sam pielgrzym decyduje o wyruszeniu w drogę.

3.Nie jestem katolikiem. Czy mogę wyruszyć w pielgrzymkę?

Pielgrzymowanie to praktyka obecna w wielu kulturach i religiach. Szukanie przez człowieka prawdy poza sobą samym, przez porzucenie przyzwyczajeń i otwarcie się na nowe doświadczenie, jest wyrazem uniwersalnej potrzeby dążenia do Sacrum. Odkrywanie rzeczywistości, którą ludzie wierzący nazywają Bogiem, może zaczynać się od spakowania plecaka i wyruszenia w odwiedziny np. do brata, którego nie widzieliśmy od dawna.
Z punktu widzenia pielgrzyma podział ludzi według przynależności religijnej jest niepraktyczny. Pielgrzyma interesuje bardziej to, czy napotkana osoba udzieli mu pomocy gdy ten będzie jej potrzebował.

4.Jakie są rodzaje pielgrzymek?

Pielgrzymka zwykle wiąże się z jakąś intencją, którą pielgrzym niesie ze sobą. Wyruszamy w drogę wierząc, że nasz wysiłek jest potrzebny i może przybliżyć jej spełnienie. Pielgrzymka może mieć też charakter pokutny – gdy pragniemy odkupić winę za popełniony czyn, lub dziękczynny – gdy pragniemy okazać za coś wdzięczność.

5.Kto może wyruszyć w pielgrzymkę?

Pielgrzymem jest każdy kto czuje się wezwany do wyruszenia w drogę. Przeżywanie pielgrzymki może być prawdziwe i głębokie także wtedy, gdy nie możemy pokonać fizycznie odległości dzielącej nas od jakiegoś sanktuarium. Osoby niepełnosprawne, więźniowie, matki opiekujące się dziećmi, a także ci, którym na wyruszenie w drogę nie pozwalają obowiązki zawodowe – także mogą pielgrzymować. Pielgrzymka jest wtedy bardziej drogą duchową niż fizycznym wysiłkiem. Wyruszając w duchową pielgrzymkę rytm kroków zastępujemy rytmem określonej czynności, którą powtarzamy codziennie przez pewien czas łącząc ją z intencją. Może to być modlitwa, rozważanie jakiegoś tekstu związanego z duchowym rozwojem lub po prostu codzienne trwanie w milczeniu przez np. 10 minut. Każdy taki wysiłek, jeśli jest podjęty w określonej intencji, może mieć charakter klasycznej pielgrzymki i przynosić podobne jak ona skutki.

niedziela, 13 listopada 2011

jarzębina

(jedna z myśli zapisanych w drodze rozwinięta dzisiaj rano)

Porównanie może banalne ale w pielgrzymowaniu do Asyżu byłem jak żeglarz przemierzający świat tysiąca wysp. Wychodząc rano na drogę żeby znów usłyszeć stukanie laski o asfalt, myślałem o Abrahamie, który w odróżnieniu od Odyseusza nie skupiał się w swojej wędrówce na sobie i swoich przygodach, tylko szedł za głosem, posłuszny wezwaniu. Wyspy na mojej drodze rozsiane były po pustyni, lasach, polach, górach i równinach. Były to piękne wyspy greckiej liturgii i czyste wyspy modlitwy muzułmańskich biedaków. Trafiałem na wyspy poświęcone przez polskie siostry palestyńskim sierotom i wyspy-ogrody, gdzie żydowscy osadnicy pielęgnowali poezję swojej ziemi obiecanej. Niektóre były zamkniętymi dla obcych świątyniami, inne - otwartymi domami w wielkich, zimnych miastach.
Te wyspy często mówiły niezrozumiałymi dla siebie nawzajem językami, czasem nie wiedziały o istnieniu sąsiadów albo nie chciały wiedzieć, a czasem oddzielały się murami, jak w Betlehem czy w Nicozji na Cyprze. Losem pielgrzyma jest przemierzać niebieską przestrzeń nie rzucając nigdzie na dłużej kotwicy. Zatrzymywałem się więc na krótko, żeby usłyszeć jedną historię i wędrowałem dalej, wzywany przez drogę.
Żeby doświadczyć piękna i bogactwa tych niezliczonych kolorowych wysp musiałem szybko porzucić swoje dotychczasowe o nich wyobrażenia i otworzyć się na nowe zwyczaje, języki, smaki, gesty. Tylko tak mogłem się porozumieć, dostać schronienie i chleb. Wiedziałem, że otwierając się na innych nie mogę stracić własnej tożsamości, bo wtedy łatwo zgubiłbym drogę. Tą tożsamość dawała mi wiara. W co wierzyłem? Wierzyłem, że mimo różnic wyspy na mojej drodze łączy coś ważnego, coś ponad podziałami i historią konfliktów. Słuchałem opowieści tęskniących za własną ziemią Palestyńczyków, oddanych swojej tradycji Żydów, szukających sprawiedliwości Kurdów, pragnących przebaczyć Ormian, młodych cypryjskich Turków szukających kontaktów z kolegami z drugiej części wyspy. Słyszałem też Greków ostrzegających mnie przed Turcją, Macedończyków wzywających żebym nie ufał Grekom, arabskich chrześcijan przestrzegających przed muzułmanami i katolików, którzy zamykali mi przed nosem drzwi katedry gdy prosiłem o pomoc.
Jako pielgrzym zdany na Opatrzność potrzebowałem stale pomocy. Przestałem więc dzielić napotkanych ludzi według przynależności religijnej, języka, rasy czy statusu społecznego. Interesowało mnie bardziej czy dostanę chleb i schronienie. Czasem odprawiali mnie z niczym ci, do których powinno mi być najbliżej, a hojną pomoc okazywali ci, od których bardzo się różniłem.
Tak było w Skopje, gdzie nie znalazłem pomocy w chrześcijańskiej świątyni, za to nocleg dali mi napotkani Polacy, zdeklarowani ateiści. Zapłacili za hotel, dali prowiant i kazali sobie opowiadać o pielgrzymce. Rozmawialiśmy długo w nocy i chyba jakoś zgadzaliśmy się, że jeśli Bóg jest Nieskończoną Miłością, to równie blisko Mu do każdego z nas. Jeśli tylko chcemy Go słuchać...
Łatwo jest budować własną siłę pielęgnując swoją odrębność. Ale jeśli to, w co wierzę, pozostawia za murem drugiego człowieka, to coś jest nie tak...
Za radą św. Franciszka starałem się nie sądzić nikogo, przyjmując każdy dar z wdzięcznością, a każde trudne doświadczenie ze zrozumieniem i z wiarą, że czemuś służy.
Tak doszedłem do Asyżu. Witaliśmy się ze łzami w oczach, szczęśliwi. A potem było spotkanie na Placu przed Bazyliką św. Franciszka. Kapłani shinto, sikhowie, bahaiści, buddyści, hinduiści, muzułmanie, wyznawcy afrykańskich religii pierwotnych, żydzi, chrześcijanie i agnostycy.
Widziałem barwne stroje z moich wszystkich wysp. Jak ma na imię Bóg? Może nie ma jednego imienia, tylko zwyczajnie mieszka w sercu Tego, który wtedy na drodze dał mi chleb?

Czytam na onecie relacje z wydarzeń podczas Dnia Niepodległości. Wypowiedź Kukiza i Palikota. Starcie poglądów, emocji, jedynie słusznych racji. Import lewackich bojówkarzy, interesy Michnika, kibole i radykalni narodowcy, płonący samochód tvn, drewniane krzyże gdzieś w krzyczącym tłumie, tendencyjne media, źli policjanci, wygodni politycy i troska, że chyba to niegodne tak upamiętniać tradycję, której wszyscy wiele zawdzięczamy.
I jakoś zupełnie się tym wszystkim nie przejmuję. Nie żebym był obojętny na to, co czeka moją ojczyznę. Ja po prostu wierzę, że sprawy są w dobrych rękach. I nie chodzi mi o ręce polityków.

Gdy piszę te słowa, patrzę na jarzębinę za oknem. Straciła już wszystkie żółte liście. Zostały tylko owoce, którymi niedługo zajmą się zmarznięte gile.

czwartek, 3 listopada 2011

Assisi

Doszlismy...


wtorek, 25 października 2011

Giselle

(wpis do dziennika pielgrzymki z dnia 20 pazdziernika)

Tego sie moglem spodziewac. Ostatnie kilometry przed Asyzem nie sa latwe. Wysokie Apeniny przeszly w zalesione, lagodne wzgorza, ale pogoda sie zalamala i z przerwami pada od dwoch dni. W Poggio Bustone wspialem sie na szczyt liczacy chyba z 700 metrow zeby znalezc nocleg w starym klasztorze, gdzie Franciszek poczul sie wolny od grzechow mlodosci. Nastepnego dnia wyruszylem w kierunku punktu oznaczonego na mapie jako San Pietro in Valle. Stara swiatynia, ale czy otwarta i czy ktos da mi tam nocleg? Okolo 16.00 bylem na miejscu. Kosciol z XII wieku z zabudowaniami dawniej klasztornymi, ktore teraz staly sie ekskluzywnym hotelem z pokojami w cenie 170 euro za noc. Trzeba sie zbierac. Po godzinie marszu w lekkim deszczu docieram do wsi, akurat w momencie gdy zaczyna sie ulewa. Biegne zeby schronic sie pod daszek wystajacy nad drzwiami jednego z domow. Jestem juz i tak calkowicie przemoczony. Starsza pani zatrzaskuje mi drzwi przed samym nosem, zeby po kilku minutach otworzyc na kilka centymetrow. Tlumacze po wlosku, ze jestem pielgrzymem, pokazuje krzyz na piersi i przepraszam ze wtargnalem pod jej dach, ale jak tylko minie ulewa pojde dalej. Moj wyglad i tlumaczenie nie budza chyba jednak zaufania bo po kwadransie pod dom zajezdza policyjny radiowoz. Paszport, skad jestem, skad sie tu wzialem. Carrabinieri kiwaja glowami ze zrozumieniem. Oddaja mi paszport i zyczac Buon viaggio daja instrukcje jak na skroty isc w kierunku najblizszego miasta. Ale to niestety ponad 25 km, a zbliza sie wieczor. Na szczescie deszcz ustal. Ruszam wiec dalej w swoja droge.
Jestem bardzo glodny. Poza lekkim sniadaniem (ciastka i mleko) jestem na znalezionych orzechach i winogronach. Liczylem na San Pietro in Valle... niestety.
Zaczyna robic sie ciemno, droga wchodzi w las. Kiepsko to widze. Nie ma sily zeby isc przez noc. Poza tym znowu wzmaga sie deszcz.
- Panie Jezu, doprowadziles mnie tutaj, wiec mnie nie zostawisz. Ja ratunku nie widze, ale przeciez Ty mozesz wszystko, chocby postawic tu przede mna hotel z darmowymi pokojami dla pioelgrzymow.
Na poboczu majaczy bialy ksztalt. To chyba przyczepa campingowa. Wyglada, ze stoi tu dlugo, jedna opona jest przebita. Pociagam za klamke... drzwi sie otwieraja. Tylko zeby schronic sie przed deszczem...
Swiece telefonem. Wnetrze zawalone jest kablami i jakimis starymi natrzedziami. Robie miejsce na plecak i z ulga siadam na kanapie. Deszcz bebni sobie o dach, ale w srodku jest sucho. Na stoliku paczka ciastek. Tylko lekko przeterminowane. Chwila zawahania... Chyba nikt juz ich nie bedzie jadl, a dla mnie to slodkie kalorie... Zjadam polowe paczki popijajac woda, zostawiajac reszte na sniadanie. Obok lezy miekki, suchy, czerwony polar ze znakiem UMBRO. Zdejmuje przemoczone ubranie, zakladam polar i ukladam sie do spania przykrywajac dwoma znalezionymi kocami. Zasypiam natychmiast.

Budze sie o 7.00. Mysle, ze to cud, ze ta przyczepa znalazla sie alkurat tutaj. Idac przez las w deszczu w nocy calkowicie bym przemokl i przemarzl. Modle sie dziekujac Bogu za to schronienie. Mam wode i pol paczki ciastek. Gdy zabieram sie do mojego sniadania otwieraja sie drzwi przyczepy i staje w nich szczupla kobieta ok 60-tki z grzywa siwiejacych wlosow.
Widze przerazenie na jej twarzy, ktore przechodzi w zdumienie i zlosc. Mahajac rekami wykrzykuje po wlosku cos w rodzaju:
- Co tu robisz? Jakim prawem jestes w mojej przyczepie?
Musze wygladac idiotycznie siedzac w jej polarze i jedzac jej ciastka. Mysle, ze zaraz zadzwoni na policje i tym razem sprawa bedzie powazniejsza... Staram sie wytlumaczyc lamanym wloskim:
- Io sono un pellegrino Pollacco. Pellegrinaggio da Gerusalemme ad Assisi. Preghiera la pace.
Kobieta dalej krzyczy machajac rekami. Rozumiem z jej slow, ze nie jest katoliczka i chyba nie darzy szacunkiem kosciola katolickiego.
- To cud ze znalazlem ta przyczepe. Padal deszcz, byla noc. Tylko sie schronilem, zaraz stad ide.
- To nie zaden cud tylko moja przyczepa a ty sie tu wlamales!
Wydaje sie ze sytuacja jest beznadziejna. Ale nagle przychodzi mi do glowy mysl.
Robie dwa kroki w strone kobiety i zdecydowanym gestem, choc delikatnie obejmuje ja mowiac cicho:
Mi dispiace, mi rifugio (Przepraszam, szukalem tylko schronienia)
O dziwo kobieta nie protestuje. Nie odpycha mnie. Gdy puszczam ja, widze ze sie delikatnie usmiecha. Minal strach i zaskoczenie, teraz jest zaciekawiona.
Pokazuje mape trasy na drerwnianej desce i tlumacze jak potrafie idee pielgrzymki.
Ma na imie Giselle. Jest ateistka, ktora bardzo nie lubi kosciola. Przyglada sie znakowi franciszkanskiego krzyza i trzech symboli religii monoteistycznych.
- Jest jeden Bog dla nas wszystkich - wyjasniam znaczenie symbolu. - Modlimy sie inaczej i inne mamy zwyczaje ale opiekuuje sie nami ten sam Bog.
- Nie wierze w Boga i sie nie modle.
Zdobywam, sie na odwage:
- Ale on w ciebie wierzy Giselle. Jestes dobrym czlowiekiem. To wystarczy.
Giselle sie usmiecha, ciagle zaskoczona ta poranna przygoda.
- Buon Viaggio! (Dobrej drogi) - zyczy mi na pozegnanie i dodaje: - No prega per me! (nie modl sie za mnie!). Powtarza to kilka razy z takim naciskiem, jakby wierzyla, ze modlitwa moze miec na nia jakis wplyw.
Wymieniamy usmiechy. Giselle caly czas kreci glowa z niedowierzaniem.

Gdy jestem znow na mojej drodze pierwsze co robie to modle sie za Giselle. Zeby w kolejnym napotkanym czlowieku w potrzebie dostrzegla Ciebie.

wtorek, 18 października 2011

L'Aquila

Duze miasto, z ktorym po dlugim marszu przez Abruzję wiazalem nadzieje na przyzwoity nocleg... Gdy wszedlem w mury starowki od razu zaskoczyly mnie rusztowania. Kazdy niemal budynek opleciony pajeczyna stalowych konstrukcji, lin, zabezpieczen. Dopiero po chwili dostrzeglem pekniecie na scianach. Dwa lata temu trzesienie ziemi zabiło tu 300 osób, pozbawiając domów 40 tysiecy. Jeden los spotkał biednych i bogatych. W ciagu kilku chwil bezdomnymi stali sie lekarze, urzednicy, prawnicy, rzemieslnicy i robotnicy. Wyludniona starowka. Nagie manekiny w pustych witrynach dawniej eleganckich butikow robia przygnebiajace wrazenie. Niestety olbrzymia katedra sw. Bernarda tez jest zamknieta. Popekane mury zabytkowego gmachu spina gigantyczny stalowy gorset. Pusto i glucho. Zamkniete kawiarenki, mieszkania, sklepy, urzedy. Nad pelna niegdys zycia strowka duzego miasta zawisla cisza. Szukam jakiegos kosciola ale wszystkie zamkniete. Opuszczam centrum i dochodze do wielkiej bialej katedry. Polowa budynku zawalila sie i zostala zastapiona stalowym implantem. Prezbiterium ocalalo, biegnie teraz przez nie pionowe pekniecie, jak rysunek pioruna uderzajacego w ziemie.
Zaczyna sie jakas bardzo uroczysta msza. Jest biskup i wielu ksiezy. Po mszy wchodze do zatloczonej zakrystii zeby spytac o nocleg. Ktos kieruje mnie do franciszkanow.
- San Pio Decimo Chiesa (Kosciol sw. Piusa X)...
Marsz trwa pol godziny. W koncu jest. Na murach delikatne tylko pekniecia. W bocznym oltarzu Faustyna i Jan Pawel II. Ufff... Franciszanie konwentualni daja mi pokoj i kolacje. Przed oltarzem Milosierdzia dziekuje za opieke.
Rankiem po mszy ruszam w kierunku Rieti. To miasto z bogata franciszkanska tradycja, wiec spodziewam sie, ze lokum dla pielgrzyma nie bedzie problemem. Na peryferiach L'Aquili dwoch bezdomnych pierze rzeczy w fontannie. Podchodze zeby spytac jak wyjsc z miasta omijajac autostrade. Sa Albanczykami. Tlumacza mi lamanym wloskim. Na pytanie skad jestem, wyjasniam ze pielgrzymuje. Wygladamy bardzo podobnie, od razu nawiazujemy dobry kontakt. Mowie, ze w Albanii spedzilem 10 dni, ze to kraj bardzo goscinnych ludzi. W odpowiedzi szerokie usmiechy. Zapraszaja mnie na jedzenie. W sumie jakis obiad by sie przydal przed dlugim marszem, choc nie spodziewam sie wystawnego poczestunku po dwoch biednych emigrantach. A jednak! Dochodzimy do osrodka jakiejs fundacji. Czeka juz gromada ludzi. Sa tu Algierczycy, Bulgarzy, Libijczycy, ciemnoskorzy z Afryki i Wlosi.
Na scianie "Ostatnia wieczerza" a pod nia franciszkanski krzyz w ksztalcie tau. Dobrze trafilem! Obiad jest bardzo obfity i zadziwiajaco smaczny. Makaron z miesem albo warzywa, mieso, ziemniaki. Do wyboru kilka rodzajow ciast, owoce. Mozna wziac na zapas, z czego skrzetnie korzystam.
Slysze, jak moi Albanscy znajomi szepcza przy stoliku obok o Jerozolimie. Wyciagam tablice pokoju i pokazuje mape drogi. Wielonarodowe towarzystwo bezdomnych sledzi trase. Odnajduja slowa modlitwy w swoich jezykach. Odpowiadamn na pytania: Jak dlugo? Jaki cel? Czy ide sam? Gdzie spie? Klepia mnie po ramieniu, slysze "Bravo". Zegnam sie wsrod usmiechow, mocno pokrzepiony dobrym obiadem i wspaniala atmosfera.
Gdy wracam na moja czarna nitke asfaltu spoglądam jeszcze na doświadczone cierpieniem miasto. Myślę o tym jak latwo stac sie bezdomnym i doswiadczyc nagle trudnego losu. Ale ponad tym wszystkim co przynosi zycie - zlym i dobrym - jest nadzieja. Jak jej nie stracic? Za mną prawie cztery miesiące samotnej drogi z Jerozolimy. Przede mną już tylko kilka dni do Asyżu. Coś, co jest tu blisko ze mną, co towarzyszyło mi początku, sprawia, że mimo wielu trudnych a czasem dramatycznych wydarzeń, nie zgubiłem się. Nie zniknęła wiara w sens i cel tej drogi. Jak to możliwe? A jednak jestem tu i idę dalej. Bogu za wszystko niech będą dzięki!

piątek, 14 października 2011

Capistrano

Zrobiło sie chłodno. Spałem w szopie z narzędziami. Szczeliny w scianach i okno btlez szyby zapewniały przez cała noc świeży powiew gorskiego powietrza, tylko ręce i twarz trochę marzna, nad ranem temperatura spada do 1 stopnia Celsjusza.
Mniej słońca towarzyszy mi też w ciągu dnia. Szczyty Apeninow chowają sie w chmurach, miasteczka zajęły obronne pozycję na niedostępnych górach, zwieńczone zawsze zamkiem i klasztorem. Mysle o tym jak silny był duch franciszkańskiej odnowy w XIII i kolejnych stuleciach, skoro prawie każde mijane miasto ma swój franciszkanski konwent.
Nazwa Capistrano niewiele mi mówi, chociaż gdzieś kojarzy mi sie słowo Kapistran z jakimś świętym. Może był stąd - zastanawiam sie gdy o zmroku wspinam sie stroma droga do miasteczka.
Kamienne domy wyglądają jak dekoracja z filmu o św. Franciszku. Mury z polnego kamienia, rzeźbione kamienne portale z niskimi drzwiami, wąskie okiennice. Pusto i cicho. Stromo ustawione domy przyglądają mi sie w milczeniu jak widzowie w antycznym amfiteatrze. Podobne uczucie miałem stojąc na scenie w amfiteatrze w Efezie. Św. Paweł potrafił wtedy mówić tysiącom wzburzonych wyznawców Artemidy o Jezusie. Ja czuję sie przytloczony ta widownia jak początkujący gladiator. Kim był ten Kapistran? Jak mnie tu przyjmie?
Gdy po kamiennych schodach wdrapuje sie wreszcie na szczyt, mam blisko kościelną wieżę. Widok
na doline pozwala sie domyslic ze nielatwo było kiedys zdobyc to miasto. Cały
czas pusto, nie ma ludzi. W ciszy wchodzę do kościoła. Nie ma światła, w polmroku na ołtarzu widzę figurę z laska pielgrzyma i psem u nóg. To chyba św. Roch zwany przez Wlochow "Rocco", chroniący przed morowym powietrzem, ale także patron samotnej drogi. Pamiętam go z małej
drewnianej kapliczki w lesie pod Lodzia. Pies podaje Rochowi w pysku chleb.
Klekam i proszę Rocha, żebym też dzisiaj dostał coś do jedzenia.
Miasto zapaliło latarnie. Pojawia sie okrągły księżyc goniony przez chmury. Jest coraz zimniej. Tablica informuje:
Convento Giovanni Capistrani 2 km.
A więc moj Kapistran ma na imię Jan i poświęcono mu klasztor. Jeśli to klasztor franciszkanski, to będę miał szczęście...
Klasztor wienczy sasiednie wzniesienie. Zaskakuje wielkością. Potężny budynek w stylu chyba renesansowym. Przed wejściem kamienna kolumnada i rzezbiony portal ze znakiem dwóch skrzyzowanych rąk: żebraka i zakonnika - symbol franciszkanów. Kosciol sw. Jana Kapistrana.
Pusto. Świeci sie latarnia, ale w żadnym z okien nie widzę światła. Klasztor wygląda na opuszczony. Na drzwiach kartka z godzinami mszy. Tylko po południu, dwa razy w tygodniu. Obchodzę budynek. Wszystko zamknięte na głucho.
A więc święty Janie Kapistranie proponujesz żebym spędził noc po franciszkansku na tej kamiennej ławie... Dotykam chropowatej, zimnej powierzchni piaskowca. Zaczyna padać deszcz. Siedzę w podcieniach, więc zmokniecie mi nie grozi. Wyciągam karimate i spiwor i układam sie z polarem pod głową. Latarnia daje dosc swiatla zeby poczytac cos przed zaśnięciem. W świetle latarni świecą sie srebrne nitki deszczu. Wyciągam podarowane mi w Manopello przez siostrę
Paschalise "Boze Oblicze".

Budzą mnie głosy. Jest 21.30. Na dziedzińcu pojawili sie ludzie, dostrzegają mnie i idą w moja stronę.
Muszę wytłumaczyć skąd sie wziąłem. Przyglądają sie opartym o ścianę ikonom.
Pojawia sie franciszkanin, przedstawia sie imieniem Feancesco, ma twarz zaskakująco przypominająca Karola Wijtyle. Męskie rysy z tym łagodnym jasnym spojrzeniem.
Zapraszają mnie do środka. To grupa organizacyjna obchodów święta Jana Kapistrana, które przypada 23 października. Szykują festyn i fajerwerki.
A więc Jan Kapistran jest tu ciągle aktywny. Rozmawiają po włosku, więc przyglądam sie ich energii i żywiołowej gestykulacji. Ta społeczność żyje w kamiennym mieście od stuleci. Zastanawiam sie jak to jest budzić sie i zasypiac przez dziesiątki lat w miejscu, gdzie każdy kamień pozostał w średniowieczu. Jakie znaczenie ma śmierć jednego człowieka skoro kolejne pokolenia przekazują sobie tradycje i żyją nimi tak jakby uplyw czasu nie był dla nikogo niczym istotnym.
Dostaje od padre Francesco pokój i kolację. Rano już nie pada. Podziwiam panoramę kamiennego miasta, które budzi sie do kolejnego dnia swojego spokojnego zycia. Ogarnia mnie uczucie pokoju i harmonii. Wszystkie wydarzenia przeszłości i to co mnie czeka jest powiązane i układa sie w harmonijny plan, którego nic nie jest w stanie zakłócić. Mam tylko go zaakceptować i odnaleźć w nim miejsce dla siebie.
Francesco przynosi mi na tacy śniadanie i kawę. Jakbym widzial Karola Wojtyle.
On też gdzieś tu jest, blisko i opiekuje sie pielgrzymami na trzech szlakach do Asyzu.
Po śniadaniu żegnam się z Francesco i spędzam chwilę w kościele.
- Grazie Santo Giovanni Capistrano!

czwartek, 13 października 2011

Pytania

To jakiś paradoks ale im lepiej jestem zaopatrzony tym gorzej mi się idzie.
Nurtuje mnie pytanie: dlaczego tak jest?

Po Manopello, gdzie wypoczalem i zostałem hojnie obdarowany, droga jest trudniejsza. Mam piękna pogodę, wspaniale krajobrazy, pieniądze i prowiant, a mimo to coś mnie obciąża.
Chyba lepiej sie szło gdy była niepewność, ostatnia moneta w kieszeni i tylko modlitwa jako zabezpieczenie. Poczucie komfortu osłabia nogi, robię częściej postoje, niechętnie wybieram trudne podejścia. Do Asyzu zostało niecałe 200 km i duch pielgrzymowania dziwnie osłabł. Mam nadzieję że to chwilowe.
Tak jak w prowadzeniu firmy, czy w projekcie, czas na odnowę, na reformę, na zmianę, jest nie wtedy gdy przychodzi kryzys, tylko właśnie wtedy, gdy przychodzi okres powodzenia, bezpieczeństwa, wzrostu. Właśnie ten czas powinien być czasem zaciskania pasa, zwiększonej koncentracji i zdwojonego wysiłku. Właśnie przy dobrej pogodzie trzeba myśleć o zimnych dniach, a nie wtedy gdy zaskoczą mnie pierwsze mrozy.
Gdy brakuje wszystkiego, gdy nie wiem gdzie będę spał ani co będę jadł, wtedy sie modlę i modlitwa otwiera nowe możliwości. Odpowiedzią na pokorne zawierzenie jest łaska noclegu,

kolacji, pomocy dobrych ludzi. Gdy mam pieniądze odzywa sie we mnie natura turysty, łowcy wrażeń, modlitwa jakby schodzi na drugi plan.
Wtedy ratunkiem jest różaniec. To moje wielkie odkrycie. Przed ta najpokorniejsza modlitwa zawsze ucieka duch zniechęcenia.

To normalne ze w zmęczeniu pragnę odpoczynku, gdy zbliża sie deszcz, szukam schronienia, gdy czuję głód, rozgladam sie za chlebem. Ale wyrzeczenie sie wygod, rezygnacja ze zbędnego posiadania, post i modlitwa - dają oczyszczenie i otwierają na najlepszy dla mnie plan, od
początku swiata gotowy i czekający na to az podejme jego realizację.

Tu w drodze pojawiają sie podobne pytania, znaczone tym samym paradoksem.

1. Dlaczego najszczesliwsze są dzieci?

2. Dlaczego im wyżej tym czystsza woda?

3. Dlaczego biedak dzieli się zd mną tym co ma a bogaty ostrożnie mi sie przygląda?

4. Dlaczego tyle słów wypowiadają ci, którzy powinni daewc przykład?

5. Dlaczego tak bardzo teskniac do nieskończoności, tak mało gotów jestem dać jej z siebie?

6. Dlaczego szukając miłości tak łatwo można znaleźć rozwiazlosc?

7. Dlaczego biała kartkę papieru dziecko kladzie przed sobą poziomo, a dorosły pionowo?

8. Dlaczego polityka skupia sie na czynniki ilosciowym zamiast na jakościowym?

9. Dlaczego gwiazdy show-biznesu udzielają wywiadów w okularach słonecznych?

10. Dlaczego im więcej wiadomo o mozgi tym coraz większą jest tajemnica?

11. Dlaczego profesor zarządzania rzadko jest dobrym biznesmenem?

12. Dlaczego produkuje sie samochody, które mogą rozwijać prędkość 260 km/godz. skoro dopuszczalna prędkość na autostradzie to 110?

13. Dlaczego politykom robi się szkolenia z wpływania na innych a nie z mówienia prawdy?

14. Dlaczego słowo "skuteczność" tak skutecznie wypiera słowo "przyzwoitość"?

15. Dlaczego cywilizacja postępu technicznego to cywilizacja rosnącego lęku przed utratą?

16. Dlaczego im większą konstrukcja tym większe ryzyko katastrofy?

17. Dlaczego co kilka lat kupuje się na raty drogą plazmę z coraz większą rpzdzielczoscia obrazu, skoro pobliski las ma rozdzielczość nieskończenie wyższa i jest za darmo?

18. Dlaczego z takim wytesknieniem czekamy na koniec dnia pracy, weekend, urlop, emeryturę zamiast spróbować żyć właśnie tutaj, właśnie teraz?
...

Mam ich wiele. Naiwne sa chyba.

Dlaczego zamiast robić swoje siedzę i zabijam czas tym pisaniem?

Spałem w przyklasztornym garażu. Moze braciszkowie woleli zachować ostrożność wobec nocnego przybysza. Przez wybita szybę wiał wiatr ale widziałem też księżyc. Nie byłby tak piękny na 35 - calowej plazmie.

środa, 12 października 2011

Manopello

Gdzieś tutaj, w górach Abruzji, między Lanciano i Manopello, gdzieś w tej okolicy zabrakło mi słów zeby pisać o tym co mnie spotyka.
Mysle że to jest błogosławieństwo, że trafiam do tych miejsc, rozmawiam z tymi ludźmi.
Jak pisać o modlitwie przed Swietym Wizerunkiem w bazylice Volto Santo?
Jak opowiedzieć o spotkaniu z pustelniczka siostra Paschalisa, która poświęciła cudownemu calunowi swoje życie? Albo o spotkaniu z Paulem Badde, badaczem całunu i autorem słynnej książki pt. Świete oblicze?
Co można napisać o widoku osniezonych szczytów Gran Sasso widzianych ze zboczy Manipello?
Jak opowiedzieć o spotkaniu z polskim kapucynem, który jest tu od roku, o spowiedzi w takim miejscu, o rozancu pod pełnią księżyca, o słodkich dzikich jabłkach, o porannym espresso w starym refektarzu?
Paul mówi:
- Calun przywedrowal tutaj tak jak ty. Z Jerozolimy. Przyniósł go nikomu nie znany pielgrzym.

Siostra Paschalisa czyta prymatu cywilizacji miłości na tablicy pokoju i kiwa głową.
- Nie będzie innego znaku jak tylko znak Jonasza - wzrokiem wskazuje całun na ołtarzu.
Chrystus zmartwychwstaly patrzy na nas oczami, które są tak dobre, że aż wydają sie naiwne...

wtorek, 11 października 2011

Lanciano

- Sempre dritto! (zawsze prosto!) - słyszę gdy pytam o Lanciano. Idę już szósta godzinę. Zostało może 10 może 15 kilometrów. Ból stopy zlagodnial na tyle, ze mogę iść. Z winnic na wzgorzach rolnicy zwoza na przyczepach do punktow skupu ciemne winogrona. Miejsca z wielkimi zbiornikami noszą nazwy świętych. Niektórzy rolnicy mijając mnie pokazują ze mam się czestowac. Owoce są bardzo słodkie.
Gdy zbliżam się do Lanciano niebo zaczyna tworzyć czerwono-granatowe obrazy. Są żywe, poruszają rozmachem. Zmieniaja się szybko jakby prcekazywana wiadomosc musiała być szybko czytana. Co mowi niebo w tych znakach? Co zapowiada ten zadziwiajacy zachód słońca przed miejscem, gdzie w VIII wieku miejscowemu ksiedzu tracacemu wiarę w obecność Boga w eucharystii ukazał się znak?
Jestem bardzo zmęczony. Zaczyna padać deszcz i wieje coraz silniejszy wiatr. Czarmogranatowe niebo rozswietla blyskawica, za ktora z grzechotem lawiny kamieni toczy sie grzmot. Kuleje starając się odciążyć prawa nogę kosturem. Ale nie fizyczny ból jest najgorszy. Od kilku dni meczy mnie pewien problem. Nie potrafię wyzwolić sie z osadzania pewnej osoby. Ten ciężar nieprzebaczenia dociska mnie do ziemi i sprawia ze cierpię. Jestem na pielgrzymce, rozmawiam z Bogiem, niose setki intencji i nie potrafię przebaczyc. Tak jakbym marnował czas i zawodził
czyjaś nadzieję. Mimo starań i modlitw ciężar nie maleje.
Burza przetacza sie przede mną ale w srodku czuję głuchą pustkę.

Kosciol nosi imie sw. Franciszka. Wchodzę podczas mszy. Miracolo Eucharistia w przeszklonym
tabernakulum oddzielona jest od wiernych polprzezroczystym welonem. Zasłona Debiru ze Swiatyni Salomona - pojawia się myśl.
Nie mam odwagi podejść. Może to zmęczenie. Nie czuję sie przygotowany do komunii. Odkładam to na jutro rano. Czuje silna potrzebe spowiedzi.
Kleczac modlę sie ale trudno pokonać znużenie, ból i smutek. Mogę tylko przeprosić.
Po mszy idę do księdza. Na mój widok wyciąga 20 euro i kieruje mnie od razu do hotelu Alberge Roma. Mam się na niego powołać. Prowadzi mnie tam małżeństwo, od którego dostaje jeszcze 10 euro. Chojny jesteś Panie! godzina w Lanciano i z zera stan kasy podskoczyl do 30. Hotel kosztuje jednak 40. Gdy wspomonam o księdzu, w recepcji rozkładają ręce. Rośnie zmeczenie. Wracam kilometr do kościoła. Przez domofon slysze jak poirytowany już ksiądz powtarza tylko ciągle: - Alberge Roma! Alberge Roma!
Nie potrafię po włoski wytłumaczyć mu przez domofon że pokój kosztuje 40. Próbuje powiedzieć, że potrzebuje tylko podłogi choćby gdzieś w korytarzu. Bez skutku.
W swiatlach latarn strugi deszczu. Kosciol św. Franciszka jest już zamknięty. Jest 22.00. Idę przed siebie ulica aż trafiam na kościół św. Łucji. Jest otwarty! W srodku pusto i cieplo. Wielka figura św. Maksymiliana. Klekam przed patronem pielgrzymki. Dalej jeszcze większą niespodzianka: w bocznej kaplicy wielki obraz Milosierdzia Bozego, fotografia Jana Pawla II i polska flaga! Czuję że trafiłem w dobre miejsce. Zmeczenie na moment znika a w sercu pojawia sie nadzieja. Kaplica Milosierdzia jest otwarta od roku. Ławki mają miękkie obicie. Gdyby zestawić dwie jedna obok drugiej...
Wtedy słyszę kroki. Franciszkanin oproznia skrzynki ofiarne. Mija mnie bez słowa. Może więc mogę tu zostać? Chybe Lucja ma otwarte cala dobe... Gdy znów zostaje sam, odmawiam koronke do Milosierdzia Bozego, ale modlitwa przychodzi z trudem. Ciężar posadzen wraca.
- Przyprowadziles mnie przed Swoje Molosierne oblicze a ja nadal nie umiem odrzucić grzechu.
Zrób to za mnie! Ja nie umiem! Zabierz ode mnie grzech! Uwolnij moje serce, daj poczuć duszy wolność od sądzenia bliźniego! Patrzę w oczy Milosierdzia.
- To niemożliwe bez ofiary. Łaskę daję ci za darmo ale krok w jej strone należy do ciebie...
Ogarnia mnie wielka senność. Łącze dwie ławki i układam się z polarem pod głową. Reflektor oswietlajacy Jezusa razi oczy. Żeby zasnąć trzeba go wyłączyć... Słowa dalej płyną ale nie wiem skąd brać siłę żeby ich słuchać. Jest północ... Nikt tu chyba już nie przyjdzie.

Budzi mnie szturchniecie. Franciszkanin stoi nade mną potrzasajac pekiem kluczy. Poirytowanym głosem mówi chyba coś o świetle. A więc nie wolno było wyłączać oświetlenia ołtarza. Mam się zbierać.
Pakuje się zaspany i zbyt zaskoczony żeby cokolwiek tlumaczyc, a może jestem zbyt przytłoczony ciężarem winy. Na ulicy przenika mnie zimny wiatr. Deszcz już nie pada, tylko ciągle blyska i grzmi.
Idę rozglądając się za jakimś dachem żeby przetrwać do rana. Wszystko pozamykane.
Trafiam na zamknięta stacje benzynowa. Jest dach. Rozkładam karimate i przykrywam się folią NRC.
Budzi mnie grzechot. Silny wiatr zacina z boku i deszcz z gradem bije o moje przykrycie.
Chowam sie głębiej szukając skrawka suchej przestrzeni. Wyciągam biblie. Otwiera się na psalmie 76. Przede mna za zaslona deszczu i gradu wsrod blyskawic i grzmotów żywioł pokazuje swoją moc i potęgę.

"Ogłosiłeś z nieba Swój wyrok,
przelękła się ziemia, zamilkła.
gdy Bóg na sąd się podniósł
by ocalić wszystkich pokornych na ziemi..."

Ukryles przede mną swe Milosierne oblicze. Tak postępujesz z grzesznikami. Ale przecież syna marnotrawnego przyjmujesz czulym przytuleniem, czego sama sprawiedliwość nigdy nie pojmie... Znowu miałem szansę... i zgasiłem światło.
Czuję wezbraną falę przypływu... ale łzy nie płyna do srodka znanym mi z chwil duchowych poruszen strumieniem szczescia. Potok jest suchy, koryto spalone i popękane, krzyczy o wilgoc, ktora wreszcie da zycie martwym ustom... Czy to strach? Nie... To bojaźń i drżenie przed majestatem Bożego Miłosierdzia. Jest 3 rano. Wysyłam smsa do osoby, z która wiązał sie problem nieprzebaczenia. O dziwo odpowiedz dostaje po 10 minutach. Na te słowa czekałem! Czytam je raz za razem. Fale Miłosierdzia zalewają wszystko. Panie moj!

Budze sie z głową na plecaku. Ciągle pada deszcz ale już zaczyna switac. Msza u św. Franciszka jest o 7.30. Czuję się niewyspany i jestem zmarzniety, ale w sercu czuję tak wielka ulgę i radość, ze prawie biegnę do kościoła...
Po komunii klade sie krzyżem przed cudownym tabernakulum. Łzy padają na posadzke. Przechodzą nade mną ludzie ale nie zwazam na to.
Poczucie calkowitego uwolnienia. Lekkość i szczęście. Czuję ze cały ciezar zniknął.
Jestem wolny.
Uczucie wdzięczności za łaskę uwolnienia jest tak silne ze wszystko przestaje się liczyć, jest tylko Bog, obecny, rzeczywisty, żywy, przy mnie, we mnie!

Mówią, ze Bog jest tylko miłosierny. A skoro tak, to nie może być jednocześnie sprawiedliwy czyli karzacy. Teraz wiem, ze jesteś jednym i drugim jednocześnie. Potrafisz być Bogiem i człowiekiem w jednej osobie. Potrafisz więc łączyć miłosierdzie i sprawiedliwość. Ale odwracasz milosierne oblicze i pokazujesz swą karzaca moc tylko po to, żeby ujawnić Swoja pełnię, którą jest miłość samoposwiecajaca i przebaczenie grzesznikom.

czwartek, 6 października 2011

Francesco

Dzisiaj pamiątka spotkania Franciszka z jego ukochaną siostra, śmiercią cielesna. We Wloszech narodowe święto i prawie wszystko pozamykane. Mam na szczęście wodę i prowiant w plecaku. Z San Severo, gdzie nocowalem w ośrodku Caritasu, do Serracapriola jest niecałe 30 km. Swieci słońce a jesienne powietrze daje wzgorzom wyraziste kolory ciemnych brązow, rudosci i plowiejacej zieleni. Idę przez pustkowie mijając opuszczone domy i czasem samotny traktor.
Sierracapriola brzmi ładnie. Ciekawe co znaczy to słowo. Z daleka dostrzegam wielka górę, a ba jej szczycie kopułę kościoła i dzwonnice. Miasto musi zajmować druga stronę wzgórza. Wspinam
sie na skroty stromą ścieżka, chcąc uniknąć drogi, która na szczyt wije się przez ponad dwa kilometry i w końcu staje zdyszany przed kościołem. Jest zamknięty, ale widok stąd jest niezwykły. Panorama słonecznej Apulii ciągnie sie dziesiątki kilometrów w stronę Adriatyku, który widać pod horyzontem jako wąską linie ciemniejszego błękitu.
Przechodzącą kobietę pytam czy w kościele będzie dzisiaj jeszcze msza. Odpowiada, ze po drugiej stronie miasta jest drugi kościół i ze tam o 19.00 będzie msza z procesja upamiętniająca śmierć San Francesco.
Dobrze trafiłem, do mszy mam akurat godzinę. Gdy ruszam pojawia się przy mnie pies. Merda ogonem i sie lasi. Najwidoczniej postanawia mi towarzyszyć. Kieruje się w stronę głównego
placu. Miasteczko jest bardzo stare. Widać to po kamiennych chodnikach i wąskich uliczkach oddzielajacych rzędy starych kamienic. Pies jest ciągle ze mną, idzie kilka kroków z przodu. Gdy przystaje na rynku żeby spytać o drogę pies siada obok mnie.
- Convento cappucini? - starsze małżeństwo wyprzedza moje pytanie. A więc są tu franciszkanie!
Dostaje instrukcje jak dojść do kościoła. Pies rusza przede mną. Cały czas idzie ze mną. Dziwne. Może jest głodny i myśli ze coś dostanie? No to kiepsko trafił. Idziemy tak razem pol godziny. Zastanawiam sie co będzie jeśli pies zechcę wejść ze mną do kościoła. Przecież nie mogę go odpedzic. Nie dzisiaj! Nazywam go w myślach Piedi. Czyli "stopa". To jedno z niewielu słów jakie znam po włosku. Pellegrinaggio a piedi to pielgrzymka "stopami" czyli piesza.
Gdy staje przed kościołem Piedi gdzieś znika.
Gromadzą się ludzie na mszę. Jakaś starsza pani po krótkiej wymianie słów oznajmia ze zaraz przyprowadzi padre Antonia.
A więc jestem u kapucynów w święto św. Franciszka. Z ulga zdejmuje plecak i dziękując o. Pio sięgam po wodę.
Padre Antonio ubrany juz do mszy wita mnie po polsku: Jak się masz?
Smiejemy się obaj. Zna Polske był kilka razy w Krakowie. Ma przyjaciół wśród kapucynów w Gdansku. Pokazuje my nasza tablice pokoju i mówię o prymatach cywilizacj miłości które niesiemy we trzech do Asyzu. Rozumiemy się od razu. Pielgrzym z Ziemi Swietej do Asyzu tuż przed msza w dniu św. Franciszka jest dużym zaskoczeniem. Chce zostawić rzeczy w przedsionku kościoła, ale Antonio delikatnym gestem zaprasza do środka z plecakiem i kosturem.
To święta rzecz - mówi wskazując na odrapany bagaż. Mam zająć miejsce pod ołtarzem. Msza jest bardzo uroczysta, wszyscy odswietnie ubrani. Grają gitary i goracy śpiew młodych z fraskamu z zycia Franciszka na scianach i sklepieniu- tworzą niezwykły nastrój. Kazanie najwidoczniej porusza mój temat. Słyszę swoje imię kilkakrotnie i słowa "pace" i Assisi. Jeszcze nie ochlonalem. Nie mogę nawet spokojnie się rozplakac bo wszyscy na mnie patrzą. Czuję się niezrecznie ale gdy razem odmawiały "Ojcze nasz" zapominam o stresie. Msza jest jak koncert niebianskiej muzyki. Nie wiem dlaczego soityka mnie takie wyróżnienie, ale jestem szczęśliwy i w modlitwie dziękuję Bogu i św. Franciszkowi za te chwile.
Po mszy kolacja w refektarzu. w rozmowie jest z nami Duch Swiety. Mówimy sobie nawzajem rzeczy o przeszłości i przyszłości. Antonio ma 53 lata. Jest pielgrzymem i poeta. Rozwija idee nowej ewangelizacji. Opowiadam mu o swoich przeżyciach, on o swoich. Gdy mówię o psie, który mnie tu przyprowadził, wyjaśnia, że w tym dniu to się moglo zdążyć. Opowiada jak kiedyś szli z grupa pielgrzymkowa do San Angelo i też pojawił się pies. Towarzyszył im cała drogę a podczas mszy siedział grzecznie cały czas przy stole ofiarnym.
To wszystko jest możliwe tylko we franciszkowym świecie - mysle sobie.
Cele dostaje naprzeciw celi,która zajmował kiedyś o.Pio. Spędził w tym klasztorze dwa lata gdy miał 20 lat. W gablocie oglądam zakrwawione bandarze - Antonio przywiózł je tu z San Giovanni Rotondo.
Trudno mi w to wszystko uwierzyć gdy wykapany kładę się spać. Obecność o. Pio jest teraz silna. Gdy w jego celi chce się do niego modlić - od razu odsyła mnie do Maryi, której iswietlona figura stoi w korytarzu
Rano po mszy i śniadaniu Padre Antonio daje mi list do przełożonego kapucynów w Asyzu.
- wysłałem mu już maila w waszej sprawie. W tym liście pisze o wwszej pielgrzymce.
Jestem wdzięczny za wszystko i obiecuje modlitwę.
- Tego psa, który mnie tu przyprowadził nazwałem "piedi".
Antonio patrzy na mnie poważnie i wyciąga swojs wizytówkę. Czytam na niej: antonio Belpiede.
- Belpiede oznacza "piękna stopa". Obaj śmiejemy się z poczucia humoru sw. Franciszka.

poniedziałek, 3 października 2011

Rotondo

Sady, pastwiska i zaorane, kamieniste pola, z których zebrano już zboże, otwierały sie przede mną linia łagodnych wzgórz gdy zblizalem sie do San Giovanni Rotondo. Głos był wyraźny:
- Nikomu nie mów skad ani dokąd idziesz.
Przez chwilę czuję lekki strach, bo historia utrudzonego pielgrzyma pomagała dotąd znajdować nocleg. Głos jest jednak wyraźny. Posłuszeństwo. To słowo cały czas mam w głowie gdy pokonawszy strome podejście staje przed wielkim białym gmachem. Na tle zieleni wielkiej góry wygląda jak potężny pomnik. Ale wiem ze w środku tętni życie nowoczesnego i świetnie zorganizowanego szpitala. Napis na głównym budynku to jakby ciągle slyszalny tutaj głos o. Pio, którego podobiznę umieszczono poniżej: Casa Sollievo della Soferenza. Dom ulgi w cierpieniu. Wiedział dobrze czym było cierpienie. Doznał go od tych, którym zawierzyl życie. Ten szpital to pomnik wytrwania w dobrym do końca.
Do kościoła prowadzi mnie muzyka. Zostawiam plecak w kruchcie i słucham głosu który nie jest operowym sopranem tylko przychodzi z samej gory. Pierwszy hotel nazywa się Bianco. To dobra nazwa mysle w duchu, ale jestem zbyt zmęczony żeby w recepcji powiedzieć więcej niż: Potrzebuje noclegu na jedna noc ale nie mam pieniędzy.
Gdy po chwili jestem w pokoju z reklamówka pełna jedzenia patrzę na wiszacy nad łóżkiem
portret O. Pio. Ręcznie malowany obraz, trochę w afrykańskim stylu, usta wydatne, rysy trochę jak z afrykanskich masek. W róg ramy ktoś wetknal mały obrazek Jezusa Milosiernego z modlitwa do Milosierdzia Bozego... Casa Sollievo della Sofferenza.
Głos znowu odzywa sie wyraźnie: modlitwa za dusze cierpiące. Nie dyskutuje z wola tego, który mnie tu gości i wysyłam kilka sms-ów z zaproszeniem do odnowienia całego różańca. Ktoś pyta o godzinę rozpoczęcia modlitwy. Wyglądam przez okno. Tablica informuje: szpital czynny: 0 - 24.
- Dwunasta - odpowiadam wszystkim.

Rano msza w dużym kościele, potem wyruszam bez planu obejrzeć miasto. Całe poświęcone jest świętemu. Ale silnie obecny jest tu Jan Pawel II. Książki, publikacje, wystawy, plakaty. Włosi pamiętają papieża-Polaka i jego związki ze św. O. Pio.
Wrażenie robi monumentalna drogą krzyżowa i wielkie centrum konferencyjne. Ruch tu olbrzymi. Pielgrzymi z całego świata. Trochę trudno skupić sie na modlitwie wsrod głośnego tłumu, który co chwila ktoś ucisza w świętych miejscach. Cela o. Pio. Skromny pokoik z wielkim obrazem Madonny z Dzieciatkiem w okrągłej ramie. Pod łóżkiem znoszone sandały. To tutaj staczal walki
z diabłem.
Kolację dostaje od pani z recepcji która wczoraj mnie przyjęła. Aż mi niezręcznie. Mogę zostać na jeszcze jedna noc. Robię więc pranie i delektuje się cisza pokoiku w przybodowce do głównego budynku hotelu. Wieczorem słyszę śpiew z kościoła. Wychodzę i włączam się w procesje rozancowa z figura Matki Bozej. Włosi są niesamowici. Poddaje sie nastrojowi gorącej modlitwy wśród setek ludzi z lampionami.
Ranek jest pogodny i rzeski. Czuję się wypoczęty i szczęśliwy. Żegnając sie z moja niezwykła gospodynią dostaje na drogę reklamówkę pełna prowiantu i dziekujac za wszystko odruchowo
całuje ja w rękę. Oboje jesteśmy wzruszeni. Ciężko żegnać sie z San Giovanni Rotondo. Ale czas w drogę.
Chce jeszcze na chwilę wstąpić do starego kościółka gdzie o.Pio przez kilkadziesiąt lat
odprawiał mszę. Skromny marmurowy ołtarz z przylegajacym stołem ofiarnym - wtedy ofiarę sprawowano twarzą do ołtarza. Gdy siadam w ławce kościół zapełnią się ciemnoskorymi pulelgrzymami. Bractwo Swietej Filomeny z Gujany - czytam na koszulkach. A wiec potomkowie tego udreczonego ludu, ktoremu zabrano domy i jezyk przodkow, ktory wygnano za ocean do morderczej pracy... Oni teraz wracaja do miejsca naznaczonego tym ponadludzkim posluszenstwem i przebaczeniem... Zaczyna się msza. Wtedy dzieje się ze mną coś dziwnego. Łzy potokiem leją się do środka wodospadem szczęścia. Sciskam pieknych jasnych ludzi w gescie przekazania znaku pokoju. W ciemnej twarzy księdza
poznaje tego, który mnie tu przyprowadził. Nie jestem już w kościele... Unosimy sie razem w stronę światła... Jezu, Najwyzszy i wieczny kaplanie, Ty zechciales posłać Twojego Sluge, Ojca Pio z Petrelciny, by przyzywal ludzi do modlitwy i pokuty. Prowadź nas do Siebie. Pokazuj drogę, a Twoje Krolestwo niech sie rozszerza na całej ziemi dla zbawienia ludzkości przez Ciebieodkupionej!
Wychodzę na ciepłe słońce. Mam 1 euro i reklamówkę jedzenia. Czuję się szczęśliwy. Przede mn 35 km do San Severo. A potem... Lanciano i Manopello....
W kasztanowej alejce zbieram kasztany...na pamiątkę. Starsza pani mówi do mnie z widoczna troska: - no mangiare! No mangiare! (to nie do jedzenia).
Wtedy wybucham śmiechem. Faktycznie muszę wyglądać jak nedzarz. Ale czuję ze posiadam całe bogactwo świata!!!

sobota, 1 października 2011

Spirito

Od czterech dni idę przez Italie, od sw. Mikołaja w Bari, wzdłuż Adriatyku na północ. Śpię w sanktuariach - najpierw Marletta, potem Barletta i dziś: Mt. San Angeli - największe sanktuarium św. Archaniola Michala. Na górę serpentynami wchodzilem cztery godziny (15 km). spotkała mnie łaska nawiedzenia sanktuarium Archaniola Michala w dniu 29 września. Wszedłem przez swietlne bramy wielkiego festynu, witany fajerwerkami, prosto na główna mszę w grocie, gdzie czterokrotnie objawil sie archaniol.
Mam pomoc ludzi, którzy ofiaruja jedzenie i pieniądze, często nie potrafię ukryć wzruszenia. Cały czas towarzyszy mi św. O. Pio. Dziś po mszy w grocie wyruszam do San Giovanni Rotondo.
Modlcie sie za mnie psalmem 67. Niech Bog zmiluje sie nad nami. Niech przebaczy nam grzechy. Niech nas prowadzi. A Archaniol Michal, wódz jasnych wojsk, niech strzeże nas i pomaga w walce z szatanem.
Wychodząc z Casa Pellegrini, gdzie cieszyłem sie bezpłatnym noclegiem w wygodnym pokoju, usłyszałem rozmowę po polsku. Starszy pan należący do wycieczki z Krosna pytał polska zakonnice:
- Siostro, jak to jest z ta wojna aniołów? Jak ona sie odbywała? One walczyły naprawdę?
- Tak. I walczą nadal. W każdym naszym zawachaniu przed wyborem dobra, w każdej pokonanej niechęci do modlitwy i do pomocy bliźniemu, cały czas toczy sie ta walka. Anioł światła zwycięża gdy robimy krok w stronę prawdy o naszej grzeszności.
Bliżej niż można sobie wyobrazić.

niedziela, 25 września 2011

kosciol

Zaczyna zapadac zmrok gdy zblizam sie do Elbasan. Do zwyklego pod koniec dnia zmeczenia dochodzi dziwne pocenie sie i bol gardla. Czuje ze slabne wiec z ulga witam tablice oznaczajaca poczatek miasta. Teraz trzeba znalezc nocleg. Zaskoczony czytam nas murze KISHA KATOLIKA (kosciol katolicki), ale nauczony doswiadczeniem Plovdiv i Skopje juz nie daje sie poniesc entuzjazmowi. Ksiadz Giuseppe, orionista, wita mnie jednak serdecznie i prowadzi do drewnianego domku, gdzie w korytarzu patrzy na mnie wielka ikona Matki Bozej Nieustajacej Pomocy. Ta sama, do ktorej modlil sie mlody Karol Wojtyla po smierci matki. Teraz dopiero czuje ulge. Pomoc przyszla w sama pore!
Prysznic i szybko zapadam w sen.
Rano nie moge przelknac sliny, gardlo jest w zlym stanie. Jestem rozbity i osowialy. Nawet dobra kawa i z rozmownym ksiedzem nie ciesza. Giuseppe opowiada o swojej pracy z Albanczykami, o historii tego niezwyklego kraju. Kilkadziesiat lat komunistycznej dyktatury i wykorzeniania religii nie przynioslo jednak zadnego upadku moralnosci. Na ulicy nie widze chamstwa ani cwaniactwa, nie ma agresji. Widze szacunek dla starszych, uprzejme gesty, usmiechy. Mimo biedy ludzie jakby umieja zyc tym, co maja, bez tego pedu i wyscigu ambicji znanych mi z rodzinnych stron. A moze ich troche idealizuje za to ze sa tak uprzejmi dla pielgrzyma?
Giuseppe mowi ze ta czesc Albanii jest spokojna, nie ma konfliktow miedzy chrzescijanami i muzulmanami. W Swieta Bozego Narodzenia wspolnoty prawoslawna, katolickja i muzulmanska odwiedzaja sie nawzajem i skladaja sobie zyczenia. Uczestnicza tez we wspolnych przedsiewzieciach spolecznych i kulturalnych. Podziwiam piekne ikonowe freski, jakie w kosciele sw. Piusa X wykonal prawoslawny ikonopis. - Pracowal 5 lat - Giuseppe z duma pokazuje wielopostaciowa scene Zmartwychwstania. Znajac troche temat ikon, jestem pod wrazeniem warsztatu i duchowej ekspresji jaka moze byc tylko dzielem Ducha.
Inne stosunki miedzy religiami panuja na polnocy Albanii - z troska kontynuuje Giuseppe. Tam wieksza czesc ludnosci oparla sie dechrystianizacji dokonywanej przez Turkow uciekajac w wysokie gory. Tam przenoszono koscioly i tam przechowywano chrzescijanska tradycje. Dzis potomkowie tych dzielnych ludzi uwazaja sie za jedynych prawdziwych chrzescijan i z wyzszoscia traktuja innych, a bywa ze nowo chrzczonych wywadzacych sie z tradycji muzulmanskiej nie traktuja jak prawdziwych chrzescijan. Doznane cierpienie rodzi czesto problem nieprzebaczenia. Trudno kogokolwiek winic. Tu na Balkanach musi jeszcze uplynac wiele lat zeby zabliznily sie rany przeszlosci.

Mimo goraczki nie moge opuscic niedzielnej mszy. Kosciol jest pelen mlodych ludzi.
Efekt pracy Giuseppe. Zbudowal boiska do koszykowki i do pilki noznej. Organizuje dla mlodziezy czas po lekcjach i wyjazdy wakacyjne. - Wiekszosc z nich wyemigruje do Wloch albo Niemiec za praca - mowi z pewnym smutkiem. - Wtedy znowu zaczne z najmlodszymi...
- Ale ziarno zostalo zasiane - chce go pocieszyc. Usmiecha sie skromnie
Podsczas mszy *Ojcze nasz* odmawiamy trzymajac sie wszyscy za rece. Przekazanie znaku pokoju odbywa sie jakby kazdy chcial podac reke kazdemu... Powstaje harmider, w ktorym sciskam dlon siostr kalkutek, poznaje je po bialych sari w niebieskie pasy. Jedna z nich jest Slowaczka i dobrze mowi po polsku - rozmawiamy chwile po mszy na dziedzincu kosciola.
- Mamy tu zlobek i przedszkole. Wszystko jest dla dzieci bezplatne. Rodzicow i tak nie byloby stac... same im pomagamy. Patrze w twarze zatroskane losem malych dzieci biegajacych w kolo nas i widze pomarszczony usmiech Matki Teresy...

Niestety mimo objawow infekcji trzeba ruszac w droge. Szukam ksiedza zeby sie z nim pozegnac, ale pojechal juz na wies odprawic msze dla malej wspolnoty pol godziny drogi stad. Pisze kreda na chodniku GRAZIE PER TUTTI! i rysuje serce z krzyzem w srodku. Bede sie modlil za tego czlowieka i jego prace.

Po 10 km drogi przychodzi kryzys. Mimo wielkiej ochoty na cos zimnego pije zwykla wode. Pot leje sie po plecach a nogi sa chwilami prawie jak z waty. Kilometry dluza sie w nieskonczonosc. Plecak jest coraz ciezszy. Durres sie w ogole nie przybliza. Mysle ze nie jest dobrze. Prawdziwa walka niemal o kazdy krok.
Modlitwa sie urywa. Przypominam sobie kryzysy w poznym okresie zycia Matki Teresy, gdy bardzo cierpiala i staczala heroiczna walke z demonem zobojetnienia.
Jak latwo wyspiewywac - Alleluja! gdy jest zdrowie i dobre samopoczucie. Gdy czuje sie poruszenia swiat jest cudowny i modlitwa wznosi sie wysoko...
A w cierpieniu, w pustce i bolu nie znajacym konca, w braku nadziei - jak wtedy sie modlic, jak odnajdywac nadzieje? Nie mam sil. Ale jeszcze 8 kilometrow. Moze 10.

Z zapiskow sw. Teresy z Kalkutu:
***Gdzie jest moja wiara? Nawet głęboko... nie ma niczego prócz pustki i ciemności... Jeśli jest Bóg – niech mi wybaczy. Kiedy staram się wznieść moje myśli do Nieba, napotykam na tak wielką pustkę, że te myśli wracają jak ostre noże i ranią moją duszę... Jak wielki jest ten nieznany ból – nie mam wiary. Odraza, pustka, brak wiary, brak miłości, brak zapału... Po co to wszystko? Jeśli nie ma Boga, nie ma i duszy. Więc jeśli nie ma duszy, Jezu, Ty też nie jesteś prawdziwy....***

Sam to przeszedles moj Boze! Dla mnie! Wybrales ta droge. Nieskonczonosc przyszla na ziemie po to zeby wbito w nia gwozdzie mojego odwiecznego buntu. Dobrze wiesz czym jest bol. I teraz cierpisz znowu ze mna, cierpisz we mnie zeby mi pokazac jak blisko jestes...
Jestes Bogiem prawdziwym bo im Cie mniej widze tym blizej jestes i tym bardziej chcesz mi powiedziec, ze...

czwartek, 22 września 2011

Albania

... dzisiaj nocuje w kafejce internetowej. Zrobilem 36 km z Perrenjas do Librazd. Albania jest najwieksza niespodzianka na calej trasie. Goscinnosc ludzi da sie porownac chyba tylko z Zachodnim Brzegiem Jordanu w Palestynie, gdzie ciezko bylo przejsc 1 km spokojnie... wszyscy zapraszaja na herbate. Tutaj podobnie. Albania izolowala sie wiele lat przed swiatem. Teraz chyba nadrabia... Kafejki internetowe w kazdej wsi. Wszyscy ciekawi swiata... Gdy pokazuje deske z mapa pada wiele pytan. Jezyk albanski jest tu pewnym klopotem, ale tylko z poczatku. Wlaczamy slowka z niemieckiego, wloskiego, macedonskiego.
Miasteczka w gorach. Motel 10 euro. Nie stac mnie. Podloga w kafejce za darmo. Troche twardo ale jest woda i toaleta. No i mozna naladowac baterie. Zamykaja 24.00 ze mna w srodku. Chyba zaufali pielgrzymowi. Szczegolnie zainteresowana mna jest mlodziez... wymieniamy adresy FB i oczywiscie pytanie czy kibicuje Barcelonie czy Realowi. Od Palestyny przez Turcje, Bulgarie i Macedonie wiem ze poprawna odpowiedz to oczywiscie FC Barcelona i Messi!
Kilka zdjec z ostanich dni...

Jeszcze z Macedonii...Impreza z okazji rozpoczecia budowy nowej cerkwi...troche inny klimat niz u nas

Jestem tu figura. Zdjecia z pielgrzymem...

Czas w droge...

Jezioro Ohrydzkie do zludzienia przypomina Jezioro Galilejskie... w okolicy jest ponad 360 starych cerkwi

Wszystko jest kwestia wiary...


Cerkiew sw. Archaniola Michala jest zabudowana jaskinia wysoko na skale


Zapalam trzy swieczki

Z gory jest widok na jezioro

1000 denarow od holenderskkich turystow

Tutaj zaczyna sie Albania...

Bieda, ale na twarzach wszyscy maja szeroki usmiech...

Droga przez gory

wtorek, 20 września 2011

Jezioro

Od kilku dni Bog blogoslawi mi gościna dobrych ludzi. We wsi Lukovo kladkem sie już do snu na kamiennej posadzce przed cerkwią św. Atanazego, ale pojawili sie mieszkańcy wsi z latarkami. Pilnują cerkwi bo zdarzyła sie tu kradzież starych ikon. Patrzą na mnie podejrzliwie i wypytuja skąd sie tu wzialem. Moja historia brzmi mało wiarygodnie ale obok ustawiłem własne ikony: św. Jana Chrzciciela i Bogurodzicy. One lepiej tłumaczą. Cerkiew stoi pośrodku cmentarza na wysokiej górze. Pytają czy nie boję sie sam tu spać. Odpowiadam, że Matka Boza ma niebieska władzę nad wszystkimi duchami. Kiwaja głowami i zapraszają mnie do sklepu, gdzie gromadzi sie chyba pól wioski. Kolacja i rakija dla pielgrzyma i sto pytan. Człowiek przedstawiony mi jako "president of the village" zaprasza mnie do swojego domu, ale ostatecznie na nocleg trafiam do Mikiego. Jest z rodziny tutejszych księży ale nosi dredy, ma kolczyki w ustach i w nosie i uprawia jogę. Jest tu dziwna postacią na tle bardzo tradycyjnych biednych górali ale toleruja go i darzą czymś w rodzaju szacunku z uwagi na historię jego rodziny i sukces zawodowy jaki odniosl w Anglii jako producent muzyki elektronicznej. Mieszka z żona, Hiszpanka i 8-miesięczna córeczka w starej chacie po ojcu, wyremontowanej w nowoczesnym stylu z zachowaniem starych elementów. W dużej gromadzie siedzimy ns tarasie jego domu. Jest rakija, mięso z grilla i warzywa. Muszę odpowiedzieć na wiele pytań. Młodzi ludzie robią sobie ze mną zdjęcia. Mam łóżko, mogę wziąć prysznic! Rano kawa i śniadanie. Jestem zaproszony na uroczystość poświęcenia miejsca pod budowę nowej cerkwi pod wezwaniem sw. Eliasza. Trzeba przeprawic sie lodka na druga syrone jeziora. Jest tu kilkaset osób, mieszkańców okolicznych wiosek. Zabawa nie do opisania. Muzyka, tańce i wielka uczta! Ludzie składają dary pod ikoną Eliasza ktory spogląda na chmurę, na której unosi sie Maryja z malym Jezusem. Podziwiam jaj silne są tu tradycje. Jestem tu ważna postacią, wszyscy klepia mnie przyjacielsko po plecach i robią ze mną zdjęcia. Ale czas ruszać w drogę. Żegnam sie blogoslawiac wszystkim moim kosturem. Z Mikim i jego zona żegnamy sie szczególnie serdecznie. Niezwykły człowiek. Gdy opowiada mi o karmie i oczyszczeniu przez medytacje, mówię mu ze w chrześcijaństwie oczyszczenie uzyskujemy wypowiadając słowa setnika: Panie nie jestem godzien... słowa wypowiedziane z wiara przynoszą uwolnienie i uzdrowienie. Widzę ze wiara Mikiego w dobro mimo różnic miedzy nami bardzo nas łączy. Roznica moze polega na tym, ze ja wierzę w dobro doskonale, bez tej czarnej kropki w białym polu znaku ying-yang. Zgadzamy sie ze lepiej działa przykład życia niż najbardziej rozwiniete teologie i najpiekniejsze liturgie. Dla mnie szczytem rozwoju duchowego dla czlowieka w ziemskim życiu jest Milosc Samoposwiecajaca objawiona w Jezusie, Synu Bozym.
Miki ma szacunek do mnie i ja mam szacunek do niego. Jest chyba deista i nie wyczuwam zadnych sztucznych napiec i wewnętrznego rozdarcia pod przykrywką udawanego spokoju- tak czestych u mlodych ludzi szukajacych Milosci w praktykach wzietych z obcych kultur. Des (żona Mikiego) mówi ze śmiechem:
Let's do the WALK not the TALK! Fotografuja Tablice Pokoju - zgadzaja sie z prymatami cywilizacji milosci. Obdarowuja mnie prowiantem i dostaje pieniądze na drogę. Będę pamiętał to miejsce i tych ludzi.
Wieczorem dochodzę do małej wioski Radozda nad Jeziorem Ohrydzkim. Ten teren zwany jest Jerozolima Bałkanów. W górach wokół jeziora jest ponad 360 cerkwi, głównie z czasow. bizantyjskich. Zebrali sie więc wokół jeziora chyba wszyscy święci!
Jezioro do zludzenia przypomina mi Jezioro Galilejskie. Nawet miasto Ohrid po drugiej stronie jeziora wygląda jak Tyberiada widziana z Kafarnaum.
Zatrzymuje sie w pokoju za 6 euro (mam z ofiar!) u stóp skały, w której wykuto w XIII wieku cerkiew św. Archaniola Michala. Niskie drzwi otwieram kluczem otrzymanym od moich gospodarzy i wchodze w pachnaca kadzidlem swieta przestrzen wielu wiekow modlitw.
Zapalajac świece budze dwa nietoperze.
Do budowy świątyni wykorzystano naturalna jaskinie. Wita mnie chmurne spojrzenie Archaniola Michala. Obok Matka Boza z Dzeciatkiem. Mik'ael to po hebrajsku "Któż jak Bog?". Wódz niebieskiego wojska, pogromca Satanaela, oddany sługą Maryi, królowej nieba. Najstarsze ikony na skalnych ścianach mają wydrapane oczy. Jakby ktoś nie mógł znieść ich spojrzenia. Moze muzulmanscy Turcy, ktorzy podbili te tereny w sredniowieczu? Odmawiam różaniec mając z gory widok na Jezioro. Gdzieś za górami po drugiej stronie przechodzi burza. Ale nie słychać
grzmotów tylko zachmurzone niebo co jakiś czas rozswietla milczaca blyskawica. Sceneria trudna do opisania. Schodząc w dół przechodzę przez cmentarz. Krzyże patrzą na wschod, w stronę swietlnego spektaklu na jeziorze. Slychac szum fal którymi wiatr porusza wysoka trzcine przy brzegu. Gdy wracam do pokoju na tarasie przed domem spotykam czwórkę holenderskich turystów.
Wyglądają jakby w ciemności zgubili drogę. Sasiedztwo cerkwi, blyskawice i pewnie moj krzyż na szyi i różaniec w reku, tworza atmosfere do rozmowy. Pytają czy tu pracuje. Uśmiecham sie i wyjaśniam skąd sie tutaj wzialem. Widzę ze są poruszeni gdy mówię im o pielgrzymce i prymatach cywilizacji miłości. Sa najwyrazniej ateistami, ale uwaznie sluchaja. Gdy odchodzą pod popielniczka na ich stoliku dostrzegam kawałek papieru. 1000 denarow. To rownowarosc 20 euro. Przyglądam mu sie i teraz widzę wydrukowana na banknocie Matke Boza z Jezusem i oddajacego im pokłon Archaniola.

niedziela, 18 września 2011

Gory

Kilka zdjec z Mavrowskiego Parku Narodowego w Zachodniej Macedonii...


Z mlodymi Albanczykami mozna porozumiec sie po macedonsku. Znaja dobrze Matke Terese z Kalkuty. Dla kazdego Albanczyka jest swieta

Rytm rozanca codziennie naklada sie na rytm krokow

Jakis czas towarzyszyl mi pies. Tez wloczega

Monastyr sw. Jana Chrzciciela. Tu mozna odoczac

piątek, 16 września 2011

Jan

Idę na południe od Jeziora Mavrovskiego. Góry jak nasze Tatry tylko ludzi nie ma. Noc w schronisku i rozmowa z Danco, wlascicielem. Jest macedonskim patriota. Pijemy czerwone wino z jego winnicy i rozmawiamy o historii Balkanow. Vukovar, Srebrenica. Te nazwy wciaz zyja w pamieci ludzi. Gdy wychodzę na zewnetrz rozlegaja sie strzały z broni maszynowej. Odruchowo schylam głowę. Gdzieś w dolinach strzelają w różnych miejscach. Vanco że śmiechem wyjaśnia że to na wiwat, Macedonia pokonała Litwe w koszykówkę. Taki kraj. Po domach ludzie nadal mają kalasznikowy.
Dostaje od Vanco 40 euro na drogę i wyruszam rankiem droga przez przełęcze w stronę monastyru Bigorskiego św. Jana Chrzciciela. Mapa jest nuedokladna. Przekonuje sie o tym gdy droga kończy sie wśród skał choć na mapie prowadzi dalej. Trzeba sie cofnąć i naokoło iść główna drogą. Dodatkowe 10 km. Taki los pielgrzyma. Widoki za to niezwykle.
W monastyrze dostaje miejsce w dormitorium. Kamienna świątynia z XI wieku. Rzezbiony ikonostas zapiera dech w piersiach. Znając już prawosławna liturgię i tutejsze obyczaje oddaje kolejno pokłon głównym ikonom z potrojnym znakuem krzyza. Swiatynia przechowuje relikwie Jana Chrzciciela. Całuje wielka przeszkloną szkatule ze szczątkami patrona naszej pielgrzymki dziękując za to że mnie tu doprowadził.
Dziękuję też za to, że Wojtek mógł dzisiaj w Parlamencie Europejskim w Strasburgu wręczyć europoslom tablice pokoju z wypisanymi prymatami cywilizacji miłości. Czy to przypadek że akurat w tym dniu swoją opiekę okazuje św. Jan Chrzciciel?
Dominik chyba zbliża sie do Czestochowy. Matka Czestochowska napewno udzieli mu gościny.

W monastyrze mam wieczor żeby odpocząć po trudach wędrówki. Opiekuje sie mną pewien pielgrzym który wie dużo o tym miejscu. Kemiennt monastyr jest jakby przyklejony do stromej góry
porosnietej bukowym lasem, w dole po okrągłych kamieniach wartko toczy wodę potok Radika. Za nim są już albańskie wioski z białymi minaretami odcinajacymi się od zieleni a dalej, za skalnymi grzebieniami zaczyna sie tajemnicza Albania, o której nadalmam bardzo malo informacji. Będąc w drodze zdany ba pomoc napotkanych ludzi ten brak informacji trochę mnie niepokoi.

Uczestniczę w liturgii, głównie słuchając śpiewów i oddając pokłony tak jak mnisi. Odmawiam różaniec i wchodzę sto metrów w dół do cudownego źródła i ukrytych w lesie małych kamiennych pustelni. Kolecje jemy wszyscy razem w refejtarzu z ikoną Ostatniej Wieczerzy.
Jeden z mnichów klepie mnie z uśmiechem po ramieniu i mówi, że widział mnie w górach gdy szedłem w dół. Musiał mnie minąć samochodem.
Rano msza 6.30. Pamiętam o długich spodniach i długim rękawie. Mimo pragnienia uczestnictwa w Eucharystii, powstrzymuje sie w ostatniej chwili. Jednak jestem katolikiem. Wszyscy o tym tu wiedzą i nie tobą z tego żadnego problemu.
Jeden że starszych mnichów podchodzi i mówi z szacunkiem, że u nas (w Polsce) byli kiedyś z misja Cyryl i Metody. Dwaj święci bardzo tutaj czczeni. Szacunkiem darzony jest też św. Franciszek.
Pokazuje pocztówki z monastyrow z Ziemi Swietej, gdzie byłem 70 dni temu. Mnisi całują zdjęcia z nabozna czcią. Na dziedzińcu dwaj mnisi poleroja swiecaca jak złoto kopułę cerkiewna. Mówią,że to na nowa swiatynie św. Serafina z Sarowa. Mogę sie pochwalic że znam postać tego risyjskiego mnicha i ascety, ktory w cerkwi prawosławnej porównywany jest do naszego św. Franciszka.
Jeszcze wspólne śniadanie i czas sie żegnać z goscinnym monastyrem św. Jana Chrzciciela.
Mój pielgrzym-opiekun wręcza mi od siebie na pamiątkę mała ikonę Jana Chrzciciela. Okazuje sie że ma na imię Jan. Odwzajemniam sie gałązka z drzewa oliwnego z ogrodu Getsemane.
Sciskamy się serdecznie i nawzajem udzielamy błogosławieństwa.
Ziv i zdrav! (badz żywy i zdrów).
Czas ruszać. Niech Bog blogoslawi!