wtorek, 26 grudnia 2017

Kalkuta

Na poczatku lat 90-ych do Indii latałem kilka razy w miesiącu z Singapuru, przemycając za każdym razem 2-3 kg czystego złota w płaskich tolach przyklejonych taśmami do nóg pod spodniami. Każdy lot odbywal się na fałszywym paszporcie jakiegoś zachodniego kraju, z fałszywą wizą i na podrabianych biletach. Zarobek był na tyle duży, a ryzyko kilku lat więzienia w razie wpadki na tyle małe,  że latalismy często, odwiedzając wszystkie większe miasta Indii. Mając dwadzieścia kilka lat inaczej mierzy się ryzyko, ale i tak stres takiego życia musiał byc rozładowywany używkami i ostrymi imprezami w najlepszych klubach.

Skutecznie ukrywając swoją prawdziwą tożsamość koncertowo wcielałem się w różne postacie zarabiając duże pieniądze i coraz bardziej oddalalając się od prawdy o sobie samym.
A jednak za każdym razem gdy w Indiach lub innym kraju znajdowałem się w pobliżu jakiegoś świętego miejsca, czułem potrzebę żeby je odwiedzić. Tak było w Madrasie, gdzie odbyłem daleką pieszą wędrówkę w morderczym upale żeby wejść na górę z grobem św. Tomasza i w Kalkucie, gdzie chciałem odwiedzić słynne hospicjum prowadzone przez Matkę Teresę, ktora w latach 90-ych jeszcze żyła, pomagając biedakom godnie umierać. Może była to zwykła ciekawość a może było tam coś, czego podświadomie cały czas szukałem, czego bardzo potrzebowałem.

Jeśli Indie są krajem największych na świecie kontrastów,  to w Kalkucie doświadcza się tego chyba najsilniej.
W tym mieście-monstrum jest wszystko: bogactwo i bajeczny przepych obok nędzy i taniej  śmierci. Kto nie był w Kalkucie nie zna dusznego smrodu slumsów, chorób, lepkiego brudu, cuchnących rozlewisk z martwymi szczurami, żebraków wymachujących ropiejącymi kikutami i nagich dzieci śpiących na chodnikach. A przecież czułem tam wyraźnie zdumiewający ogrom czułości i piękna: w pomarszczonych, brązowych obliczach starców o białych brodach, w roześmianych twarzach dziewcząt i chłopców ubranych w schludne szkolne mundurki, jadących rikszami do szkoły, w jasnych oczach pięknych niczym boginie hindusek strojnych w barwne sari i brzęczące ozdoby,  w milionowym tłumie ludzi pomagających sobie nawzajem, potrącających się, patrzących z uważnoscią albo z wyższością, w wielkiej jak Ganges w porze monsunu rzece istnień uwikłanych według swoich wierzeń w kołowrót śmierci i powtórnych narodzin. Jest to świat  chaosu form, barw i zapachów, chaosu głębokiego i bogatego jak religia hindusów. A mimo to czuję, że mocno tętni tu życie prawdziwe, nie wtłoczone w ciasne ramy znanego mi porządku i logiki. Patrzę na pokrzykujących na siebie bosych rikszarzy, jem ze smakiem zawinięty w gazetę omlet z chili z ulicznej czarnej jak smoła patelni, tłoczę się w przepełnionych autobusach i odczuwam cały czas wielki pokój. Nie funkcjonuje tu żaden znany mi porządek, żaden z systemów mojego świata nie ma tu odniesienia. Równie dobrze mógłbym przemierzać przestrzeń obcej planety. A jednak to miasto funkcjonuje, żyje i sie rozwija. Tuż obok ciemności i śmierci tętni życie bijące z tajemnego źródła, którego nie widzę i nie pojmuję, ale w którym jest silnie obecna wielka nadzieja.

Mieszkam w tanim hotelu w centrum Kalkuty, który przy recepcji eksponuje z dumą zdjęcia z kręconeo tutaj rok temu filmu z Patrickiem Swayze pt. 'City of Joy" ("Miasto radodosci") na podstawie powieści  Dominique Lapierre.
Przy zdjęciach zamieszczono fragment wypowiedzi autora ksiażki:

"Dlaczego napisałem tę książkę? Pewnego dnia, kiedy znalazłem się w Kalkucie, rikszarz zawiózł mnie do jednej z najbiedniejszych i najbardziej przeludnionych dzielnic tego oszałamiającego miasta, w którym trzysta tysięcy bezdomnych mieszka wprost na ulicy. Dzielnica nazywała się Anand Nagar – Miasto Radości. To był największy wstrząs w moim życiu. Bo w samym środku tego piekła znalazłem..."

Książkę łatwo dostaję w lokalnej księgarni za  20 rupii. Chcę się dowiedzieć co znaczą te tajemnicze trzy kropki.
Budynek hospicjum ma bryłę hinduskiej świątyni. W latach 50' Matka Teresa zaadaptowała dla potrzeb biednych i chorych przekazaną jej przez miasto część opuszczonej świątyni bogini Kali.
Mogę bez przeszkód wejść do środka. Na korytarzach i w wielkich salach z podwieszonymi u sufitów wiatrakami, leżą na materacach długie rzędy ludzkich szkieletów. Osobno leżą mężczyźni, osobno kobiety.
Uwijają się przy nich drobne siostry w biało-błękitnych sari i młode dziewczyny o europejskich rysach, chyba wolontariuszki. Podają wodę, leki, zmieniają opatrunki, karmią, albo po prostu trzymają za ręce. Wem że wśród leżących są hinduisci, muzułmanie i chrześcijanie.

Trudno rozróżnić religie. Czuć tu  atmosferę jakiegoś nabożnego skupienia. Z  tych mlodych kobiet pochylonych nad umierającymi emanuje jakieś dobro, którego nie potrafię nazwać ani opisać, ale które mocno mnie teraz dotyka jakby od środka. Misjonarki Miłosierdzia czytają Koran umierającym muzułmanom, przynoszą wodę z Gangesu Hindusom, dla chrześcijan sprowadzają kapłanów do ostatniej posługi .

Czuję się niezręcznie bo zupełnie nie wiem co zrobić z tą potrzebą włączenia się w to dobro, którego obecność tak mocno teraz czuję. Wrzucam ofiarę do puszki i wychodzę na dziedziniec.
Po drugiej stronie wysokiego na metr murku znajduje się czynna cześć świątyni Kali, hinduskiej bogini czasu, stwarzania i destrukcji. Ponoć co piątek składana jest tu rytualna ofiara z czarnego kozła.

Skądś przychodzi myśl, że wątły murek nie może być żadną przeszkodą dla tego dobra, które stąd się wylewa na ulice "Miasta radości" i na cały świat.

Po wielu latach od tamtych wydarzeń przeczytałem słowa Matki Teresy:

"Piękna smierć  jest dla tych, ktorzy żyli jak zwierzęta, żeby umrzeć jak anioly - chciani i kochani".



czwartek, 9 listopada 2017

Ofiarność

W dzisiejszych czasach nie wystarcza już sam postulat sprawiedliwości. Po obu stronach barykady oddzielającej strony walczące o wyższość idei własnej nad ideą przeciwnika coraz mocniej pojawia się myśl, że po czasie walki nadchodzi czas ofiary.

Dwa zwalczające się pragmatyzmy: oczyszczonego marksizmu i zanieczyszczonego chrześcijaństwa dochodzą dziś do wspólnego wniosku: że wszystkim najbardziej potrzeba dziś bezinteresowności.

Filozoficzne i teologiczne tropy poszukiwań globalnej sprawiedliwości nie posunęły ludzkości znacząco naprzód. Zdobycze postępu nadal zawodzą pokładane w nich nadzieje. Powoli dla wszystkich staje się jasne, że człowiek dopiero wtedy w pełni staje się człowiekiem, gdy zdobywa się na ofiarność wobec drugiego.

Być może nowym kierunkiem dla ludzkości będzie nie sukces jako spełnienie ale ofiara jako dopełnienie. Tylko czy takie odrodzenie jest możliwe bez katastrofy?


wtorek, 26 września 2017

przezroczystość

Idąc przez Turcję wybrałem drogę wzdłuż brzegu morza. Skrótem przez góry byłoby krócej o kilka dni, ale myślałem że nad morzem będzie chłodniej. Pomyliłem się. Przez miesiąc odkąd wyruszyłem z Jerozolimy, każdego dnia z doskonale czystego nieba lał się ciężki żar. Bolały odparzone stopy, plecak bardzo ciążył. Upał mijał dopiero przed nocą. Kładłem się wtedy na wznak na piasku z rękami pod głową i patrzyłem w gwiazdy.  Łagodny szum fal wlewał się w głębię czarnego aksamitu nade mną. Wspomnienie tych nocy wróciło ostatnio, gdy na rekolekcjach z pisaniem ikony Oblicza o. Jerzy mówił nam o siódmej ikonie.

- Być może wielu z was nigdy nie przeżyje miłości. Ani nawet prawdziwej przyjaźni. Być może wasze próby z pędzlem nigdy nie będą ikoną, lecz zaledwie... staraniem. Ta prawdziwa ikona to doskonale czyste okno, które ukazuje Drugą Stronę. Okno, które nie zatrzymuje nas żadną skazą. Przepuszcza do nieskończoności prowadząc na spotkanie… Natomiast gdy dostrzegamy na desce ślady pędzla, linie znaczone pigmentem, błyszczenie złota - zatrzymujemy się na powierzchni deski zajęci analizą  - i odbity od obrazu promień myśli wraca do nas. Dostrzegamy wtedy siebie samych. Cudowna podróż na którą liczyliśmy skończyła się zanim się rozpoczęła. Na powrót jesteśmy w świecie własnych wyobrażeń, pragnień na miarę nas samych. W świecie własnych wyobrażeń o miłości.

Powinniście jednak próbować. Życzę wam żebyście kiedyś napisali waszą siódmą ikonę. Siedem to oczywiście symbol. Chodzi o ikonę prawdziwą, która nie odbije was samych tylko poprowadzi dalej, na spotkanie z największą tajemnicą. Większość z was być może nigdy nie napisze siódmej ikony. Może zrozumiecie dla dobra was samych, że trzeba się z tym pogodzić i nie nazywać ikoną tego, co nią nie jest. Siódma ikona jest przezroczysta. Napiszecie ją, jeśli sami staniecie się transparentni dla światła, gdy przestaniecie cokolwiek z tego światła dla siebie zatrzymywać. Dopiero sami stając się światłem będziecie mogli nim obdarowywać. Wtedy wszystko co podarujecie stanie ikoną – czystym światłem. Ceną za to będzie bolesne rozstanie z tym wszystkim co czystym światłem nie jest. Ale warto. Warto czekać.

Być może wielu z was nie napisze siódmej ikony i nie poczuje prawdziwej miłości. Ale nie starajcie się nazywać ikoną albo miłością tego, co nimi nie jest. Może tutaj, na ziemi,  nie doświadczycie miłości, ale wierząc, że ona istnieje, macie ją stale przed sobą. Oto ukryta  w aksamicie kosmosu, czeka aż będziecie gotowi. To ona daje wam to pragnienie poszukiwania, odwagę wyruszania w drogę.

wtorek, 15 sierpnia 2017

Samotność

Ostatnia palestyńska wioska przed pustynią nazywa się Ubeidyia. Nabieram wody, poprawiam plecak i robię sobie zdjęcie z dziećmi prowadzącymi osiołka. Dwadzieścia kilometrów stąd mapa pokazuje punkt oznaczony greckim krzyżem i napis Mar Saba. Pewnie prawosławny monastyr. Jest bardzo gorąco, ale do wieczora powinienem tam dojść. Zawiązuję na głowie kafiję tak, jak mnie uczył sprzedawca w Jerozolimie. Dobrze zawiązana chusta ma chyba jakieś kanały z powietrzem, bo nie tylko chroni od słońca ale wyraźnie chłodzi głowę.
Po pięciu godzinach marszu w morderczym upale asfaltowa nitka kończy się przy bramie w murze ze złotego piaskowca. Budynki z kamienia wyglądają na stary klasztor. Dookoła pustynne skaliste pustkowie, nad którym unosi się drżąca mgiełka gorącego powietrza. Tutaj mapa pokazuje koniec drogi, dalej aż do Morza Martwego rozciąga się Pustynia Judzka. Jeśli mnisi przyjmą mnie tu na nocleg to jutro wczesnym rankiem wyruszę dalej przez pustynię na wschód, do grot w Qmran. Martwi mnie trochę , że mój bidon mieści tylko 2 litry wody.

Bramę otwiera ubrany na czarno brodaty mnich, obrzuca nieufnym spojrzeniem, ale wpuszcza do środka. Jako katolik muszę mieć zezwolenie od jerozolimskiego igumena na spędzenie tutaj nocy. Mam szczęście, hasło „pielgrzymka do Asyżu” znowu pomaga znaleźć schronienie.  Młody mnich o imieniu Anastasios prowadzi mnie do małej celi obok refektarza. Drewniana skrzynia z siennikiem i ikona Jana Chrzciciela na ścianie to jedyne wyposażenie. Kamienny monastyr wygląda jak przeniesiony z pierwszych wieków po Chrystusie. Częściowo wykuty w skałach nad doliną rzeki Cedron jest od V wieku domem pustelników i mnichów. Żyją tu w bardzo surowej regule, dzień wypełnia głównie modlitwa. Jedzą dwa razy dziennie głównie warzywa. Po wodę schodzi się w dół skalnymi korytarzami i ustawia wiadra pod sączącym się ze skały strumykiem. Ściany kaplic pokrywają jaskrawo kolorowe wizerunki Maryi, apostołów i świętych. Pod posadzkami są krypty z grobami mnichów, Anastasios mówi, że niektórzy cały czas wydzielają woń kwiatów.

W nocy budzi mnie jakiś rytmiczny dźwięk. To jeden z mnichów wzywa wszystkich na modlitwę uderzając kołkiem o niesioną na plecach drewnianą belkę. W poświacie oliwnych lampek ciemne postacie przesuwają się korytarzami w stronę kaplicy. Pokazują mi że nie mogę wejść pod ołtarz, zostaję więc w przedsionku. Śpiewana modlitwa trwa około godziny. Gdy mnisi wracają do swoich cel, wychodzę na kamienny taras z widokiem w dół na dolinę Cedronu. Noc jest jasna, a niebo tak potężnie rozgwieżdżone jak potrafi być tylko nad pustynią. Po drugiej stronie głębokiego kanionu majaczy skalne zbocze. Anastasios mówił, że są tam wykute w skałach setki wnęk. Dziś nikt już tam nie mieszka, ale w minionych stuleciach te niedostępne pustelnie były zamieszkałe. Do niektórych jedzenie i wodę wciągano po sznurach.

Kładę się na kamiennej posadzce tarasu i patrzę w gwiazdy. Dobrze będzie wyruszyć jutro w drogę wcześnie rano żeby zyskać kilka godzin chłodu zanim wzejdzie słońce. 40 km do Qmran muszę pokonać zanim zapadnie zmrok. Potem na północ do Jeryha i dalej Doliną Jordanu przez Samarię do Nazaretu. Jeśli nie wydostanę się z Izraela przez Syrię, będę musiał szukać połączenia promem z Hajfy na Cypr. Mam cztery miesiące żeby dotrzeć do Asyżu we Włoszech. Próbuję jakoś wyobrazić sobie drogę, która jest przede mną, ale szybko okazuje się, że planowanie czegokolwiek mija się z celem. Jestem tutaj cały w rękach Boga. Ta pielgrzymka jest Jego Drogą, w przeciwnym razie nie miałbym środków ani odwagi żeby dotrzeć choćby do miejsca gdzie teraz jestem.

Cisza jest teraz tak głęboka jak aksamit kosmosu nade mną. Ktoś dmuchnął w niego złotym pyłem. Gwiazdy są tak piękne, że przychodzi chęć podzielenia się z kimś tą chwilą. Odganiam szybko te myśli. Myślę o surowym życiu mnichów w Mar Saba, o samotności na pustelni wśród skał i o mojej jutrzejszej drodze przez pustynię do Morza Martwego. Wiem, że pustynia może być błogosławieństwem, doświadczeniem bliskości Boga, ale może też być przekleństwem. Tylko stałe podążanie drogą woli Bożej pozwala utrzymać się w łasce, każde zboczenie z tej drogi na krok to wejście w wątpliwości, niepewność i lęk. Nie mam pieniędzy, prowiant tylko na jeden dzień, nie wiem gdzie jutro będę spał, ale wiem, że ta droga taka właśnie jest. Dzięki modlitwie codziennie przekraczam próg niepewności. Po drugiej stronie zawsze odnajduje mnie światło. Tutaj nic do mnie nie należy, niczego nie da się zabezpieczyć, zawierzenie musi być niemal zupełne. A roztropność? Co z roztropnością? – pytam siebie czasem. "Nieustannie się módlcie" - przychodzą słowa św. Pawła. W drodze zawierzenia tylko Jezus jest  roztropnością. Jestem cały w rękach Boga. Kroki są nieustanna modlitwą. Czuję, że blisko jest granica szaleństwa, ale odczuwam też wyraźnie pokój, jakbym przebywał w jakimś kokonie bezpieczeństwa, przez który nie może mnie dosięgnąć nic złego. Czuję, że wytrwała samotność jest zdolna uczynić człowieka prawdziwie wolnym od niepokoju. Ale odkrywam, że ta prawdziwa wolność nie jest „od” czegoś. Prawdziwa wolność to wolność „do”, porzucenie wszystkiego dla tej jednej drogocennej perły. Czuję, że nadzieja, która mnie prowadzi może osiągnąć swoją pełnię w całkowitym ogołoceniu ze świata i doczesnych problemów. Rozsypane na niebie gwiazdy zdają się potwierdzać, że istnieje szczęście bez ciągłego przytulania się do jakiejś osoby, instytucji czy nałogu. Istnieją drogi bez ziemskich drogowskazów.  Moja znikomość i kruchość w bezmiarze kosmosu otwiera kanał zdumiewającej mocy. Nikt o mnie tu nie wie, nic nie znaczę, jestem zupełnie nieużyteczny dla świata, znikome ziarno pyłu w otchłani kosmosu, ale czuję jak każda chwila nabrzmiewa wielkim znaczeniem. Zgoda na samotność jest jak odkrycie na pustyni smaku krystalicznej wody.
Gdzieś tutaj blisko jest ten punkt spotkania, którego szukałem. To spotkanie jest niemożliwe bez surowego odsunięcia się od świata, bez milczenia, samotności i pokuty – poświęcenia całego życia dla tej jednej wytęsknionej chwili. A jednak gdzieś na dnie serca czuję kłucie. Przez kokon bezpieczeństwa do wewnątrz przenikają pytania. Czy istnieje samotność, która jest przepowiadaniem światu Chrystusa? Czy istnieje samotność, przez którą Bóg naprawia świat?  Czy przez oddalenie mogę mieć łączność z tymi, których kocham?

niedziela, 5 lutego 2017

powidoki


Kadr z „Powidoków” Andrzeja Wajdy. Nika, 10-letnia córka Władysława Strzemińskiego, stoi w pracowni ojca, w czerwonym płaszczyku, na tle ikony Matki Boskiej Kazańskiej, którą otrzymała kiedyś od swojej prawosławnej matki, Katarzyny Kobro.
Nika jest zawieszona między dwoma silnymi, skonfliktowanymi osobowościami rodziców, z których każdy inaczej postrzega rzeczywistość i inaczej ją wyraża, tworząc własną, odrębną koncepcję sztuki. Ten konflikt indywidualności doprowadzi ich do rozstania, które będzie wielkim dramatem dla ich córki.

Konstruktywista Strzemiński, autor koncepcji unizmu, był przez Jakiś czas w Petersburgu asystentem Kazimierza Malewicza, który zasłynął odrzuceniem w malarstwie logiki koloru. Malewicz, jako oddany idei komunizmu artysta, szukając czysto egzystencjalnych możliwości w sztuce, doszedł do samej granicy wyrazu malarskiego tworząc słynny obraz „Czarny kwadrat na białym tle”, który był swoistym manifestem „końca sztuki”. Socrealizm doprowadził w ten sposób do kresu sztukę tradycyjną, podobnie jak pół wieku wcześniej Fryderyk Nietzsche obwieścił „śmierć Boga”, jako koniec religijnych iluzji ograniczających postęp ludzkości.

Oto dwaj wieszcze upadku tradycyjnych wartości i chrześcijańskiej wizji świata staną się symbolami dla dwóch totalitarnych systemów ateistycznych, które doprowadzą ludzkość do największej tragedii w dziejach, gdzie po raz pierwszy w historii nienawiść skierowana przeciwko drugiemu człowiekowi przyjmie instytucjonalne, systemowe i globalne formy.

Film Wajdy przedstawia dramatyczny spór o rolę i znaczenie sztuki w życiu człowieka i społeczeństwa i w tym kontekście ukazuje postawy ludzi, ich moralne dylematy i tragiczne wybory.
Na tym tle cicho i pokornie ledwie zaznacza swą obecność milczący prostokąt ikony. Występuje tylko w dwóch scenach. Nie ma w filmie jej zbliżenia, pozostaje cały czas na drugim planie, jak brutalnie odrzucona naiwność wieku dziecięcego, obraz wzgardzony, ośmieszony, nieprzydatny, a jednak skrywający wielką siłę, ukrytą ideę, która w jakiś sposób przeciwstawia się tworzonym przez „wolny” umysł teoriom rzeczywistości i okrutnym pragmatyzmom i relatywizmom.

Ikona wyraża największą z tajemnic i największe z ludzkich pragnień: spotkanie ducha i materii. Jest według tradycji przestrzenią spotkania prawdy i piękna, oknem na świat „przyszłego wieku”. Dla chrześcijan jedynym prawdziwym pięknem i kresem poszukiwań jest sam Bóg, a sztuka to różne drogi do tego celu.
Dziesięć wieków przed Strzemińskim, ukryty na Pustyni Judzkiej św. Jan z Damaszku napisze o tajemnicy ikony, że „jest widzialnym znakiem Niewidzialnego”.

Strzemiński, po okresie fascynacji rewolucją komunistyczną, odrzuci socrealizm i skazany za to przez władze komunistycznej Polski na artystyczny niebyt, umrze w nędzy. Jego artystyczny manifest, teoria, którą pragnie uwieńczyć swoje życie, jest krzykiem o prawo do własnej wizji, do wyrażenia twórczej wolności.
Znamienna jest scena, gdy okazuje się, że artysta musi schować ikonę do szuflady żeby nie przeszkadzała mu w realizacji jego malarskich poszukiwań.

niedziela, 22 stycznia 2017

Kreski



Jak technika półsuchych kresek może być zaproszeniem do wyruszenia w drogę...
Ikona „Serafin w błękitach” była od początku pewnym eksperymentem, próbą wejścia na nieznany teren. Miałem dobre zdjęcia fresku Serafina z prawosławnej cerkwi, ale czułem się niepewnie. Chciałem spróbować nowej techniki, wydobyć z błękitnego tła oblicze i skrzydła anioła nie używając znanej mi dobrze techniki rozświetleń, tylko pracować używając tysięcy cienkich kresek, delikatnych dotknięć półsuchego pędzla. Ta technika bardziej przypomina szkicowanie niż tradycyjne malowanie. Kreseczki kładzie się miejsce przy miejscu. Jedna czy dwie nie dają jeszcze efektu, dopiero gdy dochodzą kolejne kreski, ich suma daje dostrzegalną różnicę i stopniowo tworzy obraz, który dzięki tej technice ma wyjątkową dynamikę, jakby był „w ruchu”.
Po nałożeniu na deskę kilku warstw błękitnego tła i odczekaniu aż wyschnie, sięgnąłem po biel cynkową żeby przygotować odpowiednią farbę do „kresek”. Znaczenie ma gęstość farby, a wcześniej także „tłustość” spoiwa żółtkowego, które jest rozpuszczalnikiem dla pigmentu. W ikonie wszystko ma znaczenie, najmniejszy detal, mała zmiana jednego z wielu czynników może spowodować dramatyczny skutek, wprowadzić zaskakującą zmianę. Nowy efekt może być dla ikony korzystny lub poprowadzić w złą stronę. Pisanie ikony to ciągłe rozeznawanie drogi.
Biel cynkowa jest mocno transparentna czyli daje słabe krycie, spod farby przebija to, co pod spodem. Kreska nie może być czysto biała, zbyt duże byłyby kontrasty. Delikatnie łamię więc biel dodając okruch błękitnego pigmentu. Nie widzę zmiany koloru, ale wiem, że to już inna biel, „biel ascetyczna”. Po modlitwie, która jest właściwie tylko westchnieniem o właściwą miarę, kroplami odmierzam ilość spoiwa żeby uzyskać odpowiednią gęstość farby. Sięgam po cienki pędzel, zanurzam go w farbie odsączając nadmiar na brzegu palety. Pędzel gotowy do pracy na chwilę zatrzymuje się nad deską.
Pierwsze dotknięcie pędzlem jest jak pierwszy krok na nowej drodze. Kładę pierwszą kreskę i od razu zaskoczenie. Nie ma jej. Nie widzę śladu farby. Jakby była całkowicie przezroczysta. Może farba jest zbyt rzadka… za mało dodałem bieli? Wtedy nagle kreska sama się pojawia. Teraz widzę ją wyraźnie… A więc… zaczynam rozumieć… biel cynkowa na błękitnym podłożu działa tak, że nie pojawia się od razu, tylko dopiero gdy wysycha. Potrzebuje chwili czasu żeby się pojawić. Trwa to sekundę-dwie, ale ten czas zawieszenia wprowadza niepokój. Gdy kładę farbę, spodziewając się znanego mi efektu, że pędzel zostawi ślad, tymczasem na desce nic się nie dzieje. Odkrywam, że mój niepokój jest wywołany tym, że nie mam teraz kontroli nad pędzlem. Przecież to niemożliwe tak pracować bez kontroli nad efektem. Nie mogę malować nie widząc skutku. Nie widząc kreski nie wiem gdzie mam postawić kolejną. Dziwne uczucie. A może to jednak zaproszenie do czegoś? Może mam spróbować postawić kilka tych nieporadnych kroków w ciemno i poczekać co się stanie.
Teraz dopiero dostrzegam jak trudno zaufać, gdy tracę kontrolę, gdy nie wiem co mnie dalej czeka. Ale przecież radziłem sobie wiele razy w trudnych sytuacjach na drodze, gdy po ludzku nie było rozwiązania i trzeba było mocniej zacisnąć dłoń na kiju i zrobić krok w niepewność. Wtedy okazywało się, że „po tamtej stronie ciemności” czekało na mnie rozwiązanie. Przed chwilą go nie widziałem, ale ono było, czekało na mnie, czekało na moje „fiat”.
Postanawiam pójść tą niepewną drogą „niewidzialnych” kresek. Pierwsze kroki są nieporadne, jak nauka pisania lewą ręką, ale po chwili zaczynam znajdować rytm. To nowe doświadczenie. Czuję się znów jak dziecko, które podało dłoń tacie i idzie pod jego opieką, pozwala się prowadzić bo zaufało. Patrzę jak szkic cienkich białych kreseczek wyłania się z „niebytu”, jakby niesiony niewidzialną falą. Ta zmiana delikatnie „płynie”, stopniowo ukazując światło oczu, ust, nosa. Kształty serafina wyłaniają się nieoczekiwanie, jakby „znikąd”. Każdy kto pisał ikonę zna to niezwykłe uczucie, gdy w pewnej chwili oczy ikony stają się żywe, zaczynają patrzeć. Jednak teraz, gdy oddając kontrolę zdaję się na prowadzenie, moje zdumienie jest jeszcze większe.
Na nowo odkrywam znaczenie słów, które powtarzałem to tyle razy na warsztatach pisania ikon: „Ikonograf oddaje dłoń Duchowi Świętemu, to On jest prawdziwym autorem ikony". Przyjmuję pokornie tą pierwszą lekcję ikonografii. A więc droga znowu się zaczyna

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Step


Z drogi przez Rosję. Lipiec 2013

Cóż dla człowieka lepszym sposobem poznania tajemnicy Bóstwa,
aniżeli człowieczeństwo, które Ono przyjęło?

           Bł. Henryk Suzo, „Księga Mądrości przedwiecznej”

Rosyjski step zatraca jak ocean. Linia horyzontu jest cały czas boleśnie daleko. Czasem idę godzinami mając tylko towarzystwo traw i białych brzóz. Gdy staję, słyszę szum krwi w skroniach, poprawiam plecak i uczepiam się drzewa na horyzoncie żeby mieć jakiś punkt odniesienia. W ciszy, która zdaje się teraz podpierać niebo, robię kolejny krok w niepewność.  

Samotność rosyjskiego stepu sprawia, że każde spotkanie z drugim człowiekiem jest niczym święto. Rosjanie mieszkają bardzo skromnie w drewnianych domach z zarośnietymi ogródkami. Nauczyłem się jeść twardą słoninę. Trzeba ją żuć powoli. Zapraszają na nocleg, do łaźni. Pytają czego jeszcze mi potrzeba. Mogę się odwzajemnić tylko obrazkiem Jezusa Miłosiernego. Niektórzy całują go jak ikonę.

Czy pielgrzym, człowiek niezakorzeniony w świecie, ma coś do zaoferowania? A jednak wspólny posiłek u rosyjskiej rodziny rodzi ważną myśl: że nie musimy określać siebie przez dzielące nas różnice. Pielgrzym jest bezbronny, jest w duchowej drodze, prosi o pomoc, dlatego budzi zaufanie. Gdy siadamy do stołu okazuje się, że każdy ma swoją historię, swoją godność i swoje lęki. Różnimy się, ale  nie różnice są teraz najważniejsze. Jemy ten sam chleb. Tą zdumiewającą wspólnotę można dostrzec dopiero w wolności drogi, w wolności od schematów i uprzedzeń, w wolności od lęku przed obcym.
Siedząc przy stole jesteśmy niczym dalecy krewni. Należymy do tej samej wspólnoty, w której kobiety i mężczyźni podają sobie ręce na przywitanie i patrzą sobie prosto w oczy. Wymiana uśmiechów to misterium spotkania.”Spotykam Innego w epifanii jego twarzy” – mówił francuski filozof dialogu Emmanuel Levinas.

Do tego drzewa przede mną mam może pięć kilometrów. To godzina drogi. Powietrze jest bardzo przejrzyste. Daleki horyzont rysuje się ostro. Białe brzozy rosną w kępach. Trzymają się razem.
Chyba tędy kiedyś szła na Moskwę polska husaria i tędy 200 lat póżniej wracała upokorzona armia Francuzów.
- Od wielkości do śmieszności jest tylko mały krok - powiedział po klęsce zadanej przez Rosjan jeden z ministrów Napoleona. Stąd widzę to bardzo wyraźnie. Czy klęskę dumnemu cesarzowi zadali Rosjanie czy ten bezmiar rosyjskiego stepu? Pośrodku oceanu traw wracają wspomnienia moich życiowych porażek, klęsk, które ujawniły moją niewystarczalność, zapatrzenie w siebie, pychę. Teraz już wiem, że były potrzebne, bez nich może nadal odchodziłbym od prawdy o sobie. A teraz? Co o sobie wiem teraz? W jakim punkcie drogi jestem?

Do bramy Optyńskiej Pustelni pod Kozielskiem pukam gdy już jest ciemno. Otwiera mi brodaty mnich patrząc podejrzliwie. Po rosyjsku tłumaczę, że idę do Moskwy, że jestem katolikiem. Mam na kosturze prawosławną ikonę krzyża, mnich patrzy na nią  i po chwili wpuszcza mnie do środka. Prowadzi do prostego pomieszczenia z małym okienkiem i drewnianym łóżkiem. Na ścianie tylko ikona św. Jana Chrzciciela. Po chwili przynosi koce i kolację dla mnie: chleb i rybną konserwę. Mam więc posiłek apostołów.

Nazajutrz Iwan oprowadza mnie po cerkwiach monastyru. Optyńska Pustelnia to wielki kompleks cerkwi otoczony wysokim murem. Dowiaduję się, że to w tych murach NKWD przetrzymywało polskich oficerów przed transportem na egzekucję do Katynia. Iwan pokazuje mi ikony. Przed każdą oddaje trzykrotny pokłon robiąc za każdym razem zamaszysty znak krzyża, który zaczyna się dotknięciem trzema złączonymi palcami czoła, dotyka serca i prowadzi od prawego ramienia do lewego. Ja żegnam się zwyczajnie, tak jak u nas, całą dłonią: czoło, serce, lewe ramię, prawe ramię. Gdy wychodzimy z cerkwi podchodzi do mnie starsza pani w chustce na głowie i zaczyna mi tłumaczyć jak prawidłowo powinno robić się znak krzyża przed ikoną. Chyba zauważyła w cerkwi że, znak krzyża robię inaczej. Pokazuje mi wyrażnie i powoli  wszystkie gesty, oddając pokłony prawie do ziemi. Jest uprzejma, chyba myśli, że nie wiem jak to robić. Gdy kobieta odchodzi, Iwan widząc moje strapienie, rzuca tylko: „Ty kriż diełaj kak tiebie kriestili” (Ty rób znak krzyża tak, jak byłeś chrzczony).

Każdy dom składa się z muru. A mur, dając poczucie bezpieczeństwa, jednocześnie oddziela, tworzy granicę. Wielokrotnie doświadczałem tej granicy w miastach stojąc przed zamkniętą klatką z domofonem. Ściany powstają żeby ochronić się przed niebezpieczeństwem. Dla pielgrzyma, który każdego wieczoru puka do innego domu prosząc o nocleg, znak otwartych drzwi pochodzi od samego Boga. Człowiek, który otwiera dom nieznajomemu, robi taki sam krok w niepewność, jak pielgrzym wyruszający w drogę bez zabezpieczeń. W Ewangelii przestraszeni uczniowie Jezusa chronią się przed Żydami za zamkniętymi drzwiami Wieczernika. Jezus przechodzi jednak przez zamknięte drzwi i mówi: „Pokój wam”.