piątek, 27 lutego 2015

liceum

Po przyjeździe do Warszawy od razu kieruję się do klasztoru sióstr dominikanek, gdzie mam nocleg przed jutrzejszym porannym spotkaniem z młodzieżą. Na zaproszenie siostry M., katechetki, mam opowiedzieć w liceum o swoim życiu, o pielgrzymowaniu i o ikonach.
Moje świadectwo to część rekolekcji wielkopostnych pt. „Za kogo Mnie uważacie?”. Oprócz mnie spotkania z młodzieżą poprowadzą: opiekunka z hospicjum i zakonnik - misjonarz. Siostra zatytułowała moje wystąpienie trochę romantycznie „Ikona życiem pisana czyli od sukcesu do wolności”. Czy to zainteresuje młodych ludzi z renomowanego warszawskiego liceum?

Dziwny jest ten klasztor. Mieści się w zwykłym mieszkalnym bloku w centrum miasta i składa się z dwóch połączonych mieszkań z kaplicą pośrodku. Po sąsiedzku mieszkają zwyczajni Warszawiacy. Mieszkają tu cztery siostry. Dwie młodsze jeżdżą codziennie do zwykłej pracy, dwie starsze dbają o klasztor, który jest jednocześnie "warszawskim punktem przesiadkowym" dla sióstr wyruszających z Polski na misje i powracających.
W bloku działa agencja towarzyska. Siostry czasem jadą windą z panami, którzy na widok białego habitu spuszczają wzrok.
Czeka na mnie wygodna cela z pościelą i ciepła kolacja. Przez ścianę mam kaplicę z tabernakulum. Po modlitwie długo nie mogę zasnąć.

Gdy w końcu przychodzi sen, śni mi się że idąc długim korytarzem w jakimś budynku nagle słyszę krzyk, jakby ktoś wołał o pomoc. Biegnę na ratunek przechodząc miękko przez kolejne ściany, które ustępują jakby były z gęstej mgły. Ostatnia ze ścian, ta zza której dochodzi krzyk, stawia nieoczekiwanie opór. Grzęznę w niej nie mogąc zrobić kolejnego kroku, ale już widzę wnętrze pomieszczenia: na łóżku, przykryty kołdrą pod szyję leży przerażony człowiek, a na nim – dociskając go i dusząc rozciąga się czarna postać – od razu wiem, że to demon. Wtedy czarne oblicze powoli odwraca się w moją stronę, ale zanim zobaczę jego oczy – budzę się z krzykiem. Gdy mija pierwsze przerażenie i uświadamiam sobie, że to tylko sen, zastanawiam się czy mój krzyk nie obudził sióstr. Jest całkowicie cicho. Przypominam sobie, że za ścianą jest Najświętszy Sakrament, ale i tak nie mogę już zasnąć do rana.
Przy śniadaniu – niewyspany – opowiadam siostrze M. mój sen.
- O której godzinie to było? - pyta.
- Między drugą a a trzecią.
- No to witamy w klubie – mówi lekko krzywiąc uśmiech.

Do liceum jedziemy 40 minut zatłoczonym tramwajem a potem autobusem. Czas porannego szczytu. Siostra M. ma na oko 27 lat, gdyby nie habit i welon byłaby po prostu jedną z młodych warszawianek w drodze do pracy. W pewnej chwili przeprasza, wyjmuje czytnik Kindle i odmawia z niego poranną modlitwę brewiarzową. Ja w tym czasie wyjmuję różaniec. Kątem oka widzę że siedząca obok mnie kobieta czyta pismo święte.

Przeraźliwy dźwięk dzwonka na lekcje przypomina mi moje licealne czasy. Sala gimnastyczna zapełnia się młodzieżą. Jest ich chyba ze 150. Radosny gwar, roześmiane twarze, niektórzy przyglądają mi się. Od siostry, która zorganizowała te rekolekcje, wiedzą, że mam za sobą przemytniczą przeszłość w Azji, karierę w korporacji, więzienie, utratę wszystkiego i ponad dziesięć tysięcy kilometrów samotnej drogi. I że teraz zajmuję się ikonami, a latem wyruszam w drogę.
Historia pokręcona, dziwaczna. Wiem, że młodzież filtruje wszystko bardzo starannie, są czujni, wrażliwi na fałsz i tani blichtr. Z ulgą przychodzi myśl, żeby po prostu opowiedzieć normalnie o tym tak jak było i jak jest. Niech potem pytają o to co ich interesuje.

Mówię powoli, pozwalając historii układać się tak, jak przychodzą myśli. Mam na sobie wiele spojrzeń, ale czuję pokój. Nie czuję obciążenia że muszę coś cenzurować. Słuchają uważnie. Mówię, o tym jak wzrastałem bez wiary, o włóczędze po świecie, o łatwym pieniądzu, o zakłamaniu, w którym pogrążałem się coraz bardziej, o mirażach fałszywego spełnienia, o pustce pięknie urządzonych wnętrz i bogactwie, które jest ucieczką. Mówię o krzywdzie, którą zadawałem sobie i moim bliskim, o manipulowaniu innymi ze strachu i dla własnej korzyści, w końcu o upadku, o nagłej utracie wszystkiego: rodziny, domu, firmy. O tym jak chcąc wyzwolić się z zakłamania wyruszam w drogę bez zabezpieczeń, żeby szukać odpowiedzi na najważniejsze pytania, szukać sensu. Gdy dochodzę do momentu upadku i wyruszenia w drogę - na moment drży mi głos – nie potrafię ukryć emocji, choć przed chwilą słuchali o tym, że profesjonalnie zajmowałem się przemytem w wielu krajach, uczyłem innych sukcesu w biznesie, a manipulacja była moją drugą naturą.

Pytania które zadają mi na koniec spotkania świadczą o tym, że ta historia nie jest im obojętna. Czuje ulgę bo widzę, że to jest ważny czas – dla nich i dla mnie.

- Z kilkoma kolegami myślimy o nowatorskim biznesie, mamy finansowanie, jest dobry biznesplan, byliśmy na targach, mamy zainteresowanych klientów. Czy sądzi pan, że jest możliwe prowadzić biznes w zgodzie z sumieniem, na czysto, bez kompromisów z tym, co jest nieuczciwe?

Jestem zaskoczony. To chyba jedno z najważniejszych pytań jakie sam sobie stawiam: Czy można żyć w świecie i pozostać wiernym ideałowi, w który się wierzy? Ja kiedyś po prostu uciekałem ze świata, który określałem jako zły, świat zysku, koniunktury i wykorzystywanie innych. Ta ucieczka była odruchem. Ale dziś, po wielu samotnych drogach, już inaczej patrzę na życie. Znam ludzi, którzy tutaj pozostają. Niektórzy mówią o "żródle na pustyni miasta". Można być tu, w tym świecie, tutaj pokonywać swoją drogę – może to jest najtrudniejsze? Odpowiadam powoli, chcę być teraz całkowicie szczery.

- Nie wiem. Mnie się nie udało. Ale może to jest możliwe. Jeśli swój cel, swoją intencję, ten motor działania, nakierujesz na coś dobrego. Święty Maksymilian spał pod starym połatanym kocem, ale w baraku obok miał najnowocześniejsze w Europie maszyny drukarskie. Może ci się uda.

Przed szkołą podchodzi do mnie drobna blondynka i nieśmiało pyta:

- A czy nie jest panu trochę żal tamtego poprzedniego życia?

Pytanie porusza coś bardzo głęboko we mnie...

- Czasem tęsknię.... Tak, czasem brakuje mi tej normalności, bliskości drugiego człowieka, takiej zwyczajnej codziennej bliskości i wymiany jaka jest w rodzinie. Żyję sam. Ale po latach i po tych wielu kilometrach w drodze, inaczej teraz odczuwam samotność. Mam córkę, z którą mam dobry kontakt. Ona jest już dorosłą piękną i mądrą kobietą, ma swoje życie. Bardzo ją kocham i chociaż niewiele jej mogę zaofiarować w sprawach materialnych, to chcę przynajmniej żeby mogła liczyć na moją stałość, na to, że kiedy będzie potrzeba, będę przy niej. Chciałbym żeby mogła na mnie polegać, żeby mi ufała. I chyba jesteśmy na dobrej drodze.
Ale w tych najtrudniejszych chwilach, gdy jest naprawdę ciężko, wtedy skądś pojawia się nadzieja. I ona towarzyszy mi w drodze. Nadzieja, że jednak nie jestem sam.



piątek, 20 lutego 2015

poznanie



Do ideału człowiek pielgrzymuje, ale otrzymuje go w darze.

powiedział w Watykanie w 2001 roku św. Jan Paweł II podczas uroczystości 180 rocznicy urodzin Norwida.

Dziś wierzę, że to Bóg stwarza człowieka i że Człowiek objawia Boga, ale tajemnica jak stanąć na wysokości tej prawdy i jak żyć tą prawdą, nie ma klucza w samych deklaracjach ani w samej przynależności, w staraniach i zasługach. Tajemnicy tej nie rozjaśni dogmat czy praktyka, nauka ani postęp – choć te idą wraz z człowiekiem i mu służą.
8
Tajemnica sama się rozjaśni w chwili odkrycia ideału, poznania Prawdy. Ona wybierze czas i miejsce. Jest to zaskakujący moment własnej słabości, własnej niemocy.
Trzeba do tej chwili iść, ale i tak to ona przyjdzie do nas.
Dlatego najbliżej mają słabi i cierpiący, odrzuceni i wzgardzeni. Błogosławieni!
Których odarto z nadziei...


Prawosławny teolog Paul Evdokimov pisał:

To nie poznanie wyjaśnia tajemnicę, lecz tajemnica wyjaśnia poznanie.
Poznajemy dzięki temu, czego nigdy nie poznamy.







poniedziałek, 16 lutego 2015

pytania

To jakiś paradoks, ale im lepiej jestem zaopatrzony tym gorzej mi się idzie. Im bezpieczniej tym trudniej posuwać się naprzód.
Nurtuje mnie pytanie: dlaczego tak jest?

Po Mannopello, gdzie wypocząłem i zostałem hojnie obdarowany, droga stała się trudniejsza. Mam piękną pogodę, wspaniałe krajobrazy, pieniądze i prowiant, a mimo to coś mnie obciąża.
Chyba lepiej się szło gdy była niepewność, ostatnia moneta w kieszeni i tylko modlitwa jako zabezpieczenie. Poczucie komfortu osłabia nogi, robię częściej postoje, niechętnie wybieram trudne podejścia. Do Asyżu zostało niecałe 200 km i duch pielgrzymowania dziwnie osłabł. Mam nadzieję że to chwilowe.

Przypomina mi się teraz z moich trenerskich czasów, że w prowadzeniu firmy, czy w jakimś  projekcie, czas na odnowę, na reformę, na zmianę, jest nie wtedy gdy przychodzi kryzys, tylko właśnie wtedy, gdy jest okres powodzenia, bezpieczeństwa, wzrostu. Właśnie ten czas powinien być czasem zwiększonej koncentracji i zdwojonego wysiłku. Dlaczego więc go trwonię? Dlaczego dopiero kolejny kryzys albo upadek mają sprawić że pokornie przyznam, ze nic tu do mnie nie należy, a ta siła, która pozwala wstać i iść... ta siła.... skąd ona jest?
Co w tej drodze jest moją zasługą a co darmową łaską, która pojawia się nie wiadomo skąd?
Czasem zdaje mi się że ja tylko odpowiadam na zaproszenie, że jedyne co pochodzi ode mnie  to tylko moje ciche "tak" dla niewygody, dla trudu, czasem dla bólu. 
Gdy brakuje wszystkiego, gdy nie wiem gdzie będę spał ani co będę jadł, wtedy się modlę i ta modlitwa w dziwny sposób otwiera nowe możliwości. Gdy czuję zniechęcenie, zmęczenie albo lęk - wtedy wejście w tą czarną, kleistą niepewność oznacza zgodę na coś, co jest poza moimi możliwościami. Od Pustyni Judzkiej w Palestynie przez Turcję i Bałkany do Włoch jest jakieś trzy tysiące kilometrów. Przecież pokonałem tą drogę bez pieniędzy i bez namiotu. Samemu to byłoby niemożliwe. Teraz wiem, że droga pielgrzyma to wchodzenie z wiarą w niepewność. Wtedy dzieje się cud i niemożliwe okazuje się wykonalne. Ale wiem też, że ta Obecność, która prowadzi, ta łaska wiary, ktora może długo towarzyszyć,  może też... zniknąć? Czy ona może zniknąć? Czy jest możliwe żebym został całkowicie sam? Jak w całkowitym osamotnieniu przekraczać granice niemożliwego? Nie, to niemożliwe. Teraz już wiem. Ręka Opatrzności nie może być cofnięcia, osamotnienie, zagubienie się - to kolejne zadanie, kolejna lekcja mówienia "tak", kolejna wąska i strona ścieżka pod górę, która prowadzi na kolejny szczyt, do jeszcze piękniejszego widoku. Zdany tylko na siebie jestem zbyt słaby. Mam dowód: po prostu nie byłoby mnie tutaj.

Doświadczam tego codziennie już czwarty miesiąc: odpowiedzią na pokorne zawierzenie, często wbrew sobie albo nawet wbrew nadziei -  jest łaska nagle odkrytego w skałach strumienia gdy pali pragnienie, łaska chleba od poszczących muzułmanów, łaska noclegu w deszczowy wieczór, kolacji, pomocy dobrych ludzi. Pomoc przychodzi zawsze na czas. Z kolei gdy mam pieniądze, gdy czuję się bezpiecznie -  odzywa sie we mnie natura turysty, łowcy wrażeń. Wtedy modlitwa jakby schodzi na drugi plan. Zajęty utrwalaniem pozytywnych emocji i gromadzeniem zabezpieczeń - obciążam się coraz bardziej i słabnę, coraz bardziej słabnę.
Wtedy ratunkiem jest różaniec. To moje wielkie odkrycie z pielgrzymki. Przed ta najpokorniejsza modlitwa zawsze ucieka duch zniechęcenia.

To normalne że w zmęczeniu pragnę odpoczynku, że gdy zbliża sie deszcz, szukam schronienia, gdy czuję głód - rozgladam sie za chlebem. Przecież nie chodzi o szukanie problemów, o jakieś puste samoumartwienie.  Ale wyrzeczenie się wygód i zbędnych zabezpieczeń,  rezygnacja ze zbędnego posiadania, post i modlitwa - dają prawdziwe oczyszczenie i otwierają na najlepszy dla mnie plan, od
początku świata gotowy i czekający na to, aż podejme jego realizację. Wtedy jakaś  "Boża iskra" znów rozpala pragnienie żeby podjąć wysiłek, tęsknota za ideałem sprawia, że pojawia się jakaś "rezerwa" sił, i mimo że bolą nogi - wstaję, zakładam plecak i idę.

Dlaczego to jest takie trudne gdy jest bezpiecznie? Dlaczego łatwiej gromadzić "pewność" niż szukać wiary?
Tu w drodze pojawiają sie podobne pytania, naznaczone tym samym paradoksem.

1. Dlaczego najszczęśliwsze są dzieci?

2. Dlaczego im wyżej tym czystsza woda?

3. Dlaczego biedak dzieli się ze mną tym co ma, a bogaty ostrożnie mi się przygląda?

4. Dlaczego tyle słów wypowiadają ci, którzy powinni dawać przykład?

5. Dlaczego tak bardzo tęskniąc do nieskończoności, tak mało gotów jestem dać jej z siebie?

6. Dlaczego szukając miłości tak łatwo można znaleźć rozwiązlość?

7. Dlaczego biała kartkę papieru dziecko kładzie przed sobą poziomo, a dorosły pionowo?

8. Dlaczego polityka skupia sie na czynniku ilościowym zamiast na jakościowym?

9. Dlaczego gwiazdy show-biznesu udzielają wywiadów w okularach słonecznych?

10. Dlaczego im więcej wiadomo o mózgu, tym coraz większą staje się tajemnicą?

11. Dlaczego profesor zarządzania rzadko jest dobrym biznesmenem?

12. Dlaczego produkuje sie samochody, które mogą rozwijać prędkość 260 km/godz. skoro dopuszczalna prędkość na autostradzie to 120?

13. Dlaczego politykom robi się szkolenia z wpływania na innych a nie z mówienia prawdy?

14. Dlaczego słowo "skuteczność" tak skutecznie wypiera słowo "przyzwoitość"?

15. Dlaczego cywilizacja postępu technicznego to cywilizacja rosnącego lęku przed utratą posiadania?

16. Dlaczego im większa konstrukcja tym większe ryzyko katastrofy?

17. Dlaczego co kilka lat kupuje się na raty drogą plazmę z coraz większą rozdzielczością obrazu, skoro pobliski las ma rozdzielczość nieskończenie wyższą i jest całkowicie za darmo?

18. Dlaczego z takim wytęsknieniem czekamy na koniec dnia pracy, weekend, urlop, emeryturę - zamiast spróbować żyć właśnie tutaj, właśnie teraz?
...

Mam ich wiele. Naiwne są chyba.

Dlaczego zamiast robić swoje siedzę i zabijam czas tym pisaniem?

Spałem dziś w przyklasztornym garażu. Moze braciszkowie woleli zachować ostrożność wobec nocnego przybysza. Przez wybita szybę wiał wiatr i marzły dłonie ale widziałem też księżyc. Nie byłby tak piękny na 35 - calowym ekranie.

sobota, 14 lutego 2015

cud

Jakiś czas temu na wieczorze filmowym u łódzkich dominikanów „w Kamienicy” obejrzeliśmy z rzutnika stary film Rosselliniego pt. „Mesjasz”. Wstęp wygłosił filmoznawca, który podczas seansu czytał listę dialogową, bo kopia chyba nie pochodziła z oficjalnego obiegu dystrybucyjnego.
Film inny od dotychczas obejrzanych przeze mnie przedstawień historii zbawienia, bo ukazywał wszystkie sceny z zaskakującą prostotą, bez patosu, którego nie potrafi się ustrzec wielu „barokujących” filmowców.

Pozostając wierny tekstom ewangelicznym Rossellini ukazuje życie Jezusa w całej prostocie, unikając emfazy w przedstawianiu cudów na rzecz pokazania Jego osoby w trakcie codziennych zajęć i pracy, podróży, zwykłych rozmów. Ogląda się to prawie jak dokument. Obrazy są bardzo realistyczne i pozbawione ozdobników. Na plan pierwszy wysuwa się przez to znaczenie słów wypowiadanych przez Chrystusa.

Szczególna jest scena chrztu Jezusa w Jordanie. Widać gromady ludzi na obu brzegach rzeki (są czerwone płaszcze rzymskich żołnierzy i proste okrycia wieśniaków, a także celnicy i z boku grupa kapłanów w białych tałesach) jakby obserwujących, albo jeszcze się wahających. Pośrodku rzeki stoi zanurzony po pas brodaty człowiek, który z misy leje wodę na głowę kolejnych osób, które odważyły się zostawić na brzegu płaszcze i wejść do wody.
W pewnym momencie wśród tłumu na brzegu daje się dostrzec pewien ruch. To jeden z ludzi zrzuca wierzchnie ubranie i przechodząc między innymi wkracza do wody. Ustawia się w kolejce. Gdy przychodzi jego kolej, Chrzciciel zwyczajnie nabiera wody, ale misa zatrzymuje się w pół drogi. Przygląda się chwilę Jezusowi i spokojnie wypowiada słowa: - To nie ja Ciebie powinienem chrzcić, lecz Ty mnie. Chrystus odpowiada, że tak właśnie ma być, wtedy Jan polewa Jego głowę, krótką chwilę patrzy za odchodzącym, po czym wraca do kolejki oczekujących. Scena trwa kilkanaście sekund, filmowana jest z pewnej odległości, nie widać nawet zbyt wyraźnie twarzy. Cały czas pokazany jest szeroki plan: ludzie po obu stronach rzeki, zarośla i trawa, a dalej piaszczysto – kamienna równina.
Jeśli ktoś oczekiwał otwierającego się nieba, zstępującego światła i potężnie brzmiącego głosu Boga, będzie zaskoczony tak jak ja byłem. Ta prosta scena jednak wcale nie przeczy cudowności wydarzeń, które rozgrywają się przed naszymi oczami.
Przeciwnie. Właśnie ta naturalność i nieingerencja w sferę nadprzyrodzoną otwiera we mnie przestrzeń dla działania Bożej łaski i pozwala dostrzec to, co naprawdę dzieje się przed moimi oczami. Oto Mesjasz, syn Boga, pozwala się ochrzcić jak zwykli celnicy, których przywiodły tu skrucha za grzechy i chęć naprawienia życia, a może zwykły lęk przed wszechmocą Elohim. Głos z nieba wskazujący Syna jest słyszalny, a obecność Ducha jest wyraźna, ale nie zarejstruje tego najbardziej nawet światłoczuły plastik filmowej kliszy. To przed czym powstrzymał się Rossellini z prawdziwą mocą rozgrywa się w moim sercu.

Podobnie jest ze sceną narodzin Jezusa. Akcent położony jest na ciszę, noc, surowość ubogiego Betlehem. Niepewność i lęk Józefa i Maryi ustępują wobec ich prostej wiary w bliskość i opiekę Boga. I znowu: zamiast radości, zachwytu i blasku gwiazdy, w świetle słabego płomienia widać klepisko, zwierzęta i nędznie ubranych pasterzy, którzy w ciszy padają na kolana. Prawie czuje się szorstkość słomy pod okryciem Dzieciątka i zapach krowiego łajna.
Tak rodzi się Bóg, król i mocarz, który przyniesie światu zbawienie. W banalnej, dotykalnej dla każdego szarości.
Dziwne to wydarzenie, tak jak dziwna będzie nauka człowieka, który poniesie na Golgotę moje zawahanie i wątpienie w cudowną moc zwyczajności.

Nie sądzę żeby takie kino znalazło wielu widzów w czasach, gdy efekty, emocje, oryginalność i festiwalowy aplauz dedecydują o tym, co wartościowe dla coraz bardziej sytych i coraz bardziej wybrednych.

Bóg potrafi korzystać ze środków bogatych, pozwala budować wspaniałe świątynie, pisać teologie i rozwijać wspaniałą ofertę rekolekcji. Ale teraz widzę go wyraźnie w niepozornej codzienności. W tych szarych doświadczeniach, od których najchętniej uciekłbym na wyżyny duchowych uniesień. On jest tutaj ze mną teraz. Tak jak był wtedy tam, wśród zwyczajnych ludzi. Jest w każdym momencie, cały czas. I ten prawdziwy cud jest nieznośnie codzienny.

czwartek, 12 lutego 2015

biedaczyna

Jednych oburza i gorszy, innych śmieszy, wszystkich zdumiewa. Franciszek. Ten od biedy i uproszczenia wszystkiego aż do Bożej przesady. Ale czy istnieje Boża przesada? Chyba tylko w miłości bliżniego.

Celano napisze dwa lata po śmierci biedaczyny z Asyżu:
“Mąż Boży Franciszek otrzymał pouczenie aby nie szukał swojej osobistej korzyści, lecz jedynie tego, czego wymagało zbawienie bliźniego”.

Dwa lata wkrótce miną od tamtego zimowego konklawe, a tymczasem wśród wielu krytyk – od “swoich” i od “tamtych” - nikt chyba nie kwestionuje bliskości obu Franciszków.
Za jednym i za drugim trudno nadążyć. Obaj są jakimś paradoksem. Przecież życie to budowanie, a jak tu budować gdy on nie chce być nawet księdzem? Jak kierować wspólnotą bez reguły, bo on powtarza: “Przecież już mamy Regułę!”. Gadać do ryb? Rezygnować z porządnej siedziby na rzecz tych szałasów? Ratować turkawki z targu? Psuć tradycję wygodnego obuwia? Cieszyć się gdy wyrzucą na śnieg? Gdzie powaga urzędu, gdzie szacunek dla tradycji? Gdzie hierarchia, porządek, posłuszeństwo...? Przecież dziś trzeba jasno zająć stanowisko wobec tylu zagrożeń! Stanąć do walki! Łodzią miotają fale! A on? Uśmiecha się jakby nic się nie działo i znowu w tym swoim nędznym ubraniu idzie do biedoty.

Posłuszeństwo? Ukochał posłuszeństwo ponad wszystko. Ponoć całował konia na którym jechał kapłan. Ten kapłan był dla niego Łamiącym Chleb. Dlatego. Idzie do trędowatych, przyjmuje żebraków, chodząca bieda, a sam “nie ma głowy gdzie złożyć”.

Nie marnował ani chwili. Praca, post i modlitwa zapełniały jego dni i noce. Ale ponoć jedynym zwierzęciem, którego nie darzył specjalnymi względami była... mrówka. Może dlatego, że stale, bez przerwy zajęta jest budowaniem czegoś. I ten ślepy aktywizm jakoś przeszkadzał Franciszkowi.

Celano opisuje taką sytuację:
“Pewnego razu w czasie postu czterdziestodniowego wykonał drewniane naczynie aby nie marnować najdrobniejszych chwil. Ale ponieważ podczas odmawiania tercji przyszło mu ono na pamięć i odwróciło na chwilę jego myśli – w świętej gorliwości spalił je mówiąc:
“Panu je ofiaruję ponieważ zmąciło mi ofiarę Pańską.”

Jak żyć bez przywiązań? Czy to możliwe? Czy on tak potrafi? A może udaje? Może odgrywa swoją rolę szaleńca Bożego żeby zebrać poklask gawiedzi, a nas, oddanych odpowiedzialnej służbie, skazuje na pośmiewisko?

środa, 11 lutego 2015

ciemno

Gdy tak ciemno.

Cóż Ci dam za to, że przyszedłeś jako człowiek?
Ty - Przedwieczna Tajemnica galaktycznych wirów, równy Ojcu i Duchowi...

Gdy tak samotnie i pusto - cóż Ci dam?

Każda ze stworzonych przez Ciebie istot przynosi Tobie dar wdzięczności: aniołowie pieśń, niebo gwiazdę, magowie dary, pasterze zadziwienie, ziemia pieczarę, pustynia żłób, Dziewica Matka czułe dłonie.

Cóż Ci dam gdy mam tylko ciemność naokoło?
Nie mam nic.

Oto magowie padli przed Tobą dary kładąc u żłobu. Dary piękne i wyszukane i jakże mi teraz potrzebne.

Bo mam wkrótce wyruszyć a nie mam nic na drogę. Nie mam sił.
Potrzebuję...

Jak dziwnie jaśniejesz w tej ciemnej grocie. Jaki blask bije od dziecięcej słabości!

Mój Przewodniku...



Ty płaczesz?




wyruszyć


„Kto nie wyrusza w drogę, ten nigdy nie pozna obrazu Boga, nigdy nie znajdzie Bożego oblicza"
– powiedział Papież Franciszek wczoraj podczas mszy w Watykanie.

"Żeby spotkać Boga, trzeba zaryzykować i wyruszyć w drogę, bo tzw. spokojny chrześcijanin nigdy nie pozna oblicza Ojca. Jeśli wierzący chce poznać swoją tożsamość, nie może siedzieć wygodnie w fotelu kartkując książkę, bo nie ma na świecie takiego katalogu z obrazem Boga, ani nie da się naszkicować takiego obrazu idąc za regułami, które z Bogiem nie mają nic wspólnego".

Mówił o tym Papież podczas porannej Mszy w kaplicy Domu św. Marty.
Podstawą refleksji Franciszka było pierwsze czytanie liturgiczne z Księgi Rodzaju, które mówi o stworzeniu człowieka na obraz Boga. Ojciec Święty rozważał w tym kontekście właściwe i niewłaściwe drogi poszukiwania przez człowieka własnych początków. „Obrazu Bożego z pewnością nie znajdziemy w komputerze czy encyklopedii – zaznaczył kaznodzieja. – By go znaleźć, a zatem zrozumieć własną tożsamość, potrzeba tylko jednego sposobu: wyruszenia w drogę”.

„Kto nie wyrusza w drogę, ten nigdy nie pozna obrazu Boga, nigdy nie znajdzie Bożego oblicza – mówił Papież. – Chrześcijanie osiadli, chrześcijanie spokojni nie poznają oblicza Boga. Powiadają: «Bóg jest taki i taki...», a Go nie znają. By maszerować konieczny jest ów niepokój, który sam Bóg umieścił w naszym sercu i który nas niesie na poszukiwanie Go”.

Jest oczywiste, stwierdził Franciszek, że wyruszenie w drogę oznacza dopuszczenie, by Bóg bądź życie wystawili nas na próbę. Wyruszenie w drogę oznacza ryzyko. Tak czynili także tacy giganci, jak Eliasz, Jeremiasz czy Hiob, stawiając czoła niebezpieczeństwom i upadając pod ciężarem trudu czy zwątpienia. Jest też inny rodzaj bezczynności, o którym wspomniał Papież nawiązując do dzisiejszej Ewangelii. Jezus polemizuje w niej z przywiązanymi do rytuałów faryzeuszami i uczonymi w Piśmie. Taka postawa również zafałszowuje poszukiwanie Boga. 

„W Ewangelii Jezus spotyka ludzi, którzy obawiają się wyruszyć w drogę i szykują sobie pewną karykaturę Boga – stwierdził Franciszek. – To fałszywy dowód tożsamości. Tacy nie są niespokojni. Stłumili w sobie niepokój serca i rysują obraz Boga przy pomocy przykazań, a zapominają o samym Bogu. Uchylili przykazanie Boże, a trzymali się ludzkiej tradycji. I tak oddalili się od Boga, nie zmierzając ku Niemu, lecz gdy czuli się niepewnie, wymyślali jakieś inne przykazanie”.

Kto w taki sposób postępuje, ten maszeruje tylko pozornie, w rzeczywistości nie pokonując drogi – podsumował Ojciec Święty.

„Dzisiaj liturgia każe nam zastanowić się nad tymi dwoma tekstami: dwoma dokumentami tożsamości. [Pierwszy to] ten, który wszyscy mamy, bo Bóg nas takimi stworzył, i który powiada: «Ruszaj w drogę, a poznasz swoją tożsamość, bo jesteś obrazem Boga, jesteś stworzony na Jego podobieństwo. Ruszaj w drogę i szukaj Boga». A drugi, [który powiada]: «Nie, siedź spokojnie: spełniaj wszystkie te przykazania, bo to jest Bóg i Jego oblicze». Niech Pan da nam wszystkim łaskę odwagi, by stale wyruszać w drogę w poszukiwaniu Bożego oblicza, tego oblicza, które kiedyś ujrzymy, ale którego tu na ziemi mamy poszukiwać” – zakończył homilię Papież.

(za opoka.pl)