niedziela, 30 grudnia 2012

Projekt

Był czas, kiedy ubrany w elegancki garnitur jeździłem nową Toyotą Avesis i jako prezes doglądałem firmy, która się dobrze rozwijała na polu konsultingu w dziedzinie zarządzaniu projektami.
Kraj się rozwijał, rynek rósł, a moja firma z powodzeniem wdrażała u dużych klientów systemy wspomagające zarządzanie. Prowadziliśmy szkolenia dla dyrektorów, byliśmy ekspertami od efektywności w biznesie, nazwaliśmy to nawet marketingowo "sztuką osiągania celu".
Prowadząc ustabilizowane życie rodzinne i rozwijając karierę przedsiębiorcy nawet się nie spodziewałem jak blisko sukcesu może czaić się porażka.
O tym że czegoś jednak w tym sielankowym życiu brakowało przekonałem się gdy w krótkim czasie zawaliły się wszystkie wielkie projekty mojego życia. Ja, szczęśliwy mąż i ojciec, specjalista od skutecznego działania, ekspert od ryzyk, harmonogramów i sieci zadań, doświadczyłem nagle tragicznej klęski na wszystkich odcinkach. Był to upadek z wysoka i to na samo dno. Rodzina i firma rozsypały się. Dziwna historia i nie będę o niej tu pisał, ale potwierdziła słowa rzekomo wypowiedziane przez Napoleona gdy upokorzony klęską wracał spod Moskwy z niedobitkami ongiś niepokonanej armii:
- Od wielkości do śmieszności jest tylko mały krok.
W postępującej depresji opuściłem luksusowy apartament w centrum Warszawy i zamieszkałem sam w wynajętej za pożyczone pieniądze kawalerce na 12-ym piętrze. Pamiętam jak leżąc w apatii przyglądałem się karaluchowi idącemu po ścianie. Świetnie wiedział dokąd zmierza, każdy ruch czułka służył czemuś. Zazdrościłem mu bo ja nie wiedziałem nic. Ani o sobie ani o mojej przyszłości. Był rok 2001. Patrzyłem jak walą się wieże World Trade Center. Miałem 33 lata.
(...)

Czytaliście o monumentalnym szpitalu "Dom ulgi w cierpieniu", jaki postanowił wznieść bez widoków na  środki chorowity włoski franciszkanin, o. Pio? Albo o klasztorze i wydawnictwie Mugenzai no sono koło Nagasaki, który z braćmi stawiał bez pieniędzy i znajomości języka japońskiego o. Maksymilian Kolbe? Może coś wiecie na temat polskiej zakonnicy z trzema klasami szkoły powszechnej, która zapragnęła aby objawiony jej kult Bożego Miłosierdzia stał się znany na całym świecie? A może są wam znane domy "Cenacolo" zakładane przez włoską siostrę Elwirę Petrozzi, w których bez terapeutów i drogich leków z ponad 80-procentową skutecznością leczy się młodych ludzi z uzależnienia od narkotyków, alkoholu, hazardu i paraliżującej utraty wiary w sens życia?
Nazwałem te przedsięwzięcia "projektami niemożliwymi". Z punktu widzenia zasad zarządzania, a więc wiedzy naukowej, te przedsięwzięcia nigdy nie powinny wyjść poza etap pomysłu w głowach ich szalonych autorów. Byli zniechęcani i często wyśmiewani, zarzucano im brak logiki, oderwanie od realiów, czcze fantazjowanie, albo nawet pychę. Te projekty mają ważną wspólną cechę: wszystkie okazały się wielkimi sukcesami, wprowadzając racjonalnych obserwatorów w zdumienie  a krytyków conajmniej w zakłopotanie. Wszystkie wymagały wielkiej determinacji, która mogła pochodzić tylko z wielkiej i niezachwianej wiary nie tylko w to, że mają sens, ale w to, że na pewno się powiodą.
Kiedyś zapytałem bardzo inteligentego schizofrenika co jego zdaniem odróżnia świętego od wariata. Odpowiedział jednym słowem: konsekwencja. Święty jest zawsze konsekwentny do samego końca, bo realizuje Boży plan, jedyny plan, który nie jest obarczony ludzkimi błędami. Wariat jest tylko pozornie konsekwentny, przyparty do muru ponosi klęskę, jak Hitler w oblężonym bunkrze.
Matka Teresa zakładała w 1950 roku w slumsach Kalkuty zgromadzenie Misjonarek Miłości mając w kieszeni 5 rupii. Obecnie ponad 4000 sióstr w biało-błęitnych sari służy najuboższym na wszystkich kontynentach. Albańska "święta od biedaków" mawiałą, że nie interesuje ją statystyka, tylko człowiek. Przestarzałe metody leczenia i brak środków ściągały na nią krytykę która pomniejszała użyteczność wykonywanej przez nią pracy. Wobec nędzy bengalskiej metropolii wysiłki sióstr kalkutanek były nic nie znaczącą kroplą w morzu potrzeb.
Ale przecież chrzescijaństwo w swej istocie jest antystatystyczne. Co znaczą bowiem słowa Ewangelii, że w niebie większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych? Jak rozumieć pozostawienie przez dobrego pasterza całego stada i wyruszenie na poszukiwanie jednej zagubionej owcy?

Podobnie ma się rzecz z projektami niemożliwymi. One są realizowane niejako wbrew ziemskiej logice. Nie są bowiem poprzedzone określaniem potrzeb "grupy docelowej", symulacją szans powodzenia, analizą kosztów, badaniem ryzyk, optymalizacją sieci zadań itd. Co ciekawe autorami projektów niemożliwych najczęściej są osoby bez wykształcenia czy doświadczeń w materii przedsięwzięcia, często natomiast obdarzeni słabym zdrowiem i brakiem przygotowania do realizacji  wielkich dzieł. Matka Teresa lubiła powtarzać, że działania państwa w zakresie opieki społecznej służą określonym, bardzo ważnym celom. Miłość chrześcijańska służy natomiast człowiekowi, konkretnej osobie. To skupienie się na najbliższym, naturalnym celu, nie zaś na wskaźnikach czy wielkich liczbach, przypomina wezwanie niektórych duchowych nauczycieli, aby w celu doświadczenia satysfakcji z życia koncetrować się na teraźniejszości, na przeżywanym momencie, zamiast wybiegać w przyszłość ambitnymi planami. Robić to, co do mnie należy tu i teraz - oto wielki program chrześcijańskiego życia. Może na tym samym polega różnica między polityką i religią. Ta pierwsza skupia się na liczbach, ta druga na miłości. W polityce zawsze chodzi o wielkości: liczbę głosów poparcia dla ustawy, procent pozyskanego elektoratu etc. Religia natomiast to stosunek człowieka do Boga, a więc relacja miłości, z natury antystatystyczna. Może to jest powód nieudanych relacji polityki i religii?
I podobna jest natura "projektów niemożliwych", one kierują się miłością, nie statystyką.

Gdy teraz myślę o tym, czego brakowało projektom w poprzednim okresie mojego życia, to wydaje mi się, że zaczynam rozumieć...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz