wtorek, 15 grudnia 2015

czas

Internet od lat rozkwita bogatą ofertą szkoleń, warsztatów, ćwiczeń, teorii, metod, książek, audiobooków na temat ZARZĄDZANIE CZASEM. W googlach są tysiące propozycji, przed chwilą sprawdziłem.
To się dobrze sprzedaje bo chyba każdy chciałby zapanować nad swoim czasem, mieć go więcej - choćby dla bliskich albo na odpoczynek od pracy i stresu.

W czasach gdy króluje zasada mierzalnego sukcesu i wzrostu, - czas jest (cyt. za Wikipedią) "najbardziej drogocennym i porządanym zasobem".
ZASOBEM!
Co jeszcze mówi wikipedia? Mówi że człowiek marnuje czas i to jest jego wielkie
nieszczęście. Gdyby tak wreszcie zapanował nad swoim czasem!

"Do cech sprzyjających marnowaniu czasu zaliczyć można: brak wiedzy, brak doświadczenia, brak motywacji, brak asertywności, niezdyscyplinowanie, niepunktualność, brak porządku, niesystematyczność, brak talentów organizacyjnych, niedbalstwo, flegmatyczność, słaba komunikatywność, gadatliwość, brak ambicji. Większość to cechy ściśle związane z osobowością człowieka, a więc bardzo odporna na zmiany. Można temu przeciwdziałać przez eliminację lub przekształcenia poprzez przyjęcie innego modelu psychicznego lub też odpowiednio zaprogramowane szkolenia".

Inny model psychiczny! Wspaniale! Czy to nie byłoby cudowne... wyleczyć się z marnowania czasu! Iść na kurs albo do psychologa i zmienić wreszcie swój nieefektywny "nieuświadomiony schemat zachowań" na nowy, skuteczny! Koniec z beznadziejnie dłużącym się dniem pracy w korporacji, koniec z "nieskończenie" odległym weekendem czy wymarzonym urlopem, który nie chce się zbliżać, a gdy się pojawia to... mija zbyt szybko żeby się nie zdenerwować koniecznością powrotu do pracy. Że o wyczekiwaniu wymarzonej emerytury nawet nie wspomnę.

Kłamstwo tego podejścia jest szokujące bo tak powszechne. Kłamstwo "zarządzania czasem", na którym robi się wielki biznes jest przerażające bo wszechobecne i popierane przez "naukowe metody", "ekspertów", wszelkiego rodzaju "zarabiaczy". To kłamstwo daje tak samo fałszywą nadzieję jak telewizyjne reklamy środków chwilowo łagocących ból czy witamin w pastylkach. Kogo dziś interesuje przyczyna problemu skoro wystarczy załagodzić objawy? Zresztą na nic więcej i tak nie ma czasu.

Dlaczego "zarządzanie czasem to oszustwo?

Bo czasem nie da się zarządzać!
W żaden sposób. Nijak nie da się czasu rozciągnąć, zmagazynować czy namówić do czegoś. Uczciwa nazwa szkolenia musiałaby brzmieć: "Zarządzanie SOBĄ w czasie". Bo tylko sami z sobą możemy coś zrobić. Człowiek świadomy własnej nuedoskonałości może zmienić coś w sobie, ale nigdy nie będzie "zarządzał czasem".
Czas jest doskonale obojętny na ludzkie zabiegi czy zaklęcia. Jesteśmy w nim zanurzeni i podlegamy jego konsekwencjom, ale na ziemi nikt nigdy czasu nie przyspieszy ani nie spowolni.
Czas został zakłamany, "zbożkowany", odarty z godności i sensu. Czas został upokorzony i "zniżony" do poziomu człowieka żyjącego w permanentnym pośpiechu.

Czy to znaczy, że nic nie da się zrobić z relacją człowiek-czas? Otóż właśnie nie. Wcale nie jesteśmy bezsilni. Należy tylko odwrócić perspektywę, spojrzeć na czas z drugiej strony. Trzeba przywrócić czasowi jego godność. Oddać mu jego odwieczną tajemnicę. Przyznać się że jesteśmy wobec niego bezsilni. Nie uprawiać antyzmarszczkowej, botoksowej i photoshopowej fikcji. Nie udawać że to my panujemy nad czasem kiedy jest dokładnie odwrotnie.

Czy to jeszcze możliwe? Może tak... Pod warunkiem że człowiek pogodzi się z przemijaniem, a więc zaakceptuje fakt, że śmierć jest nieuchronna i piękna właśnie dlatego, że doskonale sprawiedliwa i niezmienna. Czas życia każdego z nas płynie w tym samym tempie i dopełni się w chwili śmierci. Śmierci nie można "namówić" żeby poczekała. Ona jest siostrą czasu i przychodzi wtedy kiedy sama zechce.
Gdy odkłamiemy już czas i pogodzimy się z przemijaniem, wtedy przyjdzie kolej na odkłamanie takich pojęć jak wolność, spełnienie, szczęście.

Wtedy jest szansa że narodzimy się do prawdziwego życia i zwrócimy się ku jego istocie, zamiast żyć namiastkami i pozorami.

Jest nadzieja!
Wesołych Świąt Bożego Narodzenia!

poniedziałek, 7 grudnia 2015

przełęcz

Po dwóch tygodniach pchania z Łodzi 400-kilogramowego wózka przez równiny i niewielkie wzniesienia centralnej Polski, na początku maja przed nami wyrosły prawdziwe góry. Nie wiedzieliśmy jak zachowa się na stromych podjazdach nasz trójkołowy pojazd wiozący 3-metrowy obraz Jezusa Miłosiernego i ekwipunek dla pięciu pielgrzymów na 90-dniową wyprawę do Rzymu. Pokonanie Karpat było pierwszą górską próbą na naszej drodze. Czekały nas jeszcze góry Bośni i włoskie Apeniny, ale do tak odległej przyszłości nikt w ogóle nie sięgał wyobraźnią.
Jak dotąd konstrukcja na trzech kołach zdawała nieźle egzamin. W mijanych miastach nauczyliśmy się szybko zmieniać pasy ruchu i sprawnie manewrować na rondach. Prowadzenie wózka wielkości samochodu wymagało od nas dobrej komunikacji i szybkiego podejmowania decyzji - byliśmy teraz niemal jak załoga oceanicznego jachtu w sztormowych warunkach. Zgranie pięciu różnych charakterów i temperamentów, z których każdy miał za sobą trudną przeszłość, nie było z początku łatwe. Byliśmy ludźmi z trudnymi życiorysami, większość po długoletnich wyrokach więzienia, z historią zniewoleń i przemocy.
Tym co nas połączyło było doświadczenie dziwnego światła, które do każdego z nas przyszło w momencie, gdy byliśmy na dnie ciemności i beznadziei. Dużo rozmawialiśmy o tym w drodze. Różne były nasze historie ale jedna rzecz była wspólna: każdemu z nas Bóg objawił Swoją moc wtedy, gdy okazaliśmy się bezsilni. I właśnie dopiero w tą niemoc mogło wejść Boże Miłosierdzie, całkowicie przemieniając nasze życia. Od tamtej chwili już nie mogliśmy żyć tak, jak wcześniej, krzywdząc siebie i innych. Tak zaczęła się nasza droga. Co roku wyruszamy na pielgrzymkę po to, żeby oddawać to, co wtedy do nas przyszło, żeby dzielić się z innymi tym, co sami otrzymaliśmy za darmo. Widać dla takich jak my Bóg też ma swój plan.

Pierwszego maja rano, po noclegu w klasztorze oo. Franciszkanów w Kalwarii Zebrzydowskiej, zaczęliśmy wspinaczkę na Przełęcz Kocierską. Pchanie wózka pod stromą górę okazało się ciężką pracą dla nóg i ramion całej naszej piątki. Pod wieczór, solidnie już zmęczeni, robiliśmy coraz częstsze postoje licząc, że za kolejnym zakrętem asfaltowa serpentyna wreszcie się wyrówna. Wyczerpani całodniową walką z ciężarem wózka marzyliśmy już tylko o noclegu i solidnym odpoczynku, choć zupełnie nie wiedzieliśmy czy na szczycie znajdziemy płaski teren żeby rozbić namioty. Gdy z westchnieniem ulgi wtoczyliśmy się wreszcie na szczyt, przed nami pojawiły się światła jakiegoś dużego budynku, który okazał się ekskluzywnym ośrodkiem SPA. Postanowiliśmy sprawdzić w recepcji czy może udostępnią nam podłogę w jakimś gospodarczym pomieszczeniu albo chociaż garaż żeby rozłożyć się do rana na karimatach. Perspektywa rozbijania namiotów po ciemku w lesie była mało pociągająca. Wyjaśniliśmy zdziwionej recepcjonistce że jesteśmy pielgrzymami w drodze do Rzymu i wieziemy na wózku obraz dla papieża. Niestety hotel mógł nam zaoferować jedynie pokoje w czterogwiazdkowych cenach, na co oczywiście nie było nas stać. Dostaliśmy jednak zgodę na skorzystanie z hotelowej łazienki i rozbicie namiotów na trawie przy parkingu. Rozbijanie namiotów w zmęczeniu przy świetle latarek nie jest łatwe. W ciemności giną przedmioty, każda czynność trwa dwa razy dłużej niż normalnie i trudno nie ulec irytacji. Jeszcze nie zdążyliśmy wypakować rzeczy z wózka gdy pojawiła się pani z recepcji. Przyszła nas poinformować, że jeden z gości hotelowych zadeklarował się, że opłaci nam nocleg w hotelu. Przypadkiem stał akurat obok gdy opowiadaliśmy o pielgrzymce i poruszony tą historią postanowił nam pomóc. Opłacił duży apartament i śniadania dla nas wszystkich.

- To bogaty Rosjanin – recepcjonistka była wyraźnie poruszona tą sytuacją – przysłał mnie tutaj do was bo sam nie chce się ujawnić. Powiedział, że ma wiele na sumieniu i że jest już dla Boga stracony. Prosi was tylko o to, żebyście w drodze pomodlili się za jego córkę.

Marek zdjął z piersi swoj drewniany Krzyż Pielgrzymów Bożego Miłosierdzia w kształcie hebrajskiej litery "taw" i wręczył recepcjonistce.
- To dla tego Rosjanina. Niech mu pani od nas przekaże, że nie ma takiej ciemności, która oddzieliłaby nas od Boga. 


środa, 11 listopada 2015

sukces

Jeszcze 10 lat temu jako konsultant i trener w dziedzinie zarządzania projektami prowadziłem szkolenia jak skutecznie planować i realizować przedsięwzięcia w różnych dziedzinach. Pracowałem także jako coach wśród managerów branży FMCG .Można powiedzieć że byłem kimś w rodzaju specjalisty od sukcesu. Zatrudniały mnie banki, instytucje publiczne, energetyka. Pracowałem w projektach informatycznych, budowlanych, wdrożeniach produktów na rynek, w kampaniach społecznych. Powierzano mi projekty zagrożone, wykonywałem audyty i plany zarządzania ryzykiem. Posługiwałem się metodykami PMI, PRINCE, a także modelami adaptacyjnymi i teorią orgraniczeń (CCPM) Eliahu Goldratta.

Sukces w projekcie (czy w życiu, które także można traktować jako projekt) definiowałem tak, jak oczekiwał tego biznes - zgodnie z metodyką projektową – czyli jako spełnienie określonych mierzalnych kryteriów, zwykle wyrażonych relacją koszt – zysk. Podstawą tego podejścia jest tzw. „złoty trójkąt” trzech parametrów projektu: CEL – CZAS – BUDŻET. Parametry są od siebie zależne bo jeśli np. redukujemy budżet, to żeby wykonać tą samą pracę potrzebny jest dłuższy czas itd. To deterministyczne podejście do rzeczywistości jest powszechne we współczesnej cywilizacji, gdzie wiedzę i technologie wykorzystuje się do eliminowania "niepewności rezultatu”. Podstaw takiego  podejścia projektowego uczy się dziś już nie tylko studentów ale także młodzież i dzieci w coraz młodszych klasach. Odniesienie mierzalnego  sukcesu obok "przymusu wzrostu gospodarczego" to jeden z głównych paradygmatów współczesności.

Gdy moje dostatnie życie „eksperta od sukcesu” zawaliło się z hukiem przez "grzechy przeszłości" i gdy nagle straciłem wszystko, co w życiu miało wtedy dla mnie wartość, zacząłem przyglądać się słowom "projekt" i „sukces” z innej perspektywy. Stając się nagle przykładem spektakularnej porażki utraciłem coś, co wydawało się dotąd stabilnym fundamentem spokojnego i udanego życia: całkowicie racjonalny i mierzalny stosunek do rzeczywistości.

Odkryłem wówczas że mój obraz świata był niepełny.
Ulegałem dotychczas pewnemu kuszącemu redukcjonizmowi, który coś, czego nie rozumiałem, sprowadzał do czegoś, co jest nieistotne i niepotrzebne, co wystarczy delikatnie ukryć albo sprytnie ominąć. Sam rozum nie potrafi stawić czoła Niepewności (celowo to słowo piszę z wielkiej litery) musi więc ją zredukować do jakiegoś bezpiecznego (poznawalnego) modelu. To jest właśnie punkt, kiedy decyduje się postawa "rozum czy wiara" choć w istocie te dwie przestrzenie nie stoją wobec siebie w opozycji. Dopełniają się nie mieszając! A system religijny pozostaje konsekwencją postawy wiary.

Dziś odkrywam na nowo " złoty trójkąt" projektu: CEL - CZAS - BUDŻET. Uważam że jego racjonalny trzon jest dobry, tylko brakuje mu jeszcze jednego elementu. Ten brakujący element projektowej "trójcy" powinien dać jej życie i otworzyć ją na nowy wymiar. Umieściłbym go w centrum. Nie będzie gotowym rozwiązaniem wszystkich problemów i odpowiedzią na trudne pytania, ale całkowicie zmieni perspektywę. Brakujący element nazwałbym roboczo "Duchem projektu”.

Gdy patrzę na rozwój biznesu, postęp technologiczny i projekty realizowane dziś w świecie, zauważam, że niedoścignionymi wzorcami skuteczności i efektywności w zarządzaniu pozostają przedsięwzięcia, które według racjonalnej oceny, według tych poprzednich standardów mojego życia musiałbym nazwać „projektami niemożliwymi”. Projekty te nie miały zabezpieczenia finansowego, a jednak pozyskały niezbędne środki. Występujące w nich liczne ryzyka, i to o największej wadze, skazywały te przedsięwzięcia na porażkę jeszcze przed rozpoczęciem, a mimo to projekty te okazały się wielkim sukcesem, są bardzo żywotne, przynoszą owoce i rozwijają się do dziś. Wymyślali je i realizowali ludzie bez doświadczenia czy przygotowania teoretycznego w danej dziedzinie, a stali się pionierami i odkrywcami nowych obszarów wiedzy i ducha. Co więcej były to często osoby chore lub słabe. Dlatego „Duch projektu” ma według mnie wiele wspólnego z pokorą. To właśnie pokorne przyznanie się do własnej ograniczoności paradoksalnie otwiera człowieka na pomysły i rozwiązania, które normalnie blokowane są bądź zaciemniane przez „wiedzową pychę” tych, którzy mienią się ekspertami i autorytetami. Autorów „projektów niemożliwych” często wyśmiewano. Wmawiano im, że ich pomysły to złudzenia, niebezpieczne marzycielstwo albo wręcz przejaw pychy i nie liczenia się z racjonalną oceną sytuacji.

Mogę wymienić trzy takie „projekty niemożliwe”, choć jest ich więcej, ale tym trzem przyjrzałem się bardzo uważnie i przeanalizowałem ich przebieg według zasad i 11 obszarów wiedzy PMBoK (Project Management Body of Knowledge). Pierwszy taki projekt to zbudowanie przez św. Maksymiliana Kolbe klasztoru w Niepokalanowie a potem japońskiego klasztoru i wydawnictwa „Mugensai no sono”. Drugim takim przedsięwzięciem jest zbudowanie szpitala „Dom ulgi w cierpieniu” przez św. ojca Pio. Trzeci „projekt niemożliwy” to światowe dzieło Bożego Miłosierdzia św. Faustyny Kowalskiej.

W pewnym momencie wydarza się coś czego nikt wcześniej nie był w stanie przewidzieć: katastrofa, choroba lub nagła śmierć. Albo urodziny geniusza w rodzinie analfabetów czy nagły powrót do zdrowia osoby skazanej przez medycynę na śmierć. Podobnie jak medycyna nadal nie zna pierwotnej przyczyny raka, genezy stwardnienia rozsianego, astmy i nie potrafi wyjaśnić pochodzenia ani leczyć większości chorób psychicznych, tak samo najlepszy nawet plan zarządzania ryzykiem w projekcie nie uwzględni sytuacji, że np. w marcu w centralnej Polsce mogą wystąpić śnieżyce, które uniemożliwią terminową dostawę serwerów dla szpitala (znam taką sytuację). Mimo rosnących repozytoriów wiedzy i coraz doskonalszych narzędzi przetwarzania danych, jesteśmy stale zaskakiwani wydarzeniami, które nie mieszczą się w dotychczasowych strukturach poznania i burzą zastane modele wyjaśniania rzeczywistości. Procentowe statystyki niepowodzeń w projektach utrzymują się od lat na podobnym poziomie a społeczeństwa, w których postęp poprawił warunki życia - doświadczają nowych problemów,  wymierają lub są zastępowane biedniejszymi i bardziej żywotnymi. Modele deterministyczne zawodzą. Mimo wielkiej pokusy stworzenia algorytmu giełdy nowojorskiej albo wzoru na wyniki środy piłkarskiej na Wyspach - świat zaskakuje nas stale rezultatami, które marzenie rozumu o zbudowaniu sztucznej inteligencji albo "wzoru na wszystko" czynią utopią.

Jednym z fundamentalnych praw natury jest wzrost czyli postęp. Człowiek w procesie postępu historycznego tworzy nowe rozwiązania ilościowe. Jednak czy jego życie się ulega istotnej zmianie jakościowej? Nie mówię tu jakości z książek o Total Quality Management. Mówię o prawdziwym fundamencie jakości życia człowieka.  Kiedyś o tej relacji jakość-ilość w kontekście postępu technologicznego  rozmawiałem w gronie starszych konsultantów IBMa. Okazało się, że nawet odkrycie penicyliny,  insuliny czy winda dla niepełnosprawnych - pozostają nadal rozwiązaniami ilościowymi (szybszy transport, przedłużenie życia). Mówienie o jakości za każdym razem doprowadzało nas do momentu, gdy trzeba było wejść w obszar etyki czyli w świat wartości. A wystarczy spojrzeć na nagłówki gazet czy portali żeby się przekonać ile miejsca człowiek współczesny poświęca dziś swojemu zmysłowemu doświadczaniu życia i wszelkim przedsięwzięciom realizującym ten kierunek a ile dyskusji o moralnej przyszłości świata.

Czym jest dla mnie dzisiaj sukces? Stanięciem w prawdzie o sobie i zgodzeniem się na to, żeby stać się pokornym narzędziem doskonałego Planu. Ten niezwykły projekt-życie interesuje mnie najbardziej. W tej "nowej" metodyce projektowej przyznanie się do własnej bezsilności i niewystarczalności oraz zaufanie Bogu to klucze do prawdziwego sukcesu. Stosując tą "metodykę" wszystkie potrzebne zasoby pojawiają się we właściwym czasie, a ryzyka są zarządzane w optymalny sposób. Ta metoda jest naprawdę skuteczna, tylko z jakiegoś powodu stale odrzuca ją świat.

czwartek, 5 listopada 2015

iść

Jesienią 2001 przyjechałem do Świnoujścia żeby spotkać się z człowiekiem, który - jak mi powiedziano - mógł mi jeszcze pomóc. Byłem w depresji. Tydzień wcześniej wyszedłem za kaucją na wolność po 200 dniach aresztu żeby odpowiadać z wolnej stopy za udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Groził mi kilkuletni wyrok, moje życie było w gruzach a ja straciłem poczucie kierunku, zniknął sens.

Drzwi pod wskazanym adresem otworzył ktoś, kto przypominał Papę Smerfa z kreskówek dla dzieci: białe włosy, biała broda i łagodne, uważne spojrzenie. Leszek Podolecki od wielu lat zajmuje się bezdomnymi, ludźmi wychodzącymi z uzależnień, więźniami w zakładach karnych. Na mój widok od razu zaproponował spacer na plażę. Szliśmy wzdłuż brzegu. Był sztorm, morze huczało, fale biły o brzeg. Opowiadałem mu o tym co mnie spotkało, o mojej wieloletniej szarpaninie z życiem, o cierpieniu, o tym jak raniłem innych, jak wszystko w życiu straciłem. Pamiętam, że leciały mi łzy i że wcale się tego nie wstydziłem. Może właśnie wtedy po raz pierwszy byłem z kimś naprawdę szczery. Czułem wielką ulgę, że mogę to wszystko z siebie wyrzucić.

Powiedział mi wtedy, że ktoś już to wszystko wycierpiał. Że wszystkie ciężary, cały ten ból i cierpienie ktoś już wziął na siebie. Mówił o człowieku przybitym gwoździami do krzyża. A potem spytał czy chciałbym z nim pójść na “duchowość”. Gdy spytałem co to takiego, powiedział tylko: “Zobaczysz”.

Zabrał mnie do jednego z tych swoich domów. Weszliśmy do sali gdzie siedziało ich dwadzieścioro w różnym wieku. Twarze poorane zmarszczkami, potatuowane. Leszek przeczytał fragment Ewangelii o Synu Marnotrawnym, a potem młoda prostytutka z końca sali, której twarzy nie widziałem, opowiedziała o swoich ucieczkach z domu, o złym życiu. Potem przeprosiła łamiącym się głosem, zaszlochała cicho i umilkła.
Po chwili Leszek przerwał ciszę i powiedział, że dziś będziemy sie modlić różańcem w intencji obecnego tu Romana.

I wtedy te dwadzieścia głosów jednym głosem zabrzmiało: “Wierzę w Boga, Ojca wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi...”. Nagle poczułem, że coś unosi mnie w górę, jakbym stawał się lekki...

Dzięki Leszkowi wiem, że tajemnica Bożego Miłosierdzie polega na tym, że jest ono dostępne także dla ludzi z wyrokami, dla ciężkich grzeszników, życiowych rozbitków, dla ludzkich ruin, w których czasem trudno nawet dostrzec człowieka. Dzięki Leszkowi poznałem, że istnieje droga świętości także dla tych, którzy są słabi, poranieni, zagubieni, którzy nadal upadają.

Czy jest do pomyślenia, żeby jakiś kryminalista, prostytutka albo długoletni alkoholik krzywdzący bliskich, żeby ktoś taki przez swoje zaszargane życie, przez swoją nędzę i upadki – mógł stanąć bliżej Boga niż najporządniejszy i najbardziej zrównoważony z ludzi?

Dzięki Leszkowi poznałem Wojtka, Seweryna, Grzegorza, Marka, Irka i innych, kiedyś zatwardziałych przestępców z długoletnimi wyrokami, a dziś świadomych swoich słabości i zakochanych w Jezusie chłopaków którzy modlą się na różańcu. Nie są święci, czasem wyłazi "stary człowiek", ale ich życie się zmieniło. Ich historie to przykład jak działa Bóg w życiu człowieka. Są świadkami miłosierdzia, którego pierwszy promień pojawił sie w największej ciemności. Są wiarygodni właśnie dlatego bo nie można mówić o Bogu nie wkładając w tą wypowiedź własnego życia.

Leszek powtarza nam stale, że Bóg nie będzie nas rozliczał ani z owoców naszego życia ani z grzechów, tylko z uczynków Miłosci. Wyłącznie z miłości! Grzechy zostały już odkupione na Krzyżu, a nasze zasługi... cóż możemy sobie przypisać? Brzmi prawie jak herezja... ale Ewangelia jest właśnie taka, że szokuje, zbija z tropu. Bóg wcale nie przychodzi do silnych i mądrych, ale do słabych i kruchych, nie do cnotliwych i pewnych siebie, ale do celników i złodziei, nie do zdrowych, poukładanych i możnych tego świata ale do odrzuconych i bezbronnych, do tęskniących i płaczących z tęsknoty.

Pod koniec życia święty Franciszek z Asyżu, zgorszony wypowiedzią pewnego młodzieńca, który nazwał go “świętym”, odrzekł mu:

- Nazywasz mnie “świętym”? A czy wiesz, że jeszcze tej nocy mógłbym upaść w grzech z prostytutką gdyby nie wspierał mnie Chrystus?

Dziś myślę że ci prawdziwi święci są ulepieni z tej samej gliny co grzesznicy i dlatego w pewnym momencie między grzesznikiem a świętym nie ma już różnicy. Święty czuje się grzesznikiem "w stanie nawracania się", a każdy grzesznik powinien uważać się za potencjalnego świętego i iść po tą świętość, podnosić się i iść, ìść, iść...

piątek, 30 października 2015

iskra


Umysł oszołomiony zdobyczami nowoczesności zawsze wchodził w powątpienie, tracił wiarę. Odnowienie ducha za czasów św. Franciszka (rozkwit miast, dobrobyt wsi) czy św. Jana od Krzyża (renesans sztuk i nauk) pozwoliły znów, niejako pod prąd współczesności, wrócić do źródła duchowości czyli do punktu spotkania Ducha i Materii, którym jest Chrystus, Bóg- Człowiek.
Postęp jest nieuchronny i sam w sobie nie może być zły, ale jak wszystko w naturze, przebiega w cyklach narodzin, wzrostu, dojrzałości i śmierci. Pęknięcie między duchem i materią, między "być"i "mieć", między etyką i techniką, pogłębia się stopniowo aż do punktu, gdy znowu iskra światła musi pojawić się na dnie "nocy ciemnej". .

Sytość, wygoda, bezpieczeństwo i kupowanie sobie emocji - to jest środowisko, w którym zanika przyrodzone człowiekowi pragnienie przekraczania (transcendencji), a więc poszukiwania i redefiniowania siebie w relacji do zmieniającego się świata. Stopniowo stygnie zapał i entuzjazm wieku dziecięcego, czysty górski strumień rozlewa się po nizinie i płynąc leniwie niesie coraz więcej zanieczyszczeń.

Tajemnica Absolutu jest głębsza niż największa głębia jaką potrafi przywołać umysł człowieka na jakimkolwiek etapie swojej drogi. Jeśli nauka i zdobycze techniki dają poczucie, że zbliżamy się do tej tajemnicy, że zaczynamy ją wyjaśniać, wtedy człowiek przekonuje się boleśnie po raz kolejny, że oto znowu staje na początku drogi...

Świat lęku przed końcem (przed utratą), świat gromadzenia "pewności" i przyjemności jako odpowiedzi na ten lęk - po raz kolejny przeżywa dziś kryzys.
Świat czeka dziś na nowych reformatorów, którzy poniosą niepopularność i ciężar zmiany, żeby znów oczýścić i odświeżyć obraz, powrócić do pierwotnej jedności prawdy i piękna, do czystego źródła.

wtorek, 13 października 2015

figura

W połowie września ksiądz proboszcz z Kościoła Miłosierdzia Bożego w Dzierżawach zapytał mnie czy nie podjąłbym się odnowienia figury Matki Bożej Fatimskiej. Chodziło o oczyszczenie, odtłuszczenie, sklejenie powiększających się spękań, pokrycie ubytków specjalną szpachlą, oszlifowanie, malowanie całości nowymi farbami i odświeżenie korony i różańca. Duże i odpowiedzialne zadanie, które oszacowałem na około miesiąc pracy. Czasu dokładnie tyle, ile oczekiwał ksiądz, bo figura musiała być gotowa na trzynasty dzień kolejnego miesiąca. W tym właśnie dniu przypada dzień Fatimy (pamiątka początku objawień fatimskich z 13 maja 1917 roku), szczególnie czczony w tutejszej parafii od 20 lat. Trzynastego dnia każdego miesiąca, począwszy od maja 1995 roku, figura uczestniczy w specjalnym nabożeństwie różańcowym, a potem obnoszona jest przez wiernych wokół kościoła w uroczystej procesji.

Zgodziłem się podjąć zadania renowacji figury, choć od początku miałem wrażenie, że wchodzę na “terra incognita” i czułem trudną do opisania bojaźń. Moja niepewność nie wiązała się z samą materią figury. Dotykając ostrych spękań na płaszczu Maryi czułem że gdzieś tutaj odbywa się to niemożliwe dla samego rozumu spotkanie Ducha i materii. Gdzieś tutaj, blisko, był do zrobienia ten krok w niepewność, krok wiary, który nie jest samą moją decyzją bo jest odpowiedzią na zaproszenie... Zaproszenie skąd? Od kogo? Dotykając uszkodzonego płaszcza doświadczałem tajemnicy Spotkania, które nie zna słów opisu. Doświadczałem dziwnej czułości... 240 razy. W tylu comiesięcznych procesjach wierni nieśli Matkę Bożą przystrojoną w kwiaty, bez względu na porę roku, w słońcu, deszczu i śniegu. Tak wiele modlitw przyjęła i wysłuchała. Tyle stałości i wierności, tyle zaufania. Ta pokora, wierność i stałość prostych ludzi z małej wsi w centralnej Polsce w zdumiewający sposób odbijała pokorę, wierność i stałość Tej, która jako pierwsza “poszła z pośpiechem w góry” żeby służyć. Uniżenie. To ono pokazuje prawdziwy kierunek.

Praca była bardzo wymagająca już przez sam fakt, jak wielkie znaczenie tutejsza wspólnota przywiązywała do tej figury. Na pewno byli przyzwyczajeni do jej starego wyglądu. Ksiądz mi zaufał, bo sądził, że jako ikonograf mam pewne doświadczenie w pracy z farbami, ale figura wymaga zupełnie innych technik niż ikona, inne są narzędzia, materiały i inne technologie. Nie mam doświadczenia, ostateczny efekt będzie więc do końca zagadką. To, co na pewno łączy ikonę i figurę to modlitwa. Wiedziałem od początku, że w tej niezwykłej drodze właśnie modlitwa będzie mi szczególnie porzebna. Byłem wdzięczny księdzu za zaufanie, choć czułem niepewność. Postanowiłem, że praca i zakup potrzebnych materiały będą moją ofiarą. Czułem, że ta praca coś ważnego przede mną otwiera. Poprosiłem księdza o modlitwę. Szczególnie o pokorę dla mnie i o to, żebym potrafił przy tej pracy oddać swoje dłonie Boskiemu Mistrzowi, Jego słuchać.
I tak zaczęły się moje miesięczne, indywidualne rekolekcje z Matką Boską Fatimską. W przerwach w pracy czytałem książkę pt. “Fatima. Orędzie tragedii czy nadziei?”

Zacząłem od zakupu potrzebnych materiałów i narzędzi. Lista była spora, pojechałem więc specjalnie do Leroi Merlin w Łodzi. Gdy wchodziłem na halę znów przeraził mnie ogrom i rozmach tego miejsca, choć przez lata powinienem już się do tego przyzwyczaić. Wielki wybór wszystkich możliwych sprzętów i materiałów. Gdy wybierałem akrylową farbę na płaszcz Maryi podeszło do mnie dwoje młodych ludzi. Byli pięknie ubrani, niemal jaśniały ich szerokie uśmiechy. Chłopak i dziewczyna.

- Widzę że robi pan większe zakupy – zaczął chłopak – a czy wie pan, że mamy teraz specjalną ofertę dzięki której nie musi pan już teraz płacić za materiały? Dzięki specjalnej karcie otrzyma pan kredyt powiązany z rabatami a zapłaty dokona pan w dogodny dla siebie sposób...

Oboje byli piękni. Ubrani z dbałością o najmniejszy detal. Swobodni i naturalni. Nie byłem zaskoczony tą sytuacją. Odwzajemniłem uśmiech.

- Nie mam w zwyczaju korzystać z kredytów – odpowiedziałem z równą serdecznością.

Chłopak i dziewczyna tylko na to czekali. Powoli i bardzo profesjonalnie, mówiąc na przemian, roztoczyli przede mną wizję korzyści, jakie daje swoboda i elastyczność kredytu. Nie byli nachalni, mówili wolno, ważąc starannie każde słowo i śledząc moje reakcje. Na nadgarstku dziewczyny dostrzegłem koraliki modlitewne jakie noszą buddyści.

Przypatrywałem się dwojgu młodych sprzedawców z uznaniem za ich staranność i fachowość. Potrafię docenić profesjonalnego sprzedawcę. Dziesięć lat temu, jako trener technik wpływu, uczyłem tego fachu młodych pracowników banków. Kolejność jest taka: 1. Oceń profil klienta. 2. Dobierz odpowiednią do profilu strategię dotarcia. 3. Stosując właściwe techniki zamknij sprzedaż (doprowadź do decyzji zakupowej). Oczywiście to w dużym uproszczeniu. Szkolenie trwało trzy dni i nosiło nazwę “Skuteczna sprzedaż instrumentów finansowych z zastosowaniem technik wpływu”. Zajęcia polegały m.in. na testach osobowiości Meyersa Briggsa, wchodziły głęboko w zasady funkcjonowania półkul mózgowych i uczyły zaawansowanych technik “czytania” klienta i wpływu na jego decyzję.
Chciałem zakończyć to spotkanie możliwie łagodnie dla tych dwojga. Jakoś ich polubiłem.

- Jestem zbyt słaby na kredyty. Po prostu mam słabą pamięć i brak mi dyscypliny. Gdy czuję, że posiadane finanse dają mi większy potencjał albo większe poczucie bezpieczeństwa – marnuję tą okazję i od razu konsumuję te możliwości zamiast inwestować w rozwój. Po prostu nie potrafię budować na kredycie. Może w ogóle nie potrafię budować. Jestem zbyt słaby, dlatego żyję tylko z tego co sam wypracuję. I nie szukam możliwości rozwijania swojej działalności. Wiem, że taka postawa skazuje mnie na zadowalanie się tym, co małe, co w zasięgu moich rąk. Ale właśnie tak żyję i nie chcę tego zmieniać. Musiałbym mieć jakiś dobry cel. Cel wart zmiany moich zasad. Ufam, że wtedy, gdybym miał taki cel, potrafiłbym przeznaczyć kredyt na dobrą inwestycję.
Uważacie, że istnieje jakiś dobry cel, dla którego warto sie zadłużyć?

Nawet ich nie spłoszyłem. Po wyglądzie musieli mnie na początku zaklasyfikować jako typ “hippisa”, a teraz chyba dokonywali korekty w diagnozie.

- Widzicie – kontynuowałem – ja kwestię kredytu sprowadzam do wartości. To może głupie bo przecież kredyt to kredyt i dziś bez niego prawie nic nie funkcjonuje więc po co ta cała filozofia? Kiedyś uważałem inaczej, ale dziś wierzę, że największą wartością w życiu jest uczciwość. Jeśli jesteście uczciwi w tym, co robicie, musicie być przygotowani na odpowiedź na pytanie: “Dlaczego naprawdę warto wziąć kredyt?” Odpowiedź: “Bo dziś cały świat polega na kredycie” - może nie być satysfakcjonująca dla każdego.

Przyglądali mi się uważnie. Nie podjęli wątku "kredyt a wartość życia". Pożegnaliśmy się szybko bo spieszyłem sie na pociąg. Nie dali mi wizytówki, co jest zawsze elementem procedury gdy nie uda się klienta przekonać do kredytu w pierwszej rozmowie.

Jadąc pociągiem myślałem o figurze i o pracy, która mnie przy niej czekała. Myślałem o rozmowie z parą sprzedawców i o tym czym naprawdę jest uczciwość. Czy pokora, wierność i stałość są możliwe w powiązaniu z kredytem? Poczułem w pewnej chwili, że kredyt jest naturalną częścią postępu historycznego, któremu podlegają wszyscy. Jest nieunikniony we współczesnym świecie. Mam wolność wyboru i nie używam kredytu. Ale tej wolności wyboru nie mogę nikomu odmówić. Czy sam potrafiłbym tak do końca uczciwie odpowiedzieć na pytanie: "Co powstrzymuje mnie przed kredytem? Może czegoś nie rozumiem, na coś się zamykam? Może jestem zbyt wygodny na kredyt?"

Praca nad figurą... niepewność.... uniżenie... uczciwość.... to nie będą łatwe rekolekcje.

piątek, 25 września 2015

ziemia

Im bardziej pokorna jest materia, im bardziej zgadza się uznać, że jest tylko błotem i gliną, tym bardziej może zostać przemieniona przez boskiego rzeźbiarza... jest to jakby tajemnica śmierci z miłości, tajemnica miłującego powrotu do prochu... bez wejścia w tą tajemnicę nie ma zmartwychwstania. (Thomas Philippe)

W dwóch izbach z niewielkim korytarzem mieszka dziesięć osób: rodzice i ośmioro rodzeństwa. Helenka przyszła na świat jako trzecia, ma trzy siostry i czterech braci. Niewielki kawałek ziemi i jedna krowa to zbyt mało żeby dla wszystkich wystarczyło na jedzenie i ubranie, ale rodzina Kowalskich ciężko pracuje żeby zapewnić znośny byt rosnącej gromadce.
Powszechnym wiejskim zwyczajem dzieci od najmłodszych lat pomagają rodzicom w polu i przy zwierzętach. Jedyną odświętną sukienkę mała Helenka musi dzielić z siostrami, podobnie jest z butami, dlatego bardzo przeżywa ilekroć nie może uczestniczyć we mszy świętej w oddalonym o dwa kilometry kościele. Zaszywa się wtedy w ogrodzie i wysłuchuje kiedy dzwony zabiją na Podniesienie. Jej ponadprzeciętnej wrażliwości nie rozumieją bliscy, a dzieci w klasie wyśmiewają za nędzny ubiór – idzie więc za niezwykłym zaproszeniem i wchodzi coraz głębiej w wewnętrzną rozmowę ze światem pełnym niezwykłych zjawisk skrywających się w zwyczajnej codzienności.
Helenka ma dużo obowiązków: opiekuje się młodszym rodzeństwem, oporządza zwierzęta, pomaga w polu, w kuchni, przy praniu. Znajduje jednak czas żeby oddalić się i modlić w samotności. Latem wstaje ze świtem żeby wyprowadzić krowę na łąkę i mieć chwilę dla siebie. Często idzie boso, w koszuli poniżej kolan, okryta chustą matki. Bose stopy dziecka czują dotyk wilgotnej ziemi.
Dotyk ziemi...

Łacińskie słowo humilitas (pokora) pochodzi od humus (ziemia). Pokora to uniżenie. Pokornym jest ten, kto czuje się i zachowuje jak niższy w stosunku do innych. Pokorny jest ten, kto się nie wywyższa, kto żyje blisko ziemi, kłania się jej, zna jej dotyk.
Czy jest coś pokorniejszego niż ziemia? To z niej w akcie stworzenia ulepiony został człowiek i do niej powróci na końcu swoich dni, tak samo nagi jak na początku. Po ziemi kroczy przez życie, przyciągany niewidzialną siłą, a kiedy podniesie wzrok zbyt wysoko i zapomni o ziemi – upadnie.
Upadek, nawet bolesny, jest jednak zawsze spotkaniem z “matką ziemią”. Wtedy ziemia–matka cierpliwie uczy pokory i znowu pozwala dziecku powstać. Upadek jest nauką pokory, powrotem do ziemi, do początku. Bo to ziemia “nosi” człowieka, a nie człowiek “stąpa” po ziemi.

Czy jest coś, co bardziej łączy ludzi niż upadek? Czy jest coś bliższego wszystkim ludziom niż ziemia, ten wspólny dla wszystkich grunt i wspólny dla wszystkich dom? Ziemia, która nosi i karmi, która rodzi życie... ziemia obiecana, w której istnienie wszyscy na swój sposób wierzą i... stale o niej zapominają, wydeptując ścieżki do własnych światów i zadeptując innych.

Im bardziej pokorna jest materia, im bardziej zgadza się uznać, że jest tylko błotem i gliną, tym bardziej może zostać przemieniona przez boskiego rzeźbiarza... jest to jakby tajemnica śmierci z miłości, tajemnica miłującego powrotu do prochu... bez wejścia w tą tajemnicę nie ma zmartwychwstania

poniedziałek, 14 września 2015

Łódź

Zawsze gdy jestem w Łodzi staram się odwiedzić antykwariaty na Piotrkowskiej. Jest ich kilka obok siebie. Czasem w cenie dosłownie kilku złotych można tu znaleźć dobrą książkę albo album z ikonami. Tym razem wychodząc po godzinie na ulicę miałem pod pachą trzy książki. Po chwili dotarło do mnie jak mocno te trzy tytuły wpisują się w historię tego miasta...
"Pisma" Edyty Stein odkryłem na półce z... judaicami. Ktoś umieścił katolicką zakonnicę obok zbiorów midraszy i wspomnień ocalałych z Holocaustu. Karmelitanka bosa, katolicka zakonnica faktycznie była niemiecką Żydowką z religijnej rodziny,  wybitnym filozofem, uczennicą Husserla. Jej nawrócenie na katolicyzm jako młodej dziewczyny było szokiem dla jej rodziny i części naukowego środowiska. Po aresztowaniu przez gestapo w 1940 roku jej dalsze losy są nieznane. Prawdopodobnie zginęła w komorze gazowej zaraz po dotarciu transportu do Auschwitz. Gdy dwa lata temu szedłem z Irlandii do Belgii, przechodząc przez Anglię, w karmelitańskim sanktuarium św. Judy Tadeusza w Favershavn widziałem ciekawą ikonę przedstawiającą Edytę Stein w zakonnym habicie wychodzącą z zatloczonego wagonu na rampie w Oświęcimiu. Po obu stronach żołnierze z psami i ludzie w białych kitlach. Za obie ręce trzymała małe dzieci.

Druga książka to słynny "Los człowieka" Michaiła Szołochowa. Pozycja za 3 zł. Autor "Cichego donu", za którego otrzymał Nagrodę Nobla w latach 60-ych, opisuje wojenne losy żołnierza Sokołowa - m. in. słynną scenę "pa pierwym nie zakusywaju". Okrucieństwo wojny w brutalnym zderzeniu z przyzwoitością prostego człowieka. W Polsce znana jest czarno-biała ekranizacja powieści, która mogłaby mieć tytuł "człowieczeństwo ocalone".  Myślę, że prawdziwą Rosję można poczuć  gdy pozna się ikony Rublowa, "Mistrza i Małgorzatę" i właśnie "Los człowieka".

Trzecia książka jaką kupiłem to  "Szabat" Joshuy Heshela, jednego z najwybitniejszych współczesnych myślicieli żydowskich. Urodził się w 1907 roku w Warszawie, jako potomek wielkich dynastii chasydzkich. W wieku 20 lat wyjechał na studia do Niemiec, skąd wyrzucony wrócił do Warszawy by podjąć pracę naukową w Instytucie Nauk Judaistycznych. Tuż przed wybuchem wojny wyjechał do USA. Heshel łączył miłość do tradycji żydowskiej z głębokim zrozumieniem i osobistym zaangażowaniem w problemy współczesnego świata.

Otwieram i czytam:

"Jakże często jesteśmy dumni z naszych zwycięstw w walce z przyrodą, dumni z wynalezionych przez nas narzędzi, z obfitości towarów, które możemy wyprodukować.
Jednak nasze zwycięstwa kończą się klęską. Pomimo naszych triumfów stajemy się ofiarami naszych własnych rąk; jest tak jakby te siły, które pokonaliśmy, zwyciężyły nas. Czy nasza cywilizacja jest szlakiem klęski, jak zdaje się sądzić wielu z nas? "

Idąc Piotrkowską pomyślałem że Niemcy, Rosjanie, Polacy i Żydzi żyli kiedyś w tym mieście obok siebie. Historia Łodzi, bogata i trudna, a dziś jakby uśpiona, nie jest jednak historią klęski.
"Filmowa Łódź" - pomyślałem - jest jak dobra, niedopowiedziana historia.

wtorek, 1 września 2015

Gott

Jest taka scena w filmie Bohdana Poręby pt. „Hubal” gdy po zwycięskiej potyczce polscy żołnierze biorą do niewoli kilku Niemców i odkrywają że ci na klamrach pasów noszą napis: „Gott mit uns”. Gdy pytają majora Hubala co znaczą te słowa, ten odpowiada: „Bóg z nami”. Zdziwieni żołnierze patrzą z pogardą na Niemców i rzucają pytanie: „Z nimi?!”

1 września.
Zapowiadają że już jutro temperatura ma spaść aż o piętnaście stopni i wreszcie ma się pojawić chłodne, rześkie powietrze. Niespotykane od lat wielotygodniowe upały i brak deszczu zasuszyły w polu kukurydzę i ziemniaki, niebezpiecznie obniżając poziom wody w rzekach i studniach. Ale mimo że słońce tak pali, ciężko oddychać i dla plonów to katastrofa - rolnicy, choć narzekają, są jakoś pogodzeni z tym ekstremalnym latem. Wiedzą, że pogoda to część przyrody i że nie sposób na nią wpłynąć. Pogoda to element wszechświata, którego prawa działają ponad człowiekiem.
Trzeba więc ją zaakceptować.

Łatwo jest usprawiedliwić upał i suszę. Łatwo jest usprawiedliwić wszechświat. Nawet kosmiczną katastrofę łatwiej usprawiedliwić niż ludzką historię. Łatwiej uwierzyć w głęboki sens i piękno wszechświata wyrażone w doskonałości opisujących je matematycznych równań niż w to, że historia ludzkości ma jakiś sens.

Żołnierze majora Hubala zadają w istocie pytanie właśnie o sens historii:
„Po czyjej stronie jest Bóg w „wojnie sprawiedliwej?”
My Polacy dobrze wiemy, że po naszej. Niestety Niemcy wiedzieli, że po ich. I Rosjanie to samo. I Amerykanie. Bojownicy ISIS gotowi są umrzeć za swój sens.

Czym cierpienie dzieci Holokaustu różniło się od cierpienia małych Palestyńczyków na Zachodnim Brzegu albo małych Syryjczyków ginących od bomb kasetowych albo duszących się w kontenerach i ciężarówkach? Czym różni się śmierć Ormianina, Turka, Kurda, Amerykanina, Rosjanina, Niemca, Belga czy bojownika ISIS? A jednak wojny towarzyszą ludzkości od jej zarania i dziś skonfliktowane narracje polityczne gwałtownie ścierają się między sobą na frontach tak licznych jak tysiąc lat temu.
Gdzie sens?

Pielgrzymując przez Rosję widziałem kilka razy święte prawosławne ikony ustawiane na pomnikach czynu Armii Czerwonej. Jak to możliwe? - pytałem sam siebie – gdzie jest sens? Przecież to właśnie Armia Czerwona rzucała kiedyś te ikony na płonące stosy, burzyła cerkwie, mordowała duchownych! A jednak także w historii mojej ojczyzny są sprawy trudne, które się wybiela, pomija. Ja sam gotów jestem często usprawiedliwić sam siebie, przykryć swój zły czyn milczeniem, ukryć krzywdę zadaną drugiemu i zapomnieć.

Jednak w każdym człowieku, gdzieś na dnie sumienia, jest intuicja która mówi, że żaden człowiek nie jest ważniejszy niż inny, że każde ludzkie życie odbija w sobie całą tajemnicę kosmosu.
Mimo to człowiek usprawiedliwia swoje własne czyny, tworząc SWOJĄ WŁASNĄ historię i nieuchronnie idzie na wojnę „sprawiedliwą” z myślącymi inaczej.

Czy ludzie będą kiedyś w stanie zacząć pisać wspólną historię dla całej ludzkości? Niemcy, Polacy i Rosjanie korzystający z tego samego podręcznika historii? Brzmi jak mrzonka.
Musiałaby to być historia wszystkich ludzkich nadziei, wszystkich walk i wszystkich cierpień. Historia, w której nie zostałoby pominięte żadne ludzkie upokorzenie, żadne pojedyncze cierpienie. Czy istnieje taka ludzka mądrość, takie przebaczenie, które udźwignęłoby ogrom tego zadania?
Czy taka wspólna historia jest możliwa? Czy możliwa jest jedna, wspólna historia całej ludzkości?

Karl Popper, jeden z największych filozofów współczesności jest pesymistą. Wątpi nawet w samo istnienie historii ludzkości:
„Rzecz jasna taka historia nie może być napisana. Tworząc swoje historie ludzie muszą abstrahować, pomijać, wybierać. W ten sposób dochodzimy do istnienia wielu historii. Wśród nich do historii międzynarodowych przestępstw i zbrodni reklamowanych jako historia ludzkości. Bo historia polityki i siły to ostatecznie nic innego jak historia międzynarodowych przestępstw i masowych mordów”.

Czy zatem nie ma nadziei?

Gdzieś na dnie sumienia odzywa się intuicja, że ten absurd historii ludzkości ma jakieś wyjaśnienie.
Przecież historia państw, narodów, społeczeństw, istnieje jako część historii wszechświata. Wspólne zasady i jeden porządek rządzą jednym i drugim. A skoro historia ludzkości to suma losów pojedynczych ludzi, zatem historia ludzkości musi się sprowadzać się do historii pojedynczego człowieka i w tej historii się zawierać!
Prawdziwa historia zatem to nie zawartość historycznych podręczników i politycznych agend tylko to, co dzieje się o poranku w chacie hinduskiego wieśniaka z Uttar Pradesh, w namiocie beduina na Pustyni Judzkiej albo w jednym z mieszkań na warszawskim Ursynowie. W ten sposób, jako suma pojedynczych ludzkich losów, historia wszechświata, ludzkości i człowieka to jedna i ta sama historia, której sens opisują te same prawa. Czy istnieje zatem coś na tyle mocno łączącego wszystkich ludzi niezależnie od pochodzenia, języka, wyznania, poglądów, że pozwoliłoby im na stworzenie jednej wspólnej historii całej ludzkości?

Jak człowiek różni się od reszty świata, tak sens jego historii różni się od sensu historii ludzkości.
Jednak sens wszechświata wyrażony matematycznymi równaniami, sens który przyrodzie został nadany, ten sens został przedstawiony człowiekowi do wolnego zaakceptowania. Dokonując wyborów człowiek może ten sens współtworzyć albo go odrzucić.

Wolność człowieka, wolność wyboru, może prowadzić do koszmaru zwalczających się wyjaśnień historii, do absurdu chaosu i przypadkowości brutalnych sił, ale też daje nadzieję na napisanie kiedyś jednej, wspólnej historii dla wszystkich.

Mając swoją indywidualną tożsamość, będąc ukształtowany odmiennie od reszty i na wiele sposobów różniąc się od innych, każdy człowiek ma tą samą godność i tą samą wolność wyboru.
To historia pojedynczych ludzkich wyborów, historia wolności każdego człowieka – jest prawdziwa historią całej ludzkości. I ta historia jednostki zgniatanej przez absurd całości, a jednak wybijająca się ponad całość i nadająca tej całości sens – ta indywidualna historia każdego z nas może znaleźć usprawiedliwienie jedynie w jakimś kosmicznym wydarzeniu o najwyższej doniosłości i tylko przez nie usprawiedliwić wszystko inne.

Tym wydarzeniem było Odkupienie.
Odkupienie dotyczyło całej ludzkości, ale w jednostkowych losach pojedynczych ludzi.

Tylko Odkupienie człowieka i ludzkości daje nadzieje na napisanie nowej historii dla wszystkich.

sobota, 29 sierpnia 2015

pszczoła

Dziś nad ranem śniły mi hebrajskie znaki. Wielkie i czarne jak skalne opoki albo gigantyczne drzewa wynurzały się z ziemi i rosły w stronę nieba. W ostatnich dniach sporo czytałem o znaczeniu hebrajskich liter i pewnie stąd ten sen.

Żydzi wierzą, że każde słowo ma wielką wagę, głęboki sens i znaczenie. Znaczenie każdego słowa pochodzi zawsze z natury, jest głęboko zakorzenione w historii ludzkiego doświadczenia. Dlatego hebrajski alfabet składa się ze znaków-słów, które kiedyś były dla człowieka praktycznymi, ziemskimi kształtami. Na przykład czwarta litera alfabetu hebrajskiego, Dalet, wygląda jak rozchylana zasłona namiotu i w języku hebrajskim oznacza dosłownie drzwi. Litera u żydów jest zarazem słowem, znakiem, który kiedyś nadał sens jakiejś rzeczy.
Pierwsza litera Biblii (początek Księgi Rodzaju w Torze) to litera Bet, druga w alfabecie, która wygląda jak odwrócone łacińskie „C”, a więc znak, który jakby zamyka spojrzenie w dół, w górę i za siebie, zostawiając tylko kierunek do przodu, niczym wyjście z jaskini, a więc z ciemności. Znak wyruszenia w drogę.

Słowo. Pierwszym słowem wypowiedzianym przez Boga było stworzenie świata z pustki i milczenia. Bóg przerywa milczenie i mówi stwarzając. Stworzenia są Jego słowami, Jego głosem. Cała przyroda jest wielkim boskim poematem.
Potem, powołując kolejno do istnienia formy nieożywione, a z czasem rośliny, zwierzęta i na końcu człowieka, Bóg pozwolił temu ostatniemu nadać wszystkim stworzeniom imiona. Jakie wielkie wyróżnienie i zaufanie! Człowiek mógł własnym słowem współuczestniczyć w boskim akcie stworzenia, a więc dopełnić go nadając sens temu, co nazywał. Potem historia dopełni się Słowem, które stanie się ciałem w Chrystusie. Chrystus będzie więc ostatnim słowem, Słowem które nada ostateczny sens wszystkim rzeczom.

W języku hebrajskim „pszczoła” i „słowo” mają ten sam rdzeń. Oba tworzone są przez spółgłoski D-B-R. (Dalet-Bet-Rosh). „Słowo”(DaBaR) i „pszczoła” (DeBoRah) musiały więc być kiedyś przez Hebrajczyków blisko kojarzone, wynikać z podobnego sensu.

Młynarz z Dąbrowic, u którego ostatnio kupowałem otręby, okazał się jednocześnie pszczelarzem. Mówił, że ma przy domu 20 pszczelich „rodzin” i jeszcze pięć pod lasem. Obserwuje te ciekawe stworzenia od lat i jest coraz bardziej zdumiony ich zdolnościami i organizacją. Pszczoły świetnie widzą i słyszą, potrafią przewidywać pogodę, rozpoznają kierunki świata, są czułe na promieniowanie, żądlą tylko w miejsca chore lub osłabione, ponoć po ruchach postaci potrafią rozpoznawać poszczególnych pszczelarzy. Tworzą doskonale sześciokątne komórki woskowego plastra i wypełniają je miodem i innymi substancjami, których pełnię właściwości człowiek dopiero bada i odkrywa.
Pszczelarz-młynarz opowiadał o świetnej organizacji ula i niezwykłej pracowitości tych stworzeń, ale mówił o czymś jeszcze...

Pszczoły są bardzo silnie nakierowane na cel. One całkowicie poświęcają się swojej misji. Zdumiewa to poświęcenie. Widział wiele razy, jak zmęczone znoszeniem do ula pyłku i nektaru pszczoły przysiadają w drodze na kłosach zboża żeby odpocząć. Dostrzegał, że miały postrzępione od przepracowania skrzydełka. To znak, że może zginą w drodze, nie osiągnąwszy ula, albo dolecą, oddadzą pyłek i zginą. Jest jakaś wielka tajemnica w tym całkowitym oddaniu się stworzenia swojemu celowi. Patrząc na pszczoły można dostrzec, że świat ma naturę celową, jest zwrócony ku celowi, nie może być grą przypadków.
Gdy wędrowaliśmy z Obrazem przez Węgry spotkaliśmy nad Balatonem księdza, który opowiadał, że znał kapłana-pszczelarza, który znany był z tego, że prowadził rekolekcje o pszczołach. Skupiał się na zwyczajach ula, na zachowaniach pszczół. Na tych rekolekcjach księża płakali.


Gdy zastanawiam się nad związkiem pszczoły i słowa przypomina mi się fragment z Księgi Izajasza:

,,Gdyż jak deszcz i śnieg spada z nieba i już tam nie wraca,
dopóki nie zrosi ziemi i nie uczyni jej urodzajną, tak iż porasta roślinnością
i daje siewcy ziarno, a jedzącym chleb,
tak jest z moim słowem, które wychodzi z moich ust:
Nie wraca do mnie puste, lecz wykonuje moją wolę
i spełnia to z czym je wysłałem”.
(Iz. 55.10-11)

Opis stworzenia świata w Księdze Rodzaju mówi o tym, że Bóg przerywa milczenie i wypowiada pierwsze słowo... Jego słowo staje się najpierw światem, potem staje się stworzeniami, a w końcu staje się Człowiekiem, który wypełni do końca wolę Ojca i zbawi ludzkość i świat.
Kolejne słowa-kroki tego stwórczego aktu tworzą zdumiewający łańcuch stworzeń, wspólnotę istnień powołanych do współistnienia, połączonych od początku na zawsze więzami współzależności i tajemniczej, niezrozumiałej do końca współistotności. Czy dostrzegamy jeszcze tą współzależność i współistotność w ptaku, który przerwał lot przysiadając na rozkołysanej trzcinie, albo w pszczole, która niosąc do ula nektar z kwiatu lipy zatrzymała się dla odpoczynku na kłosie zboża?

Człowiek nie potrafi dostrzec cudu otaczających go stworzeń dopóki się nie zatrzyma, dopóki nie przerwie pogoni za złudą materialnego bezpieczeństwa. Zapatrzony w siebie przestał dostrzegać inne stworzenia, stracił z nimi więź. Natura kryzysu w jakim znalazł się dziś człowiek nie jest więc ekonomiczna, polityczna czy kulturowa. To raczej kryzys tożsamości, zapomnienie o łączności i współzależności z innymi istotami.

W najnowszej ekologicznej encyklice „Laudato si” papież Franciszek pisze:
„Duchowość nie jest odłączona od ciała ani też od natury, czy realiów tego świata, ale żyjemy z nim i w nich, w jedności ze wszystkim co nas otacza” (Laudate si, 216). Chrześcijanie wezwani są do nawrócenia ekologicznego, do spotkania z Chrystusem w relacjach z otaczającym światem (217). Życie powołaniem by być obrońcami dzieła Bożego, jest dla chrześcijanina istotną częścią uczciwego życia, nie zaś czymś opcjonalnym czy drugorzędnym”.

piątek, 21 sierpnia 2015

centrum

W nocy kilka dni temu nad Głogowcem i okolicznymi wsiami przeszła burza, a potem rano przez kilka godzin padał deszcz.
Jest jakaś metafizyka w deszczu, który pada po długiej suszy. Ma się wrażenie że skorupa wyschniętej ziemi aż trzeszczy chłonąc każdą kroplę wilgoci, wróble jak szalone trzepią skrzydłami w kałużach, a spragniona trawa pijąc łapczywie prawie natychmiast odzyskuje soczystą zieleń.

Chyba nic nie opisuje lepiej życia niż deszcz po suszy. Wiedzą o tym rolnicy, którzy tak długo na niego czekali. Co prawda skosili już zboże, ale wody bardzo potrzeba teraz uprawom buraków, ziemniaków i kukurydzy. Bez niej plon będzie słaby.
Jechałem rowerem drogą przez pola czując na twarzy chłodny ożywczy powiew a w nozdrzach zapach parujących ściernisk.
Po raz pierwszy od dwóch tygodni niebo zaszło chmurami i zrobiło się wyraźnie chłodniej. Wdzięczność prowadzi spojrzenie ku szaremu niebu, które wraz z deszczem przyniosło stworzeniom ulgę i radość. Z deszczem na ziemię wróciło życie.

Co takiego ma w sobie ta ziemia?
Czym przyciąga mnie ta okolica że spędzam tu już czwarty rok? Czego wypatruję w różowych świtach i czerwonych zachodach słońca? Co chcę poczuć w zapachu skoszonej trawy albo w silnym aromacie rozgrzanego słońcem sosnowego lasu? Ten płaski teren między wsią Świnice Warckie i osadą Dzierżawy, pokryty głównie polami i z rzadka lasem, nazwaliśmy w naszej wspólnocie pielgrzymów Betlejem Bożego Miłosierdzia. To tutaj w 1905 roku w liczącej kilkanaście chałup wsi Głogowiec przyszła na świat Helenka Kowalska, trzecie z dziesięciorga dzieci Stanisława i Marianny. Od dzieciństwa przywykła do ciężkiej pracy w polu i przy zwierzętach, ale już w wieku siedmiu przeżyła doświadczenie duchowe, które było zaproszeniem do "życia doskonalszego" - jak opisze to po latach w swoim „Dzienniczku”. Jej droga, która zaczęła się tutaj, w krytej strzechą chacie z białego kamienia, poprowadzi ją trudnym szlakiem przez Łódź, Warszawę, Płock, Wilno i Kraków, a stamtąd aż na ołtarze całego świata, gdzie dziś czczona jest jako święta Faustyna, apostołka Bożego Miłosierdzia.

Dlaczego ta historia ma swój początek właśnie tutaj? Co takiego jest w ziemi, która wydając przyszłą świętą przywróciła przez jej orędzie całemu światu nadzieję na odnalezienie pokoju i zagubionego sensu?
To właśnie stąd od czterech lat wyruszają nasze pielgrzymki, które niosą orędzie Miłosierdzia do tych miejsc na świecie, które potrzebują go najbardziej.

Słowo „początek” ma wspólny rdzeń ze słowem „poczęcie”, które oznacza pierwszą chwilę nowego istnienia, brzask życia. Pytanie o początek to może najważniejsze pytanie jakie stawia sobie człowiek. Czy wszechświat znalazł swój początek w przypadkowej grze nieznanych kosmicznych energii? Czy może powstał celowo, a więc został stworzony? Jeśli tak, to ten plan stworzenia musi obejmować wszystko co nastąpiło potem, a więc także przyjście na świat małej Helenki w małej wsi w centralnej Polsce. Zatem jej narodziny, ich miejsce i czas, to elementy tego samego doskonałego planu, w którym nic nie jest przypadkowe.

Słowo „przypadek” chrześcijanie traktują w szczególny sposób. Gdyby skalę znaczeń tego słowa rozpiąć między „ślepy traf” a „doskonały plan” - „przypadek” znalazłby się blisko tego ostatniego.
Czy to możliwe, żeby ta ziemia do czegoś zapraszała, żeby miała jeszcze coś ujawnić?
Jeśli nie było przypadku w tym, że święta Faustyna została powołana do swojej misji właśnie z tego miejsca, to co to oznacza?
Urodziła się 25 sierpnia, u schyłku lata. Jaki to był dzień? Czy słońce grzało tak mocno jak dziś? Kilka dni później do chrztu w oddalonym o dwa kilometry Kościele św. Kazimierza w Świnicach Warckich wieziono ją pewnie wozem. W tamtej pierwszej drodze, mało rozumiejąc z otaczającego świata, słyszała już głosy ludzi, turkot kół, odkrywała zapachy z pól, czuła na policzku pierwsze dotknięcia słońca. W jaki sposób małą Helenkę kształtowała później ta ziemia, jej kolory, zapachy, faktury, obyczaje mieszkańców, tradycje, opowiadane tutaj legendy? Spędziła tu dzieciństwo i wczesną młodość, szesnaście lat życia. Co zabrała stąd na wędrówkę, która trwała niewiele dłużej bo lat siedemnaście i znalazła swój kres w krakowskim klasztorze, gdzie umarła w roku 1938 w wieku zaledwie 33 lat?

Co takiego jest w tym skrawku ziemi wciśniętym w samym środku Polski między historyczne krainy Mazowsza, Wielkopolski i Kujaw? W ziemi, która ma swoją wyjątkowość i odrębność, choć nienazwaną i nieopisaną w historycznych książkach ani atlasach?

Centrum ma zawsze w sobie jakąś omnipotencję, niewykształconą formę, ukrytą treść. W centrum jest początek, tu rozpoczyna się droga. Przychodzi czas gdy punkt opuszcza swoje centrum i przesuwając się ku obwodowi zaczyna kształtować swoją odrębność, nabierać swoistych cech i podąża w stronę jakiejś specjalizacji. Z czasem staje się coraz bardziej określony, nabiera doświadczeń, wagi i znaczenia, ale jednocześnie wraz z rozwojem i dojrzewaniem - traci coś z tamtej prostoty dziewiczego początku.
W ten sam sposób z „punktu zero” ukształtował się kiedyś wszechświat, taki był mechanizm doskonalenia się prostych form życia w bardziej złożone czy przemiany komórek macierzystych w wyspecjalizowane tkanki. Według tej zasady dziecko rozwija się, z czasem traci swoją niewinność, nabiera doświadczeń i staje się dorosłym.

Oddalając się od Głogowca, będąc coraz dalej od rodzinnej ziemi, w jakiś sposób Faustyna utrzymywała jednak stale silną więź ze swoim centrum. Jako młoda dziewczyna musiała zerwać z silną na wsi tradycją posłuszeństwa rodzicom i wyrwała się „do życia doskonalszego”, ale w sercu pozostała nadal prostym, chłopskim dzieckiem, wiernym tradycji pokoleń, potrafiącym cieszyć się z prostych rzeczy i pokornie oddanym codziennym obowiązkom. Świeżość spojrzenia, intensywność i „czystość” odbierania świata i ludzi, naturalność, prostota i ciekawość – pozostały u niej na poziomie dziecka.

„Dzienniczek” tego nie opisuje, ale myślę, że w zakonnym życiu Faustyna stale była w łączności ze swoją rodzinną ziemią, z czasem swojego początku, z „punktem zero” który był jak czyste źródło, stale bijące najczystszą wodą, z którego czerpała przez całe życie.

Jadąc rowerem mijam miejsca, które dobrze znała. Czuła na pewno ten sam zapach parującej po deszczu ziemi. Mam teraz wrażenie, że ona stale tu wraca, że tą ziemię stale napełnia jej obecność.
I że z kazdym ożywczym deszczem spada na tą okolicę jej błogosławieństwo.

czwartek, 20 sierpnia 2015

zachwyt



Pamiętam temat mojej pracy maturalnej z języka polskiego:
„Przerażony - do czego zdolny jest człowiek, zachwycony jak piękna jest ziemia i świat” - słowa Karola Wierzyńskiego uczyń mottem swojego protestu przeciwko cywilizacyjnym zagrożeniom.

Przerażenie i zachwyt... smutek i radość, mrok i światło... między tymi dwoma biegunami powstało kiedyś napięcie, które było odtąd już we mnie i towarzyszyło mi stale w drodze. Aż do teraz.
Rozpacz i nadzieja, materia i duch, zło i dobro...
Maturę pisałem w czasach gdy obradował „okrągły stół”, wiatr nadziei na zmianę losu wiał z Zachodu, ze strony „prawdy i demokracji”, na Wschód odchodził chłód skompromitowanej stagnacji, ale już chwilę potem ten prosty dwubiegunowy podział świata wartości przestał być taki prosty.

Młodość ma przywilej odkrywania własnych prawd w świecie, który zaprasza tysiącem dróg.
Dziecko wyrusza w drogę z ufnością, odkrywa świat zachwycone nowymi kolorami i dźwiękami, ale krok po kroku odkrywa z czasem także Oświęcimie, Bośnie i Rwandy i dostrzega okrutną prawdę, że krzywda i cierpienie jednych to nieunikniona cena za przywileje i wygody innych.

W którymś momencie drogi dziecko staje się dorosłym. Przychodzi moment utraty prostej ufności w dobrą i przemyślaną konstrukcję spraw i świata.

Pamiętam gdy moja córka miała może 12 lat. Wróciła któregoś dnia ze szkoły i zadała mi pytanie:
- Tato, co to jest cywilizacja?
Zaskoczony pytaniem zacząłem zbierać myśli żeby poprawnie odpowiedzieć.
- Cywilizacja... to ogół dóbr materialnych i duchowych, jakie tworzą ludzie na pewnym etapie swojego rozwoju.
Zastanowiła się chwilę i odpowiedziała:
- A nam pani powiedziała, że cywilizacja, to wszystko to, co robi człowiek z lęku przed śmiercią.

Wiele lat później prowadząc zajęcia kreatywnego rozwiązywania problemów w ramach szkoleń z zarządzania projektami rozdałem uczestnikom czyste białe kartki papieru. Jeszcze zanim usłyszeli treść polecenia położyli kartki przed sobą – każdy w ten sam sposób – pionowo. Dziecko gdy dostaje do ręki kartkę, odruchowo kładzie ją w pozycji poziomej – do rysowania. Młody człowiek postrzega rzeczywistość szeroko, chłonie świat pełnią kształtów i kolorów i tak pragnie go oddawać. Człowiek dorosły kładąc kartkę pionowo jest już gotów do tworzenia listy, hierarchii, do budowania własnego porządku i do... obrony tego porządku przed myślącymi inaczej.

Dziecko jest ufne. Jego świat jest piękny i prosty. Nie ma w nim wrogów. Widziałem wiele razy dzieci o różnych kolorach skóry bawiące się razem w jednej piaskownicy, zajęte bez pamięci babkami z piasku i wiaderkami zamiast analizowaniem różnic w swoim wyglądzie.

On przywołał dziecko, postawił je przed nimi i rzekł:
Zaprawdę, powiadam wam, jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa...


Pewien sędziwy teolog, zapytany u schyłku życia co stanowi dla niego najważniejszą prawdę chrześcijaństwa, sumę chrześcijańskiego doświadczenia odpowiedział:

Pozostaję stale bezgranicznie zdumiony i zachwycony tym, że sam Bóg, w swojej nieskończonej rzeczywistości i wspaniałości, świętości, wolności i miłości, rzeczywiście i prawdziwie oddaje się całkowicie nam samym w stworzoności naszego istnienia i że wszystko inne, co chrześcijaństwo nam daje albo czego od nas żąda jest wobec tej prawdy tylko czymś tymczasowym czy też wtórną konsekwencją.

Czy te słowa można zrozumieć i przyjąć inaczej jak tylko stając się na powrót dzieckiem?

Czy istnieje droga powrotu do ufności i prostego zachwytu dziecka? Myślę, że ta droga musiałby prowadzić przez pozbycie się lęków dorosłości. Lęku przed utratą dorobku, prestiżu, lęku przed oceną środowiska, lęku przed byciem „niemodnym”, „odmiennym”, „dziwnym”, lęku porzed „obcymi”, lęku przed... śmiercią.

Wtłoczeni w sztywne role narzucone przez cywilizację, biegniemy coraz szybciej coraz węższymi korytarzami i coraz bardziej tęsknimy do wolności dziecka – coraz bardziej od tej wolności się oddalając.

Naiwne są te słowa. Niemal beznadziejnie naiwne.
Ale czy ufność nie musi pozostać naiwna?



sobota, 15 sierpnia 2015

Abraham i Odyseusz

Czytam o wędrówce-pielgrzymce Marka Kamińskiego szlakiem camino z Królewca do Santiago de Compostela. Znany podróżnik, zdobywca biegunów, autor metody „Zdobądź swój biegun”, ekspert w dziedzinie motywacji – po raz pierwszy w życiu wyrusza na prawdziwą pielgrzymkę.
Przyszły mi więc pytania. Każda droga przynosi doświadczenie i rozwija, ale czy droga podróżnika-zdobywcy i droga pielgrzyma to ta sama droga? A jeśli są różnice, to co różni wędrowanie (w poszukiwaniu odkryć, wiedzy, nowych terenów) od pielgrzymowania? Czy podróżnik może stać się pielgrzymem a pielgrzym – podróżnikiem? Przyszły mi na myśl dwie postacie: Abraham–pielgrzym i Odyseusz–wędrowiec.

Wiele ich łączyło. Żyli ponad tysiąc lat temu. Obaj opuścili swój rodzinny dom, swą ziemię ojczystą i obaj podjęli ryzykowną wędrówkę. Różniło ich jednak zasadniczo to, że Odyseusz od początku wiedział dokąd zmierza, jego droga – powrót do rodzinnej Itaki - była więc drogą wiedzy. Abraham natomiast nie znał celu, zaufał tylko obietnicy i wkroczył z wiarą w niepewność, poszedł drogą wiary.
Odyseusz wędrując powracał, a Abraham wciąż się oddalał. W porównaniu z podróżą Abrahama, która była w pewnym sensie drogą bez powrotu - wędrówka Odyseusza wydaje się być tylko pozorną podróżą i pozorną zmianą. Odyseusz wędruje po kole – z powrotem do punktu wyjścia. Podróż Abrahama była od początku nieprzewidywalna, była wejściem z wiarą w nieznane. Szedł ku temu co radykalnie inne, co nowe, co niezrozumiałe. A jednak szedł.

Droga Odyseusza i droga Abrahama są tak od siebie różne jak różnią się od siebie buddyjska sansara (zamknięte koło narodzin i śmierci) czy pokrewna jej filozofia „zamkniętego czasu” greckich filozofów od judeochrześcijańskiej koncepcji transcendencji, a więc przekroczenia. Transcendencja (bycie poza) to cecha Boga, bytu „poza” ludzkim pojmowaniem. Boga Hebrajczyków nie znali Grecy i nie znają go buddyści. Ale czy pielgrzymowanie jako „droga wiary” i „droga przekraczania” jest dla Greka i buddysty zamknięta? O kim można powiedzieć „wierzący” - nie w ujęciu dogmatycznym czy deklaratywnym, ale w ujęciu praktyki wiary, owego niezwykłego doświadczenia łaski i prowadzenia? Czy w chwili gdy stajemy w obliczu ostatecznych pytań albo ostatecznych wyborów – w momentach gdy decyduje się nasze człowieczeństwo (śmierć, przebaczenie, poświęcenie życia, zdrada) – czy wtedy działają jeszcze stare kryteria i podziały na „wierzących pielgrzymów” i „niewierzących wędrowców”? Każda droga, w której człowiek uczciwie mierzy się z niepewnością i nieprzewidywalnością odbiera mu dotychczasowe poczucie bezpieczeństwa, odziera z przyzwyczajeń i zafałszowanych obrazów, z kategorycznych sądów na temat siebie i otaczającej rzeczywistości, stawia wobec prawdy o sobie samym.

Oba archetypy: Odyseusza-wędrowcy i Abrahama-pielgrzyma są silnie obecne we współczesnej kulturze i tworzą pewne napięcie związane z koniecznością dokonania wyboru i opowiedzenia się: albo za kuszącą buddyjsko-grecką koncepcją życia jako ciągłego poszukiwania (zdobywania) i zaspokajania potrzeb (wiedzy, doświadczeń, przyjemności) albo za ryzykowną, niepewną i nie obiecującą „nic konkretnego” drogą przekraczania samego siebie, drogą poszukiwania prawdy o sobie, drogą do Sacrum.

Coś we mnie buntuje się przeciwko tej romantycznej „przygodzie” Odyseusza, tej ziemskiej wędrówce, przeciwko powrotowi do tego, co znane. Dusza pielgrzyma wolałaby wędrować szlakiem Abrahama, na spotkanie nieznanego, bez zamykania się w czterech ścianach ziemskich ograniczeń. Odyseusz jednak czuje zwykłą ludzką potrzebę powrotu do domu. Każdy pielgrzym zna to uczucie tęsknoty za łóżkiem, za spokojnym własnym kątem, uczucie które stale walczy z pragnieniem wyruszenia znowu o świcie...

Choć pragnienie metafizyczne prowadzi nas „tam”, do prawdziwej Ojczyzny niebieskiej, to jak Odyseusz najlepiej czujemy się „u siebie”. Różnica między ludzką potrzebą a metafizycznym pragnieniem jest taka, że swoje potrzeby człowiek zaspokaja, a pragnienie wzywa do pielgrzymki i każe przekraczać kolejne granice, prowadzi dalej i dalej i ziemska droga nigdy nie położy kresu temu pragnieniu i temu pielgrzymowaniu.
Z każdej podróży chętnie jednak wracamy do swojej Itaki.

Człowiek pozostaje rozdarty między pragnieniem Domu i ludzką potrzebą domu, między metafizyczną pielgrzymką i ziemską podróżą.





(wykorzystałem myśli św. Augstyna, Platona, A. Camus i esej wykład T. Gadacza "Filozofia podróży")

wtorek, 11 sierpnia 2015

wilk

Kilka dni przed Asyżem zaczęły się wielkie upały. Teren z każdym dniem stawał się bardziej górzysty i coraz ciężej było pchać w słońcu i pod górę ciężki wózek z obrazem. Wydawało się nam że wózek stawia opór nawet na płaskich odcinkach. Przyczyn szukaliśmy w zużytym łożysku przedniego kółka albo w hamulcach, które “nie odbijały”, ale to trud dziesięciu tygodni wędrówki i ostre słońce dawały się nam się tak we znaki. Wokoło rozciągała się malownicza Umbria, ojczyzna św. Franciszka. Były to okolice miasteczka Gubbio, słynnego z opowieści o tym, jak święty Franciszek na prośbę mieszkańców obłaskawił groźnego wilka. Z dawnych czasów niewiele zostało tu lasów, na pofalowanych wzgórzach przeważała kolorowa mozaika upraw słonecznika, oliwnych gajów, winnic i pastwisk. Cały czas głośno koncertowały świerszcze.

W czasie, gdy św. Franciszek przebywał w Gubbio, w okolicy pojawił się wilk, który napadał na inwentarz, a wkrótce potem również na ludzi. Ludzie bali się opuszczać domy po zmroku, bo w nocy wilk wychodził na żer i siał spustoszenie.

Dopiero pod wieczór temperatura nieco spadła i bardzo już zmęczeni zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na nocleg. Droga wiodła jakimś skrótem przez pola, z dala od ruchliwych arterii i wioski rozsiane były rzadko, więc marzenie o spaniu pod dachem stopniowo znikało wraz z chowającym się za horyzontem słońcem. Gdy zaczęło się ściemniać pojawiła się przed nami wielka stodoła pośrodku pustkowia, a przy niej zabudowania, które okazały się oborą. Nie było domu mieszkalnego, widać gospodarz dojeżdżał tutaj do pracy.
Są zwierzęta, więc jest na pewno jest woda – myśleliśmy z nadzieją na umycie się po długim dniu w kurzu i spiekocie.
Gdy zajeżdżaliśmy wózkiem pod dach wielkiej wiaty Wojtkowi wyrwało się: „Bogu hvala!”, podziękowanie, którego nauczyliśmy się od Chorwatów. To miejsce tamtego dnia było naprawdę naszą „ostatnią stodołą ratunku”.

Jeszcze zanim zapadła ciemność zobaczyliśmy zbliżający się samochód. Tak jak mogliśmy się domyślać, był to właściciel gospodarstwa, zaniepokojony obcymi na jego terenie. Luigi był niskim, krępym chłopem o bystrym spojrzeniu i ruchliwych rękach. Jego początkowy niepokój szybko ustąpił gdy wyjaśniliśmy mu że jesteśmy pielgrzymami z Polski i że pchamy wózek z obrazem Jezusa do papieża w Watykanie. Mapka trasy na burcie wózka wyjaśniła resztę. Gdy pokazaliśmy mu obraz był prawdziwie poruszony, a my ucieszeni, że mamy zgodę gospodarza na nocleg. Właśnie wtedy sygnał w telefonie Wojtka przypomniał, że godzina 21.00 to czas śpiewania Apelu Jasnogórskiego. My śpiewaliśmy a Luigi stał z nami w kręgu z rękami złożonymi do modlitwy.

Spokojni i wdzięczni Bogu pożegnaliśmy się serdecznie z Luigim, który jeszcze otworzył nam jedno z pomieszczeń prosząc tylko żeby uważać z ogniem przy stodole – bo to owoc jego całorocznej pracy.
Zasypialiśmy spokojni i wdzięczni Bogu.

Gubbio było zwykłym miasteczkiem zamieszkałym przez pracowitych ludzi, zwyczajnie zatroskanych o swoje rodziny, sklepy i zakłady. Pojawienie się wilka zburzyło spokój mieszkańców. Każdy kto szedł do lasu brał broń z sobą, jak gdyby szedł do bitwy. Mimo to, kto z wilkiem sam na sam się spotkał, nie mógł się obronić bo wielka była przebiegłość bestii.

Ze snu wyrwał nas hałas samochodów wjeżdżających na podwórko, ostre światła i podniesione głosy. Poderwaliśmy się ze śpiworów nie bardzo rozumiejąc co się dzieje. Okazało się, że farma nie należy tylko do Luigiego. Przyjechali wspólnicy, zaalarmowani że wokół ich dobytku ktoś się kręci. Latarki przestraszonych rolników oświetlały teraz wychodzące z ciemności nasze półnagie wytatuowane torsy. Podniesione głosy żądały od nas wyjaśnień, w tonie słychać było strach i oskarżenia o bezprawne najście własności prywatnej. Na nic zdały się nasze tłumaczenia, że mamy zgodę Luigiego, że jesteśmy pielgrzymami, że chcemy tylko odpocząć i rano ruszamy dalej.

Ciemności nie sprzyjały wzajemnemu zrozumieniu. Byliśmy poirytowani tym niesprawiedliwym atakiem, zmęczenie robiło swoje, ale gdy zaczęło padać słowo „Carrabinieri” (policja),, mrucząc pod nosem powoli zaczęliśmy zwijać nasz obóz. Popędzani przez wyraźnie przestraszonych Włochów pakowaliśmy się gubiąc w ciemności przedmioty. Czuliśmy niesprawiedliwość tej sytuacji, ale nie było rady.
Przez myśl przeszło mi jeszcze co św. Franciszek mówił do swoich braci o radości doskonałej, ale nie byłem teraz gotowy na jej przeżywanie. W gromadzie wojowniczych Włochów szczególnie głośna była starsza kobieta, widać że miała tu posłuch. Stojący przy niej chłopak i dziewczyna – może jej dzieci – milczeli. Gdy zaprzęgliśmy się do wózka i ruszyliśmy spod stodoły, gromada Włochów jakby się opamiętała, głosy ucichły i młodej dziewczynie wyrwało się westchnienie: „A piedi!” (pieszo!) - na tyle głośno, że usłyszeliśmy. Najwyraźniej Włosi zdali sobie sprawę, że naprawdę jesteśmy pielgrzymami i że wózek z obrazem Jezusa pchamy pieszo, nie używając samochodu. Chłopak zrobił krok w naszym kierunku i powiedział cicho: „Scuzi”, ale starsza kobieta stała obok nie poruszona z założonymi rękami. Było już i tak za późno, wózek już wtaczał się na asfalt.

Św. Franciszek postanowił wyjść wilkowi na spotkanie. Ruszył św. Franciszek w drogę ku miejscu, gdzie wilk miał leże. I oto w obliczu wielu mieszczan, którzy przyszli na ten cud popatrzeć, wyszedł wilk naprzeciw Św. Franciszka z otwartą paszczą.

Okazało się że w zamieszaniu podczas pakowania któryś z nas przerwał przewód od akumulatora i przestały działać światła wózka.
Milcząc wkroczyliśmy w czarną noc. Zmęczeni, źli na ponury los, bez realnej szansy na nocleg mieliśmy przed sobą perspektywę marszu aż do świtu, bo w ciemności nie sposób było znaleźć choćby kawałka trawy do spania. Ktoś włączył latarkę. W jej świetle ujrzeliśmy po obu stronach drogi ogrodzenie pod prądem. Trzeba było iść przed siebie. Tylko księżyc dawał trochę światła i jakby odrobinę nadziei.

Po kilku kilometrach pojawiły się zabudowania jakiejś wsi, ale szczekanie psów obudziło gospodarza, który pozbawił nas reszty złudzeń krzycząc: „Privato! Privato! (własność prywatna!).
Doświadczenie nocy to odrzucenie, upokorzenie, samotność. Gaśnie nadzieja. Czy ktoś, kto tego nie przeżył potrafi zrozumieć czym jest noc?
Stawialiśmy kroki mechanicznie. Wózek toczył się siłą swojej bezwładności. Nie widzieliśmy drogi przed nami i nie znaliśmy przyszłości. Wjeżdżaliśmy w noc jak w ciemną paszczę niewiadomego.

Franciszek, zbliżając się do wilka, uczynił znak krzyża świętego i przywołał go ku sobie, i rzekł: "Pójdź tu, bracie wilku. Rozkazuję ci w imię Chrystusa nie czynić nic złego mnie i nikomu".I dziw! Ledwo Św. Franciszek uczynił znak krzyża, straszliwy wilk zamknął paszczę i stanął.

Wtoczyliśmy się na szczyt wzniesienia. Zmęczenie dało o sobie znać tak dotkliwie, że postanowiliśmy rozbić tu obóz bez względu na wszystko. Nie pojawiały się żadne samochody więc ustawiliśmy odblaskowy trójkąt, rozciągnęliśmy plandekę na asfalcie przy drodze i położyliśmy się na niej w śpiworach.
Zasnęliśmy niemal natychmiast.

Rano obudziły nas ptaki. Światło wstającego dnia opromieniało piękną Umbrię. Ktoś zaspanym głosem rzucił żart, że skorpiony najwyraźniej nie gustują w naszych zapachach. Zastukał garnek - ktoś wyciągał kuchenkę żeby zrobić kawę. Byliśmy przynajmniej wyspani, a ze świtem wróciła nadzieja, że ten dzień ułoży się lepiej.
Wtedy zauważyliśmy w oddali zbliżający się samochód. Podnosił różowy obłoczek kurzu wspinając się na wzgórze po czym zatrzymał się obok nas. Patrzyliśmy na niespodziewanego gościa, który wyszedł z samochodu i szedł w naszym kierunku. To była tamta starsza kobieta, która zarządziła wypędzenie nas z farmy. Ale teraz była jakby odmieniona. Na twarzy miała niewyraźny uśmiech. Widziała teraz wyraźnie wózek z nadrukowanym na brezencie wizerunkiem Jezusa Miłosiernego i nas, rozłożonych na brezencie przy drodze. Zaczęła mówić coś do nas, ale niewiele zrozumieliśmy z jej włoskiego. Bardziej z miny i z tonu głosu poznaliśmy, że przyjechała żeby wyjaśnić wczorajsze wydarzenie. Była wyraźnie zakłopotana. Padło słowo „Scuzi” (przepraszam). A potem usłyszeliśmy „colazione” (śniadanie). Zrozumieliśmy, że kobieta zaprasza nas na śniadanie do swojego domu oddalonego o „due kilometri”.

Spojrzeliśmy po sobie. Jedni byli gotowi przyjąć zaproszenie, inni się wahali. Ktoś rzucił, że musielibyśmy pchać wózek dwa kilometry w przeciwnym kierunku, potem znowu wracać pod górę, że to nam nie po drodze. Kobieta stała czekając na naszą odpowiedź. Wtedy zobaczyłem, że ma na nogach zielone robocze gumowce. Były podarte na czubkach, mocno zużyte. Pomyślałem, że ta kobieta codziennie ciężko pracuje na swoim gospodarstwie, że jej farma to był może dorobek życia. Zwyczajnie bała się...obcy ludzie, noc... że mogą zaprószyć ogień...
Ktoś z nas uciął w końcu: - No colazione. Pelegrinaggio. (Nie ma śniadania, pielgrzymujemy dalej). W tych słowach słychać było jednak wyraźnie, że mamy do niej żal za wczoraj. Wczorajsze wypędzenie nas w ciemną noc pracowało dalej w nas wszystkich.
Kobieta najwyraźniej to zrozumiała. Stała jakoś bezradnie. I wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Grzegorz podszedł do niej, ukłonił się nisko i pocałował ją w rękę.
- No problemo - powiedział z uśmiechem. Kobieta była zbyt zaskoczona żeby zareagować, ale widzieliśmy, że ten gest zmienił ją na twarzy. Powoli odeszła do samochodu i zanim odjechała pomachała nam z uśmiechem na pożegnanie.

Teraz zrozumieliśmy, że cała ta historia była potrzebna. I nam i jej.

Wilk zawarł ze świętym umowę, że nigdy nie wyrządzi już nikomu krzywdy, w zamian za to mieszkańcy Gubbio będą go karmić.
Zdarzenie to wzbudziło taką wdzięczność, radość i podziw ludu, również dla pobożności świętego, że wszyscy mieli krzyczeć, chwaląc Boga, który im zesłał Św. Franciszka. Żył potem wilk wspomniany dwa lata w Gubbio, chodził poufale po domach od drzwi do drzwi, nie czyniąc zła nikomu i nie doznając go od nikogo. A ludzie żywili go uprzejmie. W końcu brat wilk umarł ze starości, nad czym mieszczanie ubolewali wielce.


Według miejscowej legendy miasto wyprawiło wilkowi uroczysty pogrzeb i zbudowało kościół pod wezwaniem św. Franciszka, proroka pokoju. I pomimo że zwierzę przyczyniło się do śmierci wielu osób, historia wilka z Gubbio pozostała w pamięci potomnych jako znak świętości Franciszka i dowód wszechmocy Boga.


Podczas renowacji kościoła w Gubbio w 1872 roku, pod kamienną płytą przy ścianie odkryto dobrze zachowany dużych rozmiarów szkielet wilka. Wiek kości oszacowano na co najmniej kilkaset lat. Po zabezpieczeniu i odnowieniu miejsca kości wilka zostały ponownie złożone i spoczywają tam do dziś.

czwartek, 6 sierpnia 2015

rozeznanie

Pchaliśmy wózek przez jedno z miast na Słowacji i była już pora, kiedy zmęczeni rozglądaliśmy się za noclegiem. Chodnikiem obok nas przechodziła akurat zakonnica z grupą młodzieży, przystanęli zaciekawieni i wywiązała się rozmowa. Po chwili siostra prowadziła już nas na nocleg do swojego klasztoru trzy ulice dalej.

Po wniesieniu obrazu do klasztornej kaplicy, rozlokowaniu się w wygodnych pokojach i wspólnej kolacji, przyłączyliśmy się do wieczornej modlitwy sióstr, po której miały cotygodniową spowiedź. Spowiadał starszy zakonnik, franciszkanin, miał na imię Leopold, siostry mówiły o nim z dużym uznaniem. Gdy spytałem siostrę przełożoną czy mógłby wyspowiadać także mnie, odpowiedziała, że bez problemu, tylko na końcu, po siostrach. Gdy czekałem w kaplicy robiąc rachunek sumienia zastanawiałem się czy język słowacki nie będzie problemem, ale byłem jakoś spokojny.

Gdy przyszła moja kolej, wszedłem do pokoiku gdzie na jednym z dwóch foteli siedział ubrany w brązowy habit starszy franciszkanin z krótką siwą brodą. Łagodnym uśmiechem dał mi znak żebym zajął miejsce. Spowiedź trwała pewnie kwadrans. Może to kwestia tej wyjątkowej sytuacji - wiedział, że jestem w pielgrzymce do Rzymu - ale przekazał mi też kilka myśli jakby poza spowiedzią. Nawiązała się rozmowa, w której poczułem, że mogę zadać mu nurtujące mnie pytania, które ze sobą niosłem. Dotyczyły mojej przyszłości. Wysłuchał mnie uważnie, po czym podzielił się ze mną czymś, co okazało się jakby metodą duchowego rozeznawania. Wygłądało na to, że ta metoda to owoc jego wieloletnich doświadczeń jako spowiednika i kierownika duchownego. Mówił skromnie i naturalnie, że wiele jest sposobów i że on zna akurat taki. Pamiętam,że słuchając go wtedy byłem pod dużym wrażeniem prostoty i wewnętrznej siły która od niego emanowała.

Poniżej przytaczam to, co zapamiętałem z jego słów. Nie jest to niestety wierny zapis wypowiedzi o. Leopolda – od tamtego wieczoru minęło już trochę czasu, poza tym nie znałem wszystkich słowackich słów – ale odtwarzam to tak wiernie jak potrafię.

Metoda rozeznawania wg ojca Leopolda

Nasze życie to droga, która w pewnym momencie dochodzi do rwącej rzeki. Nie wiemy co począć dalej bo nie ma przez nią mostu, a nurt jest zbyt niebezpieczny żeby pokonać go w bród. Wyobrażmy sobie że to, co rozciąga się przed nami to nasza przyszłość, a za nami jest życie, które przeżyliśmy do tej pory. Żeby przejść na drugą stronę potrzebne są kamienie, po których stąpając pokonamy niebezpieczną rzekę. Patrząc wstecz widać że kilka takich kamieni już postawiliśmy za sobą w nurcie rzeki (posiadamy juz jakieś życiowe doświadczenia i osiągnięcia, a nawet porażki są ważnymi doświadczeniami), ale potrzeba ustawić ich jeszcze kilka żeby osiągnąć drugi brzeg. Te kamienie które mamy postawić przed sobą to właśnie te wydarzenia, które będą miały miejsce w przyszłości, te kamienie ilustrują to co spotka nas w dalszej drodze przez życie.

W pewnym momencie życia stajemy wobec sytuacji, która wymaga podjęcia ważnej decyzji – i nie wiemy jaką decyzję podjąć. Albo dochodzimy do punktu, który jest ślepą uliczką, albo wreszcie dojrzewamy do przeprowadzenia w życiu zmiany, ale nie wiemy w jakim kierunku pójść.

Metoda ojca Leopolda może wtedy pomóc.

Metoda składa się z trzech kroków, które należy wykonać w modlitwie do Ducha Świetego – prosząc o dar poznania. Metoda nie jest żadnym algorytmem, wróżeniem ani prognozowaniem przyszłości. Ma jedynie pomóc zmierzyć się z tym, co dotychczas przeszkadzało w dostrzeżeniu kierunku rozwoju w życiu. I jeszcze jedno: nie ma żadnej gwarancji że ta metoda zadziała. Powodzenie zależy od wielu czynników, jak uczciwość i rzetelność czy zdolność do wglądu w swoją prawdziwą przeszłość.

Krok 1.
Ojciec Leopold proponuje wykonać trzy pięciopunktowe listy:
LISTA 1: wypisz pięć wydarzeń (dobrych lub złych), które miały dotychczas największy wpływ na twoje życie (pozytywny lub negatywny)
LISTA 2: wymień pięć twoich pozytywnych cech lub umiejętności, które dotąd w sobie wypracowałeś (pięć mocnych stron)
LISTA 3: pięć cytatów z Pisma Świętego, które najmocniej do ciebie przemówiły (utrwaliły się w twojej pamięci, miały na ciebie największy wpływ)
Przy tworzeniu tych list nie należy się spieszyć. Niech będą dobrze przepracowane. Ja np. tworząc listę ważnych wydarzeń w życiu wypisałem ich 10 po czym drogą selekcji eliminowałem kolejno te o mniejszej wadze – aż zostało 5 najważniejszych.

Krok 2.
Utworzone listy należy teraz odnieść do fragmentu Listu do Galatów, który mówi o owocach Ducha Świętego (Ga 5, 22-25):
Owocem zaś ducha jest: miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność,
łagodność, opanowanie. Przeciw takim [cnotom] nie ma Prawa. A ci, którzy należą do Chrystusa Jezusa, ukrzyżowali ciało swoje z jego namiętnościami i pożądaniami. Mając życie od Ducha, do Ducha się też stosujmy.


Metoda zakłada, że dobre decyzje (mieszczące się w planie Bożym, a więc będące Jego wolą) można podejmować tylko w duchu wolności (a więc gdy nie jest się ograniczonym wpływem ciała - materii). Stworzenie trzech list ma pomóc w spojrzeniu na nas i nasze życie (na to, co nas ogranicza i na to, co jest dla nas szansą) w sposób szeroki, pełny, nieskrępowany i pozbawiony lęku czy wstydu. Tylko gdy staniemy w prawdzie (w duchu wolności) o sobie i swoim dotychczasowym życiu możemy spojrzeć uczciwie w naszą przyszłość.
Św. Paweł pisze: Ku wolności wyswobodził nas Chrystus. A zatem trwajcie w niej i nie poddawajcie się na nowo pod jarzmo niewoli! (Ga 5, 1).

Krok 3.
Podczas rozważania w Kroku 2 (odnoszenie fragmentu Listu do Galatów do trzech list) w naturalny sposób powinny pojawić się cele, do jakich należy kierować się w życiu. Mogą to być cele trudne albo mało realne – nie należy ich wtedy od razu odrzucać. Teraz należy nazwać pięć konkretnych wydarzeń, które pojawiają się w tych kierunkach i wynikają z Kroku 1 i Kroku 2. To będą kamienie milowe w twoim życiu, które pozwolą ci iść dalej przez rzekę.

Jeszcze jedno. Metoda ojca Leopolda nie jest łatwa. Może okazać się bardzo trudna albo nawet niemożliwa do przeprowadzenia za pierwszym razem. Nie istnieje też żadna gwarancja że metoda zadziała. Przedstawiam ją tak, jak ją zapamiętałem i nie przyjmuję żadnej odpowiedzialniości za złe jej przeprowadzenie. W moim przypadku ta metoda przyniosła niezwykłe rezultaty i stworzyła plan, który teraz realizuję.

Ja żeby pokonać 3 zalecane kroki i uzyskać pięć kamieni milowych na moje dalszej życie – musiałem zamknąć się na 6 dni na pustelni w górach. Nie chodzi pewnie o to, żeby od razu wyjeżdżać gdzieś daleko i odcinać się od świata, ale z pewnością warto na ten czas oddalić się od swoich dotychczasowych nawyków, wyjść poza codzienne przyzwyczajenia i schematy – żeby otworzyć się na tą prawdę, ktróra cały czas w nas jest i czeka na odkrycie.

Nie muszę dodawać, że Spowiedż Święta i stan łaski uświęcającej są istotne dla powodzenia tej metody.

sobota, 1 sierpnia 2015

otchłań

1 sierpnia to przypomnienie dwóch otchłani: Warszawy i Auschwitz.
Rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego i rocznica pamiętnego apelu w obozie w Oświęcimiu, na którym wyniszczony człowiek w pasiaku oddał swoje życie za drugiego człowieka.
Otchłań Warszawy i Otchłań Auschwitz.

1 sierpnia, sobota. Pielgrzymka zakończyła się ponad dwa tygodnie temu. Teraz czas poukładać sprawy codziennego życia. Nocuję dziś w klasztorze franciszkańskim w podwarszawskim Niepokalanowie.

Trzeba choć jeden raz nad przepaścią stanąć...
gdzie przestaje serce bić.
Kto nie spojrzał prawdzie w oczy
nie wie co to znaczy żyć.


Śpiewaliśmy tą piosenkę w drodze z Obrazem do Rzymu. Gdy było ciężko siadaliśmy na krawężniku obok wózka. Ojciec Grzegorz w czarnym habicie z białymi płatami od wypoconej soli wyciągał gitarę i śpiewaliśmy.

Trzeba choć jeden raz nad przepaścią stanąć

Każdy z nas, Pielgrzymów Miłosierdzia, przeżył kiedyś swoje doświadczenie otchłani – ciemności, bezsilności, rozpaczy – w więzieniu, w nałogach, w przemocy. Upadając na dno bólu i samotności, w okrutnym unieruchomieniu dusza czuje, że to już koniec, że dalej nie ma już nic... i wtedy pojawia się to „albo”, ta iskra, którą można dostrzec tylko tam, będąc na dnie otchłani. I wtedy, czepiając się tego ostatniego „albo” dusza może dostrzec otwierającą się przed nią drogę. Dzisiaj wiemy, że tylko Miłosierdzie ma moc żeby podnieść z tchłani, tylko ono może wskrzesić nadzieję, tylko ono jest daje prawdziwą obietnicę prawdy.

Matthias Shenk z 46 baonu szturmowego wspomina „zdobycie” prawosławnego sierocińca przy ul. Wolskiej w pierwszych dniach sierpniu 1944 roku:

„Wysadziliśmy ciężkie drzwi, chyba do szkoły. Dzieci stały w holu i na schodach. Wystraszone. Dużo dzieci z rękami wysoko w górze. Patrzyliśmy na nie kilka chwil, po czym przyszedł Dirlewanger i kazał wszystkie zabić. Rozstrzelali je a potem po nich chodzili i rozbijali główki kolbami. Krew ciekła po tych schodach. Tam w pobliżu jest teraz tablica, że zginęło 350 dzieci, ale myślę, że było ich więcej, chyba z 500”.

Nad otchłanią nie ma już słów.
Stojąc nad przepaścią można zobaczyć nieskończoną pustkę albo...
czarny cień Krzyża.
Czy bez łaski można temu sprostać?
Czy bez Nadziei możliwe jest życie po otchłani Warszawy?

Ojciec Grzegorz, franciszkanin z Łodzi, którego żartobliwie nazywamy „bratem ojcem” przed pielgrzymką do Rzymu wręczył nam szczególną relikwię. Odręczny autograf świętego Maksymiliana nakreślony drobnym pismem na pożółkłej kartce z wydrukowanym na odwrocie po włosku tekstem pierwszej tajemnicy różańcowej: „Zwiastowanie Najświętszej Maryi Pannie”. Autograf pochodzi jeszcze z czasów rzymskich studiów Maksymiliana. Ta karteczka towarzyszyła nam przez 90 dni drogi z Obrazem do Rzymu. Ojciec Grzegorz nosi taki sam habit jak Kolbe. Pchał z nami wózek przez Włochy nie zdejmując go nawet w upale. Nasz „ojciec brat” też miał kiedyś swoje doświadczenie otchłani. Pewnie dlatego tak dobrze rozumie tą drogę.

W swojej ostatniej woli, zanim go aresztowało Gestapo, ojciec Kolbe powiedział do braci:

„ Ja bym chciał i pragnął być startym na proch dla sprawy Niepokalanej. A ten proch żeby wiatr rozniósł po całym świecie iżby z tego nic nie pozostało”.

W zdumiewający sposób jego testament spełnił się niedługo potem, gdy w sierpniu 1941 roku wiatr rozwiewał nad barakami dym z krematoryjnego komina.

Odwiedzam Niepokalanów regularnie od dziesięciu lat. Często przychodzę na cmentarz. To miejsce zawsze pomaga zebrać myśli. Kiedyś spotkałem tu amerykańskiego profesora historii, Claude'a Fostera, baptystę z Pensylwanii, który odwiedzał Niepokalanów przez kilkanaście lat – zbierając materiały do monografii o polskim męczenniku. Obszerną biografię świętego, jedną z najlepszych jakie powstały, zatytułował: „Rycerz Maryi”. Książka doczekała się się już z tłumaczeń na język angielski, niemiecki i włoski. Znałem dobrze angielski więc spędziliśmy w Niepokalanowie dwa dni na rozmowach, spacerując klasztornymi alejkami i odwiedzając klasztorne archiwum i muzeum świętego.
Byłem zdumiony zapałem z jakim pracował ten starszy już człowiek. Gdy wypisał mi dedykację na polskim wydaniu książki, zadałem mu pytanie:

- Proszę mi powiedzieć. Dlaczego pan, protestant, amerykanin, nie mający wcześniej kontaktów z Polską, dlaczego poświęcił pan kilkanaście lat życia na studiowanie życiorysu polskiego katolickiego księdza, w dodatku tak mocno oddanego Maryi?
Profesor odpowiedział bez zastanowienia trzema słowami:

- Self sacrificing love (Miłość samopoświęcająca)

Philippe Maxence w książce „Kolbe, the martyr” pisze:

„Trzydziestego pierwszego maja numer 16670 trafił do komanda Babice. Kapo tego komanda, Heinrich Krott, otrzymał rozkaz , by „księży darmozjadów” nauczyć pracować jak należy. W Babicach więźniowie grodzili płot wokół pastwiska, dźwigając gałęzie i belki. Przez dwa pierwsze tygodnie czerwca 1941 roku ojciec Kolbe nosił ogromne bale, bity do krwi kijem gdy upadał pod ciężarem. Krott upatrzył go sobie na ofiarę, widać nie mógł znieść spokoju i wytrwałości więźnia. Podczas przerwy kazał zakonnikowi położyć się na belce po czym bił go aż ten przestał się ruszać. Krott zepchnął go w błoto i przykrył stertą gałęzi. Pod koniec dnia towarzysze zanieśli go nadal żywego do obozu.”

Czy bez wiary można temu sprostać?
Czy bez Nadziei możliwe jest życie po otchłani Auschwitz?

Czasem ma się ochotę krzyknąć:
- Pokażcie mi jakąś inną nadzieję niż Krzyż! A jeśli nie potraficie pokazać, to zamilknijcie z całym tym waszym humanizmem!

Ale nad otchłanią nie padają żadne słowa.

Dante kończy „Boską komedię” strofą:

Fantazji wzniosłej tu zabrakło lotu
ale mej woli i mych pragnień gońce
w ruch już wprawiła na kształt kół obrotu
Miłość, co gwiazdy porusza i słońce.

Profesor Foster zmarł w 2012 roku. Czasem otwieram egzemplarz książki którą dostałem od niego wtedy w Niepokalanowie i czytam dedykację:

„Niech świadectwo życia i śmierci św. Maksymiliana inspiruje cię i podnosi”

poniedziałek, 27 lipca 2015

pustelnia

Pierwsza myśl po przebudzeniu: gdzie ja jestem? Dlaczego śpię tu sam? Gdzie są chłopaki?
Po chwili zdaję sobie sprawę, że to już nie pielgrzymka. Nie pchamy już razem wózka z obrazem. Jestem od wczoraj na pustelni braci Albertynów pod Kasprowym Wierchem. Górskie powietrze daje tu dobry, głeboki sen. Zdrzemnąłem się po obiedzie ledwo na pół godziny. Budzenie się jest jak wytaczanie się wózkiem z długiego tunelu w Apeninach.

Wychodzę z kubkiem kawy na kamienny taras pustelni żeby popatrzeć na Tatry. Aksamitną ciszę pogłębia delikatny szum dochodzący zza lasu u podnóża góry. Wierzchołki drzew są nieruchome, więc to musi być szmer potoku. Ciepłe światło zachodzącego słońca ubrało Kasprowy Wierch w miękki stalowo-szary płaszcz z beżową podpinką, a poniżej przykryło zbocza kaszmirowym szalem ciemnej i miejscami żywszej zieleni. Gasnący dzień, jakby świadom zbliżającego się końca, zapragnął jeszcze wyrzucić na wielki ekran gór swoje kolory, przesunięte teraz w stronę czerwieni. Szybko zauważam w nich zmianę. Beże jakby zrudziały, a potem zaczęły czerwienieć. Zielenie też pociemniały a skalne szczeliny nabrały kontrastu i poczerniały. Na moich oczach góry zmieniały się wraz z ruchem słońca, które zachodzi tu szybciej niż na nizinach. Spojrzałem jeszcze na chmury, które jak rozwiany dym sunęły nad turniami przybierając fantastyczne kształty, szaroniebieskawe obłoki, miejscami z różową wyściółką. Jeden przypominał skorpiona z odwłokiem skierowanym w dół. Zamknąłem oczy na kilka sekund ciekaw jego przemiany. Gdy otworzyłem okazał się orłem ze skrzydłami rozpostartymi do lądowania, który zmienił się w wielbłąda o trzech garbach, a po chwili rozpłynął się i zniknął w ciemniejącym błękicie.

Brat Albert założył pustelnię w tym pięknym zakątku Tatr, bo jako wrażliwy na piękno malarz pragnął by jego bracia mogli tutaj regenerować siły do pracy w zakładanych przez niego domach dla najuboższych. W refektarzu pustelni wisi oryginalnych rozmiarów reprodukcja jego słynnego obrazu "Ecce homo", którego nigdy nie ukończył. Stonowane rudości i gasnące czerwienie szaty Jezusa przypominają zachód słońca w Tatrach. Na głowie cierniowa korona, na szyi powrozy, w ręku trzcina. Za chwilę rozpocznie swoją ostatnią drogę, której kresem będzie śmierć na krzyżu.

Pamiętam z 90-dniowej drogi Obrazu przez sześć krajów, że Oblicze Jezusa wystawiane przez nas w każdym z nawiedzanych kościołów za każdym razem wyglądało inaczej. Natężenie i kąt padania światła, układ okien w świątyni, witraże – wszystko to wpływało na obraz, który w nowym otoczeniu dostawał za każdym razem jakby nowe życie. Inaczej wyglądał w naturalnych promieniach słońca, inny był w blasku świec, inny w świetle elektrycznym. W zależności od miejsca kolory zmieniały odcienie i tonację. Połyskliwy werniks raz dodawał wizerunkowi kontrastu, to znowu tak mocno odbijał światło, że blask przesłaniał postać Chrystusa. W tej ciągłej zmianie obrazu odkrywaliśmy jakby tajemnicę życia, którego nie można zatrzymać ani pochwycić jakimś ludzkim wyjaśnieniem. Jezus był inny niemal za każdym spojrzeniem. W Ewangeliach nie ma żadnej wzmianki na temat wyglądu nauczyciela z Nazaretu. Nie ma słowa na temat rysów twarzy, sylwetki, koloru oczu, włosów. Można się tylko domyślać, że porywając słuchaczy opowieściami o Królestwie, przemieniał się przed ludem i uczniami. Raz jaśniał, to znowu znikał w ciemności, Jego włosy złociły się w słońcu, to znowu czerniały gdy usuwał się w cień albo czerwieniły się od płomieni ogniska.

Barwny spektakl na zboczach Kasprowego Wierchu dobiegał końca. Gdzieniegdzie przebijał jeszcze fragment zieleni, ale mrok gęstniał coraz szybciej i w pewnej chwili zapadła noc.

Św. Brat Albert przeżył swoją noc ciemną gdy wstąpił do nowicjatu jezuitów. Cierpienie duszy którego wtedy doświadczył wyjaśnił mu po latach słynny karmelita św. Rafał Kalinowski, także powstaniec styczniowy, przywołując pisma św. Jan od Krzyża. Ten wielki duchowy nauczyciel karmelu wyjaśnia, że początkiem wzrostu na drodze duchowej jest noc oczyszczenia. Ten czas duchowej ciemności ma wyjaśnienie w nocy naturalnej, przed którą człowiek zawsze odczuwał lęk. Noc, która jest brakiem światła, oddziela człowieka od stworzenia, od zmysłowych doznań, pozbawia władzy zmysł wzroku, zabiera pewność. Oko, niezdolne teraz do percepcji kształtów i kolorów, jest jak unieruchomiona dusza, jak człowiek w zamknięciu, bez możliwści działania. Dopiero taka noc wprowadza człowieka w samotność oczyszczenia. Samotność oczyszczenia odsłania prawdziwy dramat człowieka, ujawnia jego słabość i iluzje samowystarczalności. Odcięty od zgiełku dnia, pozbawiony wrażeń i emocjonalnych reakcji, nie mogąc już karmić swoich głodów i pragnień – człowiek przestaje zaspokajać sam siebie i po raz pierwszy uczciwie stawia pytanie o swoją powinność wobec Boga. Pierwsza iskra światła pojawia sie na dnie otchłani. Jak zmierzyć się z tą samotnością i nie popaść w obłęd? W książce pt. "Duchowe leczenie schizofrenii" autor, znany psychiatra, stawia tezę, że nawet w ciężkich przypadkach schizofrenii, spętany niemocą jest tylko ośrodek emocji. To jest właśnie tajemnica Bożego Miłosierdzia. Tło obrazu Jezusa Miłosiernego z wizji św. Faustyny wygląda na czarne, ale to nie jest czerń! Czarny to kolor zła, chaosu, grzechu i ... pustki. Kolor z którego wyłania się Jezus Miłosierny to indygo, głęboki granat. Ten kolor to jakby gęsty błękit, a więc znak, że nie istnieje taka ciemność, że nie ma takiego opuszczenia, takiej samotności i takiego cierpienia, do którego nie zstąpiłby Jezus i nie czekał tam na opuszczonego, samotnego i cierpiącego. Ta ciemność samotności oczyszczenia nie jest więc ciemnością absolutną, bo prowadzi na spotkanie światła, tej iskry, która pojawia się właśnie na samym dnie otchłani.

Zrobiło się chłodno. Reszta kawy zdążyła już ostygnąć. Na niebo wyszedł księżyc, jak strażnik obietnicy, że o świcie ciemność znowu ustąpi miejsca światłu. Światłu, które znów przywróci górom żywe kolory.

piątek, 24 lipca 2015

Jak daleko...?

Roman Zięba odpowiada na pytania Pawła Krzemińskiego

PK: - Jak daleko jest w stanie zajść człowiek?

RZ: - Ja teraz zadaję sobie pytanie nie o ilość kilometrów, tylko o te granice wewnętrzne, które się w drodze pokonuje.

No właśnie, to pytanie było trochę z podtekstem, bo myślę, że żeby wyruszyć w drogę, w taką drogę, trzeba w życiu coś przejść. Może trzeba dojść do ściany albo do jakiegoś wydarzenia, które mówi: “Nie, dalej tak się nie da”. Albo życie stawia w takiej sytuacji, że dalej nie ma już nic. Co sprawiło że jednak wyruszyłeś?

Zaczęło się chyba od... unieruchomienia, od upadku... to znaczy od poczucia całkowitej bezsilności. Ja przez wiele lat miałem w życiu “z górki”, to znaczy z powodzeniem budowałem konstrukcje, które były może nawet wielkie i spektakularne, ale okazały się bardzo nietrwałe i w pewnym momencie wszystkie się zawaliły. Było to dla mnie tym boleśniejsze, że byłem z zawodu ekspertem od skutecznego działania. Pracowałem z sukcesem jako kierownik projektów, konsultant i trener w dziedzinie zarządzania projektami informatycznymi, budowlanymi, społecznymi. Byłem osobą, której powierzano duże i odpowiedzialne przedsięwzięcia, która uczyła innych o sukcesie i o ryzyku, w biznesie i w życiu...

Czyli rzutki manager...

Tak, pracowałem w korporacji, wiele lat w Warszawie. No i... stałem się... stałem się przykładem porażki, całkowitej porażki. W krótkim czasie straciłem właściwie wszystko, co wtedy miało dla mnie wartość. Aresztowanie za moje azjatyckie sprawy sprzed lat, cela, rozpacz i strach. Spadłem na dno. I potem, mimo desperackich prób, już nie byłem w stanie tego odbudować. To był koniec życia jakie znałem. Bolało bardzo mocno, bo skoro rozumowo, tak teoretycznie, o sukcesie wiedziałem wszystko i jeszcze uczyłem tego innych, to jak to się stało, że wszystko mi się zawaliło: rodzina, firma, którą prowadziłem, całe moje życie? I to był moment, kiedy właśnie w tej bezsilności, tracąc wszystko, także poczucie sensu w życiu, wyruszyłem w drogę. Czułem, że nic innego mi już nie pozostało jak tylko szukać odpowiedzi na to najważniejsze pytanie tam, w drodze. I tak się zaczęło.

Chciałeś rozliczyć się z przeszłością czy szukać tego sensu o którym mówiłeś, spojrzeć w oczy przyszłości?

Właśnie... Dopiero długi czas później, po latach i tysiącach kilometrów samotnej drogi, zdałem sobie sprawę, że idąc cały czas niosłem plecak pełen kamieni. Że niosę ciężary, które tak naprawdę nie są moje, że ja cały czas brałem je na siebie. To była droga pokuty. I przyszedł taki czas, a to się stało pod Moskwą w zeszłym roku, na koniec mojej pielgrzymki na Wschód, kiedy poczułem wyraźnie, że ktoś mi te kamienie z plecaka wyjmuje. To był ważny moment, chyba siedem lat od początku, od wyruszenia w drogę, od załamania się mojego życia. Właśnie wtedy pod Moskwą nastąpiło jakieś rozliczenie. Ja pamiętam, to było w przeddzień chrztu Rusi, 28 lipca, okrągła 1025-ta rocznica jeśli dobrze pamiętam. Miałem namiot rozbity nad rzeką pod murami Monastyru Borowskiego, lampkę zapaloną przeed ikoną, i tam przyszło słowo z Listu do Rzymian.

Pamiętasz jakie to było słowo?

Tak. Ten fragment brzmiał:
Lecz jeśli nasza nieprawość uwydatnia sprawiedliwość Bożą, to cóż powiemy? Czy Bóg jest niesprawiedliwy gdy okazuje zagniewanie? - wyrażam się po ludzku. Żadną miarą! Bo w przeciwnym razie jakże Bóg będzie sądzić ten świat?
Ale jeżeli przez moje kłamstwo prawda Boża tym bardziej się uwydatnia ku Jego chwale, to jakim prawem jeszcze i ja mam być sądzony jako grzesznik?

Co się wtedy stało?

Poczułem wielką ulgę. Poczułem mocno, że coś się dopełniło, że z czymś się rozliczyłem. Zniknął ciężar, kamienie zostały wyjęte z plecaka. Spakowałem się i wróciłem do Polski. Moja droga weszła w całkowicie nowy etap.

Czyli finał to nie był... Ale może warto zapytać o początek tej drogi. Bo nie ty jeden stajesz w obliczu takiego faktu, że coś w życiu sie rozsypuje w proch i pył. I wtedy pomysły mogą być różne: jedni się załamują, inni myślą nawet o ostatecznych rozwiązaniach, jak samobójstwo. Jeszcze inni próbują zakasać rękawy i wszystko odbudować albo zmienić fach, zmienić podejście do życia lub robią coś, co pozwala im zapomnieć. Ty wyruszyłeś w drogę. Dlaczego wybrałeś akurat taki sposób żeby znaleźć to, co chyba każdy chciałby znaleźć, czyli ten sens i zrozumienie tego, co się stało?

Mogło być tak, że wyruszenie w drogę akurat w moim przypadku było wyborem wynikającym z jakiejś mojej motoryki wewnętrznej, z mojej wrażliwości i sposobu przeżywania świata. Akurat wyruszenie w drogę, przy tej mojej dotychczas tak racjonalnej ocenie świata, było mi potrzebne... Ja pamiętam moja pierwsza samotna pielgrzymka to była droga do Rzymu. Byłem na początku nawracania się, bo będąc ochrzczony jako dziecko, nawracałem się dopiero w życiu dorosłym. Chodziło chyba o to, żebym jako ekspert od tych back-up'owych planów, od analizy ryzyka, od teorii sukcesu, żebym zaczął rozdawać to, co sobie dotąd zawsze gromadziłem “na czarną godzinę”. Obciążało mnie mnóstwo rzeczy, takich jak: dodatkowy polar, rezerwowa para butów (bo co będzie gdy mi pierwsze zamokną?), zapas konserw – bo szedłem “zdając się na Opatrzność” czyli bez pieniędzy, ale stale było pytanie: co będę w takim razie jadł? I jedzenia brałem tyle, że nie mogłem iść z tym ciężkim plkecakiem. Jako ekspertowi od ryzyk, od planowania i od optymalizacji, przyszło mi w pewnym momencie dzielić się, oddawać to co dźwigałem spotykanym ludziom. I to było moje pierwsze ważne odkrycie w drodze: że oddając – dostaję. W praktyce to było tak, że dzieciom cygańskim pod Częstochową rozdałem część rzeczy i jedzenia. Z takim bólem i niepewnością to robiłem, bo przecież co będę potem jadł? Ale jednak oddawałem żeby iść, no i wieczorem tego dnia pierwsze zaskoczenie, bo ktoś zaprosił mnie do swojego domu na kolację. W zamian poprosił mnie o modlitwę w jakiejś intencji, żebym ją zabrał do Rzymu. I tak zacząłem odkrywać, że oddając – otrzymuję. To oddawanie było odkryciem. Było to trudne, musiałem wiele oddać, a to był dopiero początek mojego oddawania.

No wiesz... sposoby podróżowania są różne. Można gdzieś polecieć samolotem. Jeśli ktoś lubi krajobrazy, wybierze pociąg. Można też wsiąść na rower. Ty jednak wybrałeś pieszą drogę pozbywając się zabezpieczeń. Dlaczego?

Myślałem o tym później... spotykając w kolejnych latach pielgrzymowania ludzi, którzy do nas dołączali, oni też wyruszali w drogę właśnie pieszą. Piesza droga wiąże się z kilkoma istotnymi elementami. Po pierwsze... to samotność. Taka droga prowadzi na spotkanie z samym sobą w ciszy, w odosobnieniu, często w poczuciu odrzucenia, a nieraz także w upokorzeniu. Druga rzecz to jest wysiłek, który jest wpisany w taką wędrówkę. To jest zderzenie się ze swoimi słabościami fizycznymi i psychicznymi: np. z brakiem wytrwałości, ze zmęczeniem, z brakiem konsekwencji. I wreszcie piesza pielgrzymka to konfrontacja ze zmiennością otoczenia, konkretnie krajobrazu – raz się idzie pod górę, raz z góry, różna jest też pogoda: raz zimno raz ciepło, deszcz, to znowu upał. Różnych ludzi się spotyka – nie zawsze takich pomagających czy przyjaznych. Z tym wszystkim człowiek się mierzy właśnie w samotnej pieszej pielgrzymce. Ja na początku nawet nie nazywałem tego pielgrzymką. Nie miałem wielu religijnych doświadczeń ani wiedzy na ten temat. Bardziej może chciałem sie wyrwać z pewnego stanu w którym tkwiłem. Czułem, że potrzebuję jakiegoś odarcia się ze złudzeń, z tej nieprawdy o sobie samym – bo ja czułem że jestem zakłamany i jakoś się tego chciałem pozbyć. Gdzieś poczułem że to się może stać właśnie w takim samotnym wejściu w niepewność. Dlatego w moim przypadku pojawiła się akurat taka droga. Aczkolwiek teraz, patrząc z perspektywy lat na to, wiem że tą drogę do środka, do centrum, do prawdy o sobie, można odbywać także na inne sposoby i na innych szlakach. Teraz już to wiem. Wiele jest pewnie takich osób, które nawet nie wiedząc o tym, pielgrzymują. Wielokrotnie o tym rozmawialiśmy w drodze z Wojtkiem, z którym w pielgrzymkach spędziliśmy razem wiele tygodni. Dochodziliśmy do tego, że np. samotne matki samotnie wychowujące niepełnosprawne dzieci czy żony, które mają trudnych mężów – to mogą być też pielgrzymki. Czyli wtedy gdy mimo wszystko, mimo wielu trudności wytrwale wychodzimy naprzeciw jakiejś tajemnicy i wiernie do czegoś zmierzamy idąc za tym wewnętrznym wezwaniem... to jest też pielgrzymka.

Wymieniając imię Wojtka przywołujesz jednego ze współtwórców inicjatywy “Idzie Człowiek”. Razem z Dominikiem, Grzegorzem, a także z Jackiem, Darwiną i innymi osobami pielgrzymujecie razem. Co to jest za inicjatywa?

To właściwie zaczęło się w roku 2010. We trzech wyruszyliśmy z trzech miast, a właściwie z trzech części świata, na taką wspólną, aczkolwiek samotną – bo to były trzy samotne szlaki – pielgrzymkę do włoskiego Asyżu. Dominik miał wtedy najwięcej doświadczeń pielgrzymkowych, bo to on nas zainspirował. Pokazał nam że można.

No tak, pamiętam, rozmawiałem z nim po jego słynnej wyprawie z Gdańska do Ziemi Świętej.

Tak... znowu początek w Gadańsku... Dominik wyruszył kilka lat wcześniej z Nowego Portu, zabierając 50 dolarów, do Jerozolimy. Dotarł tam po wielu przygodach, a za te 50 dolarów kupił różańce po dolarze za sztukę dla swoich przyjaciół z Gdańska, a więc po drodze ludzie mu pomagali. I ta historia była tak niewarygodna... jej koniec, jej szczęśliwe zakończenie, że pomyślałem, że skoro można... to może i nam się uda. I wtedy pojechałem do Świnoujścia, do mojego przyjaciela duchowego, opiekuna duchowego – tak mogę powiedzieć – Leszka Podoleckiego. Wiozłem dla niego prezent za jego pomoc, za to, co dla mnie zrobił. To była ikona św. Gabriela Archanioła. A ten dzień jak się okazało – to był właśnie Dzień Trzech Archaniołów, 29 września. I pamiętam, że z tą ikoną stanąłem w drzwiach jego domu w Świnoujściu. On otworzył drzwi, zobaczył mnie z tą ikoną i pierwsze słowa jakie powiedział brzmiały: “O, Gabriel! Ciekawe co zwiastuje dzisiaj Gabriel” - bo on zawsze z czymś przychodzi. Chwilę później, gdy siedzieliśmy przy stole, podzieliłem się z nim moim marzeniem, jakim było pójście w samotną pielgrzymkę z Polski do Jerozolimy – taki był pierwszy pomysł. On wtedy powiedział mi o Wojtku, swoim podopiecznym, który spędził wiele lat w odosobnieniu, i to nie tym dobrowolnym że tak powiem. I ten Wojtek chciał pójść w pielgrzymkę z Polski do Santiago de Compostela. Pojawiły się więc dwa pomysły, dwa szlaki podobne jeśli chodzi o odległość. Poszliśmy nad morze żeby się wspólnie pomodlić, a że to był dzień trzech Archaniołów, więc przyszła myśl, że może mają być trzy drogi, trzy takie samotne szlaki. Ale gdzie ten trzeci szlak ma poprowadzić i kto w taką drogę miałby wyruszyć? Idąc plażą przypomniałem sobie wtedy o Dominiku właśnie, którego znałem tylko z jakiegoś artykułu opisującego jego pielgrzymkę do Jerozolimy sprzed dwóch lat. Ale tak się składało, że miałem przy sobie kontakt do dziennikarza, który mógł go znać. Zadzwoniłem i po chwili miałem numer telefonu do domu Dominika w Gdańsku. Nie wiedziałem co mam mu powiedzieć, ale odebrał jego brat i powiedział, że Dominik oddzwoni. Zadzwonił po kwadransie i zaczęła się rozmowa, którą do dziś z Dominikiem wspominamy ze śmiechem. To się działo błyskawicznie. Rozmowa dwóch obcych ludzi. On był pewien, że ktoś kto wyrusza w daleką wyprawę dzwoni z pytaniami o buty, sprzęt, jak sobie poradzić z noclegami itd. Tymczasem ja mu wyjaśniam, że jest dwóch facetów, którzy wyruszają pieszo: jeden do Jerozolimy, a drugi do Santiago i że szukamy tego trzeciego, który poszedłby.... i tu zacząłem szybko szukać w wyobraźni miejsca docelowego dla tej trzeciej drogi. Przyszło mi na myśł, że skoro jest Zachód i jest Południe, to zostaje... Wschód. Jedynym miejscem na wschodzie, które mogłem umiejscowić w podobnej odległości była Moskwa. Więc pytam Dominika: “Czy poszedłbyś do Moskwy?” I pamiętam moje całkowite zaskoczenie, gdy po chwili usłyszałem po drugiej stronie: “To ja pójdę”. W tym momencie poczułem chyba strach, bo nagle zdałem sobie sprawę, że to się dzieje naprawdę i że teraz nie ma już odwrotu: w tą pielgrzymke trzeba pójść. Dominik musiał coś wyraźnie poczuć, że ta rozmowa, te wydarzenia, nie są przypadkowe. On wrócił miesiąc wcześniej do Polski z rocznego pobytu na misji na Madagaskarze i mówił sobie i rodzinie że teraz to on się nigdzie nie wybiera.

Ale to miało być tak ad hoc? Trzech Archaniołów jest 29 września, chcieliście wyruszyć jesienią, mając zimę przed sobą?

Nie, plan był taki, żeby się najpierw spotkać we trzech i omówić tą pielgrzymke w szczegółach, wyruszyć chcieliśmy na wiosnę przyszłego roku. Miesiąc później spotkaliśmy sie w komplecie w Niepokalanowie. Od tamtego czasu ten klasztor to miejsce szczególne dla nas, bo wszystkie kolejne duże pielgrzymki omawiamy właśnie tam. Święty Maksymilian szczególnie nas wspiera swoją obecnością i radą. Jeśli brakuje pomysłu albo idei, to właśnie tam wszystko sie prostuje. No i tam doszło do pierwszego spotkania naszej trójki. Żaden z nas nie znał wcześniej nikogo z pozostałych dwóch. I tak się to potoczyło, że w ciągu kilku dni mieliśmy gotowy plan tej potrójnej pielgrzymki. Pamiętam, że jako kierownik projektów z dawnych czasów wziąłem odruchowo kartkę papieru i zrobiłem plan projektu tak, jak się robi według metodyki projektowej: cel projektu, dekompozycja celu na zadania i pakiety pracy, potem umieszczenie tego w harmonogramie i na koniec oszacowanie kosztów. Budżet nam wyszedł 12.000 zł. Na to się złożyły koszty sprzętu i wyposażenia, ubezpieczeń, wykonania strony internetowej i poligrafii – bo chcieliśmy z ideą tej pielgrzymki dotrzeć do osób, które mogłyby się włączyć w tą drogę modlitwą. Plus jeszcze bilety dolotowe do miejsc, z których mieliśmy wyruszyć. Bo ktoś słusznie doradził, że skoro idziemy w intencji pokoju i łączenia ponad podziałami – a taka wspólna intencja tej pielgrzymki sie pojawiła - to lepiej sie zejść niż się rozchodzić. I tym miejscem spotkania miał być Asyż, miasto św. Franciszka, proroka pokoju. Ciekawe że akurat w roku naszej pielgrzymki przypadała XXV rocznica pierwszego spotkania w Asyżu, na które św. Jan Paweł II zaprosił przedstawicieli wszystkich religii żeby włąśnie tam razem modlić się o pokój. Ostatecznie ustaliliśmy, że Wojtek wyruszy z Fatimy w Portugalii, Dominik z Moskwy, ja z Jerozolimy i że dojdziemy do Asyżu w dniu 27 października 2011 roku – na spotkanie z papieżem Benedyktem XVI i wspólną modlitwę wszystkich religii o pokój. Każdy z nas miał do pokonania ok. 3500 km, co miało zabrać około cztery miesiące drogi, dlatego wyruszyliśmy na początku lipca. Gdy wtedy na spotkaniu pojawiła sie ta cyfra 12.000 zł – spojrzelismy po sobie i padło pytanie jaką kwotą dysponujemy. Nie mieliśmy nic. No i wtedy okazało się, że potrzebujemy sponsorów. Po krótkiej chwili zastanowienia tymi sponsorami zostali: św. Jan Paweł II, św. Maksymilian i św. Jan Chrzciciel. Takich trzech mieliśmy wspomożycieli na początek. Bo wiedzieliśmy, że ta droga będzie polegała na modlitwie.

Czyli trzech Archaniołów, trzech pielgrzymów i trzech świętych sponsorów. Wiem, że udało wam się dojść na tą wspólna modlitwę. Asyż jednak nie był końcem, okazał sie tylko etapem. Ile kilometrów od tamtej pierwszej pielgrzymki udało wam się pokonać?

Od Asyżu zaczęliśmy liczyć kilometry kolejnych pielgrzymek. Zaczęli do nas dołączać ludzie, którzy zaczęli wyruszać na pielgrzymki żeby tak jak my modlić sie nogami o ducha Asyżu dla świata. Rejestrowaliśmy te pielgrzymki, od 2011 roku było ich ponad sto: od 5-kilometrowych do kilkutysięcznych. Pielgrzymi wyruszali indywidualnie i w grupach. Tych osób łacznie naliczyliśmy ok. 250. Nazwaliśmy tą wspólna pielgrzymkę “Obejdźmy świat na 30 lat” - bo na 30 lecie pierwszego Asyżu, które przypada w 2016 roku, chcieliśmy razem uzbierać odległość równą obwodowi ziemi po równiku. I dosłownie miesiąc temu licznik przekroczył 40.000 km. A więc udało się obejść ziemię w czasie krótszym niż pięć lat.

Ale nie o same cyfry chodzi. Mówiłeś, że odległość nie jest nakważniejsza.

Tak. Ktoś kiedyś powiedział, że prawdziwa pielgrzymka liczy 40 cm bo tyle dzieli rozum od serca. Prawdziwa pielgrzymka nie musi liczyć wielu kilometrów, choć te cyfry też coś mówią. Pokazują pragnienie wielu ludzi żeby wyruszyć w drogę do jedynego prawdziwego celu nas wszystkich i każdego z nas - do prawdy, którą jest sam Bóg.