poniedziałek, 27 lipca 2015

pustelnia

Pierwsza myśl po przebudzeniu: gdzie ja jestem? Dlaczego śpię tu sam? Gdzie są chłopaki?
Po chwili zdaję sobie sprawę, że to już nie pielgrzymka. Nie pchamy już razem wózka z obrazem. Jestem od wczoraj na pustelni braci Albertynów pod Kasprowym Wierchem. Górskie powietrze daje tu dobry, głeboki sen. Zdrzemnąłem się po obiedzie ledwo na pół godziny. Budzenie się jest jak wytaczanie się wózkiem z długiego tunelu w Apeninach.

Wychodzę z kubkiem kawy na kamienny taras pustelni żeby popatrzeć na Tatry. Aksamitną ciszę pogłębia delikatny szum dochodzący zza lasu u podnóża góry. Wierzchołki drzew są nieruchome, więc to musi być szmer potoku. Ciepłe światło zachodzącego słońca ubrało Kasprowy Wierch w miękki stalowo-szary płaszcz z beżową podpinką, a poniżej przykryło zbocza kaszmirowym szalem ciemnej i miejscami żywszej zieleni. Gasnący dzień, jakby świadom zbliżającego się końca, zapragnął jeszcze wyrzucić na wielki ekran gór swoje kolory, przesunięte teraz w stronę czerwieni. Szybko zauważam w nich zmianę. Beże jakby zrudziały, a potem zaczęły czerwienieć. Zielenie też pociemniały a skalne szczeliny nabrały kontrastu i poczerniały. Na moich oczach góry zmieniały się wraz z ruchem słońca, które zachodzi tu szybciej niż na nizinach. Spojrzałem jeszcze na chmury, które jak rozwiany dym sunęły nad turniami przybierając fantastyczne kształty, szaroniebieskawe obłoki, miejscami z różową wyściółką. Jeden przypominał skorpiona z odwłokiem skierowanym w dół. Zamknąłem oczy na kilka sekund ciekaw jego przemiany. Gdy otworzyłem okazał się orłem ze skrzydłami rozpostartymi do lądowania, który zmienił się w wielbłąda o trzech garbach, a po chwili rozpłynął się i zniknął w ciemniejącym błękicie.

Brat Albert założył pustelnię w tym pięknym zakątku Tatr, bo jako wrażliwy na piękno malarz pragnął by jego bracia mogli tutaj regenerować siły do pracy w zakładanych przez niego domach dla najuboższych. W refektarzu pustelni wisi oryginalnych rozmiarów reprodukcja jego słynnego obrazu "Ecce homo", którego nigdy nie ukończył. Stonowane rudości i gasnące czerwienie szaty Jezusa przypominają zachód słońca w Tatrach. Na głowie cierniowa korona, na szyi powrozy, w ręku trzcina. Za chwilę rozpocznie swoją ostatnią drogę, której kresem będzie śmierć na krzyżu.

Pamiętam z 90-dniowej drogi Obrazu przez sześć krajów, że Oblicze Jezusa wystawiane przez nas w każdym z nawiedzanych kościołów za każdym razem wyglądało inaczej. Natężenie i kąt padania światła, układ okien w świątyni, witraże – wszystko to wpływało na obraz, który w nowym otoczeniu dostawał za każdym razem jakby nowe życie. Inaczej wyglądał w naturalnych promieniach słońca, inny był w blasku świec, inny w świetle elektrycznym. W zależności od miejsca kolory zmieniały odcienie i tonację. Połyskliwy werniks raz dodawał wizerunkowi kontrastu, to znowu tak mocno odbijał światło, że blask przesłaniał postać Chrystusa. W tej ciągłej zmianie obrazu odkrywaliśmy jakby tajemnicę życia, którego nie można zatrzymać ani pochwycić jakimś ludzkim wyjaśnieniem. Jezus był inny niemal za każdym spojrzeniem. W Ewangeliach nie ma żadnej wzmianki na temat wyglądu nauczyciela z Nazaretu. Nie ma słowa na temat rysów twarzy, sylwetki, koloru oczu, włosów. Można się tylko domyślać, że porywając słuchaczy opowieściami o Królestwie, przemieniał się przed ludem i uczniami. Raz jaśniał, to znowu znikał w ciemności, Jego włosy złociły się w słońcu, to znowu czerniały gdy usuwał się w cień albo czerwieniły się od płomieni ogniska.

Barwny spektakl na zboczach Kasprowego Wierchu dobiegał końca. Gdzieniegdzie przebijał jeszcze fragment zieleni, ale mrok gęstniał coraz szybciej i w pewnej chwili zapadła noc.

Św. Brat Albert przeżył swoją noc ciemną gdy wstąpił do nowicjatu jezuitów. Cierpienie duszy którego wtedy doświadczył wyjaśnił mu po latach słynny karmelita św. Rafał Kalinowski, także powstaniec styczniowy, przywołując pisma św. Jan od Krzyża. Ten wielki duchowy nauczyciel karmelu wyjaśnia, że początkiem wzrostu na drodze duchowej jest noc oczyszczenia. Ten czas duchowej ciemności ma wyjaśnienie w nocy naturalnej, przed którą człowiek zawsze odczuwał lęk. Noc, która jest brakiem światła, oddziela człowieka od stworzenia, od zmysłowych doznań, pozbawia władzy zmysł wzroku, zabiera pewność. Oko, niezdolne teraz do percepcji kształtów i kolorów, jest jak unieruchomiona dusza, jak człowiek w zamknięciu, bez możliwści działania. Dopiero taka noc wprowadza człowieka w samotność oczyszczenia. Samotność oczyszczenia odsłania prawdziwy dramat człowieka, ujawnia jego słabość i iluzje samowystarczalności. Odcięty od zgiełku dnia, pozbawiony wrażeń i emocjonalnych reakcji, nie mogąc już karmić swoich głodów i pragnień – człowiek przestaje zaspokajać sam siebie i po raz pierwszy uczciwie stawia pytanie o swoją powinność wobec Boga. Pierwsza iskra światła pojawia sie na dnie otchłani. Jak zmierzyć się z tą samotnością i nie popaść w obłęd? W książce pt. "Duchowe leczenie schizofrenii" autor, znany psychiatra, stawia tezę, że nawet w ciężkich przypadkach schizofrenii, spętany niemocą jest tylko ośrodek emocji. To jest właśnie tajemnica Bożego Miłosierdzia. Tło obrazu Jezusa Miłosiernego z wizji św. Faustyny wygląda na czarne, ale to nie jest czerń! Czarny to kolor zła, chaosu, grzechu i ... pustki. Kolor z którego wyłania się Jezus Miłosierny to indygo, głęboki granat. Ten kolor to jakby gęsty błękit, a więc znak, że nie istnieje taka ciemność, że nie ma takiego opuszczenia, takiej samotności i takiego cierpienia, do którego nie zstąpiłby Jezus i nie czekał tam na opuszczonego, samotnego i cierpiącego. Ta ciemność samotności oczyszczenia nie jest więc ciemnością absolutną, bo prowadzi na spotkanie światła, tej iskry, która pojawia się właśnie na samym dnie otchłani.

Zrobiło się chłodno. Reszta kawy zdążyła już ostygnąć. Na niebo wyszedł księżyc, jak strażnik obietnicy, że o świcie ciemność znowu ustąpi miejsca światłu. Światłu, które znów przywróci górom żywe kolory.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz