sobota, 30 stycznia 2010

światło


– Nie potrafisz się pozbierać z klęski, dlatego uciekasz w Boga – z krzywym uśmiechem stwierdziła moja znajoma (sama mówi o sobie: niewierząca Żydówka) patrząc ze zgorszeniem jak sięgam po takie lektury, jak „Wyznania” św. Augustyna czy „Droga przez mrok” Brata Efraima. Przyznawałem jej po cichu rację: tak, nie potrafię sam się podnieść, jestem zbyt słaby. Ale czytałem dalej. Książki łagodziły cierpienie, a wtedy chodziło mi tylko o jedno: złagodzić fizyczny ból, który rozchodził się z miejsca za mostkiem. Rozpaczliwie szukałem pomocy u ojców pustyni, mistrza Eckharta, Ignacego Loyoli, ojca Pio, Thomasa Mertona i Jana Pawła II. Ten ostatni poruszył mnie najbardziej, zwłaszcza jego traktat „Miłość i odpowiedzialność”.
Wtedy przyszła myśl, której się rozpaczliwie chwyciłem: a może jest tak, że w tej dziedzinie, w której Bóg najbardziej nas doświadcza, pozwala nam potem odnaleźć sens i wyprowadza z tego dobro? Dotychczas sam nie zadawałem sobie pytania o cel mojego życia. Tak naprawdę żyłem bez celu. Mówiłem, że kocham, ale robiłem rzeczy, które temu przeczyły. Życie bez celu było życiem bez Boga, bezwładnym unoszeniem się na sztormowej fali: raz na szczycie, raz w ciemnej dolinie. Takie dryfowanie było uleganiem wpływom chwili: poddajesz się wtedy każdemu podmuchowi, bez kierunku, bez siły żeby się o coś naprawdę starać. Podczas skoleń powtarzałem moim kursantom: „Gdy nie znasz portu docelowego, zawsze będą ci wiały niesprzyjające wiatry”. Ale dopiero teraz dotarł do mnie prawdziwy sens tych słów. Świadomość celu jest warunkiem sukcesu. To było odkrycie: skupić wszystkie myśli, całego siebie, na tym co najważniejsze i nigdy nie tracić tego z oczu. Wkrótce potem trafiłem do Gdyni, do ośrodka Jezuitów na pierwszą część rekolekcji ignacjańskich. Z okna domu rekolekcyjnego na wzgórzu miałem widok na port jachtowy, z którego kiedyś wypływałem w morze. Po tygodniu spędzonym na medytacji fragmentów Pisma Świętego i rozmowach z przewodnikiem duchowym, uzyskałem odpowiedzi na kilka ważnych pytań. Wtedy złożyłem obietnicę. I tak – jeszcze o tym nie wiedząc -rozpocząłem moją wędrówkę przez pustynię.
~~
Siedzę na parapecie okna z widokiem na nocną panoramę Zatoki Gdańskiej. Widok ze szczytu Wzgórza św. Stanisława jest niezwykły. Oświetlone okna domów schodzą stąd po zboczu aż do portu jachtowego w dole, który z falochronu miga zielonymi i czerwonymi światłami, pokazując drogę świecącym punkcikom statków rozsypanym po farwaterze.
Księżyc przeświecając zza chmur kładzie na wodzie srebrzystą poświatę, w którą właśnie nieśpiesznie wpływa pasażerski prom, oświetlony jak choinka. W oddali po drugiej stronie zatoki świeci w czerni nocy, delikatnie drżący z tej odległości, równy rząd światełek Helu z jaśniejszym punkcikiem latarni na końcu półwyspu, która miga miarowo białym światłem. Poprzez ciemność nocy latarnia daje świetlne znaki statkom rozrzuconym po zatoce. Po każdym 5-sekundowym błysku światło przygasa na kolejne pięć sekund, żeby znowu zaświecić i znowu przygasnąć, w jednostajnym rytmie poobnym do rytmu dnia i nocy. Ktoś, kto nie zna nocnego pływania po morzu nie wie jak piękne jest dla żeglarza światło latarni, które pokazuje w ciemności drogę do domu.
Przez tysiące lat żeglarze byli przekonani, że księżyc, tak jak gwiazdy, świeci własnym światłem. Dopiero całkiem niedawno okazało się, że to tylko odbite światło słońca. Srebrzysta poświata księżyca, która wydobywa z mroku morza drobne, prawie niewidoczne stąd fale, jest tylko kolejnym odbiciem. Czy zatem wszystko, co widzę, jest tylko serią odbić, odległym i nieprawdziwym przetworzeniem światła, które było na początku? Nie, istnieje przecież źródło. Prawdziwe światło, od którego wszystko się zaczyna. Tylko ono wyznacza kierunek dokąd warto pójść.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz