Po zapadnięciu zmroku zgubiłem w lesie drogę i musiałem przy świetle latarki rozbić namiot na pochyłości góry, popędzany przez pierwsze krople deszczu. W nocy zerwała się burza z silną ulewą i piorunami. Woda waliła o namiot i bałem się, że porwie mnie ze wszystkim i spłynę w doliny. Zasnąłem dopiero nad ranem. Obudziło mnie słońce, które przeświecając przez brezent zdążyło już osuszyć i nagrzać namiot. Wyczołgałem się ze śpiwora i wystawiłem głowę na zewnątrz.
Ze zbocza góry rozciągał się niezwykły widok na lazurowy owal jeziora objęty półkoliście górskim łańcuchem. Lekko zmarszczona poranną bryzą tafla odbijała blask słońca wschodzącego nad przeciwnym brzegiem. Dookoła wznosiły się góry pokryte na przemian lasem i mozaiką pól, a wyżej już tylko jodłowym reglem. Od czystego błękitu nieba odbijało się kilka skłębionych cumulusów i niewielka pozostałość nocnej burzy – szare pasmo chmur, które powoli odchodziło na południe. W toni jeziora raz po raz z pluskiem rzucała się ryba, ucieszona – jak ja – początkiem nowego dnia. Wszystko wokół parowało zapachem igliwia i mchu. Wyciągnąłem twarz do słońca i przymykając powieki pozwoliłem ciepłym promieniom przenikać do wewnątrz. Delikatny szum drzew mieszał się z jeszcze nieśmiałymi rozmowami ptaków. Kilkoma ruchami zrzuciłem z siebie ubranie i wybaczając kamieniom ostre krawędzie zszedłem do jeziora. Powoli zanurzyłem się w przezroczystej toni. Była chłodna, ale po chwili już płynąłem zagarniając rękami wodę, która wzbijały się kroplami o kolorze złotym? Srebrnym? Samotność jeziora i moja samotność przeczekały burzę, żeby teraz spotkać się i zbliżyć najdelikatniej, najczulej, jak para stęsknionych kochanków spragniona teraz tylko swojej bliskości.
Wyszedłem na brzeg odmieniony. Na skórze połyskiwały krople, a w każdej z nich widziałem słońce, góry i Genazaret.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz