poniedziałek, 25 stycznia 2010

niebo


Szlak prowadzi teraz w dół, grząską drogą wzdłuż starych domostw i leciwych płotów.
Nie widać ludzi ani nie słychać ptaków. Wyblakła płachta szarego nieba przykryła ciszę w dolinie. Na końcu wsi droga się zwęża i znów powoli pnie się pod górę, w stronę lasu. Mijam ściany z pociemniałych bali, w nich jaśniejsze okiennice z małymi szybkami, w których przesuwają się bezlistne jabłonie. Na polach i miejscami przy drodze leżą płaty brudnego śniegu. Drzewa snują opowieść o swoim dawnym życiu badylom chwastów, pochylonym w skupieniu.
Ale nie ma tu smutku. Brak kolorów dodaje wyrazistości szarym szczegółom, a mlaskanie butów w błotnistej mazi jest jednym z akordów ciszy. W nieregularnych lustrach kałuż pod nogami szklą się jaskrawe fragmenty nieba, prowadząc do ukrytego świata. Jestem teraz dokładnie pośrodku doliny, w jej najniższym punkcie. Czuję jak coś delikatnie zatrzymuje mnie w pół kroku. Przymykam oczy. Skłębione myśli zaczynają swój taniec, przenikając się w wirowym ruchu, ale po chwili jedna zaczyna prowadzić pozostałe. Niebo. Spojrzeć w nie tak, jakby oczy – od zawsze ślepe – przed chwilą ujrzały je po raz pierwszy. Trwam tak jakiś czas, czując w skroniach jak zbliża się wyjątkowa chwila. Wtedy otwieram oczy. Przesadnie szeroko.
Jestem w teatrze szarości.
Stoję pośrodku nieziemskiej swym ogromem sceny, dla której horyzont jest zaledwie początkiem, wyjściem do nowych przestrzeni, które wirując, drżąc i nasuwając na siebie mkną w nieskończoność, w otwartą przestrzeń szarej kosmicznej głębi.
Stoję u stóp gmachu szarości, którego kolumny pną się stąd w górę, w górę, i dalej, niknąc w końcu dla oczu zmrużonych od blasku, ale nie dla wyobraźni, która wznosi się wyżej i wyżej, aż do miejsc, gdzie przestaje być ludzką wyobraźnią i oderwawszy się od wszelkiego ograniczenia staje się jednym, ciągłym, nie potrzebującym słów stanem zrozumienia wszystkiego i połączenia się ze wszystkim. Szarość wypełnia wszystko. Spokój. Nie ma słów, bo niepotrzebne są oddzielne znaczenia. Nie ma podziałów, wraz z nimi zniknął wszelki niepokój. Czas i przestrzeń połączyły się, nic i wszystko są znów razem. Szarość jest doskonale spokojna, ale nie tkwi w bezruchu. Jej spokój jest przepływem, cichym i jedynym możliwym. Przepływ szarości znów powoli układa się w wir, który nie odnajdując kresu, wyrusza w drogę powrotną. Znów wolno pokonuje całą nieskończoność żeby dotknąć dna milczącej doliny. Wirujący całun szarości otula drzewa, wciska się w wilgotną korę jabłoni, wypełnia gliniaste bruzdy i krążąc chwilę wokół moich butów przygląda się sobie w nieregularnych lustrach kałuż. Nieskończenie małe drobiny szarości wnikają we mnie przez skórę, usta, uszy, nozdrza, aby wypełnić mnie wytęsknionym spokojem, jakby wszystko czekało na tą właśnie chwilę.
Stoję pośrodku milczącej doliny, otulony szarym całunem. Niebo przygląda się swojej szarości. Moimi oczami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz