sobota, 30 stycznia 2010

luty


Cierpienie. W jakiś sposób staje się fizyczne. Już nie potrafię go znieść. Myśl, żeby wyruszyć w drogę przychodzi jak wybawienie. Zmęczenie rozproszy złe myśli, a zmieniający się krajobraz zasłoni okrutne obrazy wspomnień. Chcę żeby droga była trudna, żeby zmęczenie i niepewność zabiły tamten ból. W drogę wyruszam natychmiast. Bez pieniędzy, zegarka, dokumentów. Mam butelkę wody. Jest luty, nawet nie tak mroźno, tylko mocno wieje. Trudno iść pod wiatr. Twarz kurczy się od zimna. Zmęczenie przychodzi szybko, razem z głodem. Piąta, może ósma godzina drogi. Przysypane lekko śniegiem pole po kapuście. Widzę jedną główkę, która ocalała z jesieni. Obrywam nadgniłe, zmrożone liście, w środku kapusta jest dobra. To na chwilę zaspokaja głód.
Gdy dochodzę do klasztoru jest już noc. Furtę otwiera postawna zakonnica. Ze środka płynie ciepłe powietrze, ustawiam się w jego strumieniu. Głód i zmęczenie, rozmarzając powoli, przemawiają cichym głosem: – Czy znajdę tu nocleg na jedną noc?
Duże oczy analizują mój kostur – A pan tu skąd?
- Z Warszawy. Zimno, mogę wejść?
Zakonnica robi niepewnie dwa kroki w tył, tworząc w korytarzu minimalną przestrzeń. Wchodzę w cudowne ciepło.
- Z Warszawy pan przyszedł? – oczy zakonnicy są niebieskie – Na mrozie, w nocy?
Zmęczenie odtajało już zupełnie, nogi uginają się pode mną, z trudem podejmuję dialog.
- Tak, z Warszawy. Proszę dać mi miejsce, chcę przenocować do rana – odpędzam natrętny obraz gorącej herbaty z cytryną.
- Proszę o dokument tożsamości – zakonnica zmienia postawę, jej głos traci napięcie, jest w nim teraz administracyjny chłód.
- Nie mam dokumentów.
Oczy zakonnicy znowu się powiększają – Jakiś dowód, prawo jazdy…?
- Nie mam. Nie zabrałem.
- A skąd ja mam wiedzieć kim pan jest? A może pana ścigają? Może ucieka pan i tu nam kłopotów narobi? Nie mogę pana wpuścić bez dokumentów.
- Dobrze – wolno zbieram myśli – podam siostrze moje dane z pamięci. Mieszkam w Warszawie, normalnie pracuję, nie jestem bezdomny - chcę już dodać, że ktoś może potwierdzić moją tożsamość telefonicznie, ale przypominam sobie, że wszystkie numery do znajomych zostały w pamięci telefonu…
- Nie, tak nie można. Ja tu za porządek odpowiadam, przykro mi.
- Mam rozumieć, że zostawi mnie siostra na mrozie? – nawet nie atakuję, w głosie jest więcej rezygnacji niż oskarżenia. Zakonnica pochyla się w moją stronę, jej głos zmienia ton:
- Proszę mnie zrozumieć, ja nie mogę bez dokumentów – widzę jej zawahanie – Proszę tu zaczekać – znika za wewnętrznymi drzwiami, zostawiając mnie samego w krótkim korytarzu.
Po chwili wraca w towarzystwie zakonnika we franciszkańskim habicie. Teraz patrzą na mnie dwie pary dużych oczu.
- Nie ma pan żadnych dokumentów? – zakonnik rozpoczyna przesłuchanie od początku.
Patrzę na niego zrezygnowany. Nie mam siły odpowiadać. Chcę wyjść, powstrzymuje mnie mróz na zewnątrz.
- Nie możemy pana przyjąć. Były tu różne przypadki. Bez dokumentów nam nie wolno - w spojrzeniach zakonnika i zakonnicy pojawia się współczucie. Patrzymy na siebie z bezradnością.
I wtedy czuję zbliżającą się pomoc, to nieopisane uczucie, gdy słowa, które za chwilę padną, nie będą naszymi słowami, tylko jakby przejdą przez nas, płynąc z niewidzialnego źródła. Słyszę swój głos:
- Święty Franciszek gdy wędrował po Europie, też nie miał przy sobie dowodu osobistego.
Jestem zdziwiony bezczelnością tych słów, ale to przecież są nie całkiem moje słowa. Dwie pary oczu naprzeciw mnie wypełniają teraz cały korytarz. Zakonnik bełkocze:
- Ale… ale to było osiemset lat temu…
I nagle całe napięcie tej sceny w ciasnym korytarzu gdzieś znika. Wszyscy czujemy odprężenie. Gdyby nie groteskowość sytuacji, wybuchnęlibyśmy śmiechem. Zakonnica przerywa ciszę i przenosząc wzrok z zakonnika na mnie pyta z uśmiechem, który wyraża ulgę całej naszej trójki:
- Ale pieniądze za pokój pan ma?
- Nie mam żadnych pieniędzy.
Wybuchamy jedną salwą śmiechu. Zakonnik klepie mnie po ramieniu kręcąc głową, a zakonnica prowadzi do refektarza, gdzie po chwili podaje mi kolację: gorące kotlety schabowe, sałatkę z pomidorów i cebuli, świeży chleb z masłem. Do herbaty dostaję wyciśnięty sok z cytryny w białym porcelanowym dzbanuszku. Kontrast tych wspaniałości na stole i trudów dzisiejszego dnia sprawia, że w oczach mam łzy. – Panie pobłogosław ten posiłek, tych którzy go przyrządzili… i naucz nas dzielić się radością ze wszystkimi. Amen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz