wtorek, 26 stycznia 2010

piątek


Nad szczytem Gubałówki słońce stoi już wysoko, choć w powietrzu czuje się jeszcze świeży chłód poranka. Śnieg na szczytach Tatr wygląda stąd jakby ktoś z fantazją poupinał białe prześcieradła. Wyżej kłębią się chmury jak z malunków na suficie w renesansowym kościele. Brakuje tylko brodatego starca, który wychyla się z obłoku i pokazuje coś wyciągniętą ręką. Przypomina mi się że dzisiaj Wielki Piątek. Nie uśmiechało mi się spędzać Świąt samotnie w Warszawie. Zakopane było jakimś pomysłem, chyba nienajlepszym. Nie czuję się dobrze. Deptak na Gubałówce jest o tej porze jeszcze prawie pusty. Wlokę się w stronę drewnianego kościółka, o którym pamiętam, że stoi kilometr dalej. Kościółek okazuje się małą drewnianą kapliczką z ostro spadzistym dachem, zamknięta żelazną kratą Przez kratę widać skromny ołtarz, a przed nim prosty drewniany krzyż położony na białym płótnie. Odruchowo klękam trzymając się kraty, ale myśli krążą wokół mojej niezdolności do poruszeń. Nie czuję nawet żalu z powodu wewnętrznej pustki. Właściwie niczego nie czuję. W tłumie głośno domagającym się ukrzyżowania Jezusa byłbym milczącym gapiem. Spędzam chwilę na ławce przed kapliczką bezmyślnie mrużąc oczy do słońca, po czym ruszam wolno z powrotem w stronę stacji kolejki. Przy drodze na zboczu góry dostrzegam coś jakby prosty drewniany taras zbity z surowych desek. Rozbieram się do pasa i kładę na wznak na szorstkim rozgrzanym drewnie, kłądąc pod głowę ręce ze zwiniętą koszulą. Mam nad sobą bezludne morze czystego błękitu z jedną płynącą wyspą. Czuję zapach rozgrzanej sosnowej żywicy. Zamykam oczy ze świadomością, że wewnętrzny niepokój nie pozwoli mi tak długo leżeć. Po chwili unoszę się opierając łokcie na deskach i znowu spoglądam na ośnieżone szczty rozciągnięte na całym horyzoncie, spokojne i nieskończenie cierpliwe. Na krótką chwilę przestaję czuć w sercu dźgnięcia zardzewiałych gwoździ samotności. W tym samym momencie na deptaku za moimi plecami zaczyna się ruch. Dolatują do mnie urywane fragmenty rozmów turystów.
- Dobrze, że nie założyłam tej cienkiej bluzki na naramkach... Kupili jej takie ładne, dwupokojowe mieszkanie... Nie ma ich już w Polsce, wyjechali do Kanady.
Ich spojrzenia swędzą mnie na plecach. Przyglądam się mojej niechęci do tych ludzi i zauważam, że w końcu mają prawo tędy przechodzić i rozmawiać o czym im się podoba. Zakładam koszulę. Chyba lepiej będzie jak wrócę na dół. Idąc drogą widzę obok duży, prostąkątny, biały namiot z napisem: „KIERMASZ TANIEJ KSIĄŻKI”. Wchodzę bez zainteresowania między góry książek usypane w wielkich plastikowych koszach. Podnoszę pierwszą z brzegu i czytam przypadkowy fragment. Robi na mnie wrażenie czysty, prosty język najwyraźniej prawdziwej historii. Kolejna książka informuje na obwolucie, że autor długo leczył się psychiatrycznie, wiele podróżował i kilka razy otarł się o śmierć. Odkładam przekonany, że to także bardzo ciekawa pozycja. Patrzę z przestrachem na tysiące książek wysypujących się z koszy. Wydaje mi się, że widzę samych dobrych autorów i zachęcające tytuły naprawdę interesujących powieści. Stoję teraz przy końcu pracującej na najwyższych obrotach taśmy produkcyjnej gigantycznej fabryki książek i staram się nadążyć z podsuwaniem koszy, których jest cały czas za mało, książki sypią się w końcu na mnie i ginę pod nimi jak pod stosem rybnych konserw. Brakuje mi powietrza. Wychodzę z namiotu prosto na słońce, które bezlitośnie odkrywa wszystkie najdrobniejsze szczegóły świata opisywanego na żywo przez niezliczonych autorów zatrudnionych przez fabrykę. Znajduję drewnianą ławę, na którą opadam bez sił i zamykam oczy, ale mam ciągle przed sobą tamtą przemysłową produkcję intymnych przeżyć, samotnych cierpień i niespełnionych miłości. Mogę zrozumieć ludzi piszących dla siebie po to żeby zapełnić wewnętrzną pustkę albo żeby przytłumić ból istnienia. Ale handel pisaniem to dla mnie akt zgniłej zdrady, zohydzenie czystej, niepokornej i nieprzekupnej myśli, którą genialny umysł twórcy zmaterializował w świętym akcie jednokrotnego, niepowtarzalnego stworzenia. Przypomina mi się moje wielkie rozczarowanie gdy dowiedziałem się, że „Zbrodnię i karę” Dostojewski pisał w odcinkach dla jakiejś gazety. Wynalazkiem druku Gutenberg dokonał mordu na prawie każdego z nas do pozostania sam na sam ze swoim wyjątkowym dziełem, którego przecież nikt inny już nie pojmie. Takim samym mordem na uczciwej skromności jest próżność cywilizacyjnego postępu, bezmyślne budowanie miast i tuczący wzrost dobrobytu. Ogarnia mnie paraliżująca niechęć do jakiegokolwiek wysiłku, który będzie częścią tego ślepego pędu do tworzenia zbędnych konstrukcji. Nie chcę nazywać tego lenistwem, wolę żeby to była egzystencjalna niemoc, beznadziejna nadwrażliwość i niepotrzebne prześwietlanie na wylot każdej rzeczy w daremnym poszukiwaniu prawdziwego sensu. Powoli się uspokajam i pozwalam uchodzić ze mnie tej resztce przeszkadzającej energii. Jak balon z nieszczelną powłoką powoli opadam coraz niżej i niżej, aż do miejsc, gdzie znika wszelki niepokój, a mlecznobiała ciemność wokół mnie staje się przyjazna, ciepła i miękka jak miejsce nad nozdrzami konia. Dotknięcie dna jest prawie niezauważalne. Czekam spokojnie aż rozpłyną się ostatnie kształty i kolory. Zawieszony wreszcie bez ruchu w spokoju przyjaznej pustki pozwalam teraz przypłynąć pierwszej myśli, która nie jest wcale przykra ani natrętna. Przyglądam się jej ze spokojem i widzę jak powoli dołączają do niej kolejne, nabierąc kolorów i znaczenia i jak stając się coraz bardziej wyraziste, delikatnymi podmuchami powoli unoszą mój balon, który po chwili znów żegluje wzdłuż upiętych prześcieradeł i obłoków. Rozglądam się teraz za ręką, która wskazałaby mi kierunek.... Ciszę nagle przerywa ostry zgrzyt, który jak bagnet przebija czaszkę. Nie chcę patrzeć w stronę bólu, ale ostry dźwięk dochodzący z dołu jest natarczywy jak syrena alarmowa na statku. Budzę się w hotelowym pokoju, przez zaciągnięte zasłony przebija słońce, które powoli zbliża się do horyzontu. Na szafce obok łóżka dzwoni mój telefon.
- To ja, Wojtek. Dwonię żeby złożyć ci życzenia. – Głos w słuchawce jest całkiem obcy, ale pozwalam mu mówić - Niech Jezus Zmartwychwstały, Światło Życia, prowadzi cię i podnosi z upadków. Błogosławionych Świąt Roman! – Gdy słyszę swoje imię zaczynam kojarzyć właściciela głosu. Wydaje się niemożliwe, żeby po trzech latach odezwał się do mnie ktoś, kogo znałem krótko w jakimś mało znaczącym projekcie. Odpowiadam standardową formułką i opadam na poduszkę. Czuję głód. Wyobraźnia od razu podsuwa mi obraz szaszłyków, które podają prawdziwi górale w restauracji obok hotelu. Znowu wraca myśl, że jest Wielki Piątek i ostatnim wysiłkiem woli postanawiam nic już dzisiaj nie jeść. Nie potrafiąc znaleźć sobie żadnego zajęcia wychodzę na Krupówki. Wchodzę w tłum turystów i bezwiednie kieruje się w dół ulicy. Potrącają mnie rodziny z goframi w rękach. Na szyjach ciężkie aparaty fotograficzne, dzieci ciągnące rodziców w stronę straganów z pamiątkami. Po prawej stronie pojawia się kamienny kościół. Wchodzę po granitowych schodach. Wewnątrz panuje mrok, w ławkach siedzi kilkanaście osób. Gdy siadam, okazuje się że obok przy konfesjonale spowiada się dziewczynka. Nagle pojawia się myśl, żeby uklęknąć i powiedzieć o wszystkim. Zanim jeszcze podejmuję decyzję dziewczynka odchodzi i słyszę z wnętrza ciche ale wyraźne „Proszę”. Nie myśląc o tym co robię podchodzę i klękam przy konfesjonale robiąc znak krzyża.
- Właściwie wszystko jest mi obojętne, nawet Twoje cierpienie dzisiaj... Jestem słaby, niezdolny do wysiłku, skupiony na sobie. Czuję niechęć do świata i do ludzi, ale jednocześnie czegoś od nich potrzebuję... - mój głos układa zgrabne zdania, w których nie ma żarliwości. Myślę, że nie tak powinna wyglądać spowiedź i już chcę sięgnąć do tego, co naprawdę mnie boli, ale widocznie zawieszam głos na zbyt długą chwilę, bo słyszę ze środka spokojny głos:
- Nie modlisz się synu. Jako pokutę odmówisz litanię do imienia Jezus - po czym dobiega mnie szept formuły rozgrzeszenia.
A więc to już? Tak łatwo się wybacza?
Wstaję i chcę skierować się do wyjścia, ale nagle świątynia zapełnia się ludźmi. Widocznie procesja Drogi Krzyżowej weszła do kościoła. Przyglądam się twarzom i ze zdumieniem stwierdzam, że to ci sami ludzie, których widziałem na Gubałówce i Krupówkach. Wyglądają teraz inaczej. Świątynia rozbrzmiewa głosem kapłana:
- Stacja dziesiąta. Jezus z szat obnażony. Panie Jezu, zostałeś obnażony z szat, wystawiony na wyszydzenie, wygnany ze społeczności. Wziąłeś na siebie hańbę i cierpienie tych, którzy są wygnańcami świata. Nie potrafimy tego pojąć ale właśnie tak wypełniasz słowo proroków nadając sens temu, co wydaje się pozbawione znaczenia.
Czuję jak wielki żal, rozchodzący się z miejsca, gdzie kiedyś było serce, zaciska gardło i sprawia, że nie potrafię głośno dołączyć do słów, które dochodzą teraz zewsząd:
- Któryś za nas cierpiał rany...
Na zewnątrz pada lekki deszcz. Krupówki prawie opustoszały. Rozglądam się za ludźmi, ale najwidoczniej schowali się w restauracjach. Idę z podniesioną głową w górę ulicy. Po twarzy spływają mi krople deszcu. Uśmiecham się gdy czuję ich słony smak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz