czwartek, 14 stycznia 2010

pies


To był wtorek, 21 kwietnia. Skończyłem pracę i wyszedłem z biura o godzinie siedemnastej. Tego dnia pisałem program nowego szkolenia, które miałem poprowadzić nazajutrz. Jestem trenerem w dziedzinie motywacji i zarządania projektami. To znaczy za pieniądze prowadzę takie szkolenia. Dziedzinę którą uprawiam nazwałem marketingowo „sztuką osiągania celu”. Chodzi w niej o to, żeby każde działanie podporządkować jasno określonemu celowi. Tylko wtedy działanie okazuje się naprawdę skuteczne, a o sukcesie projektu czyli sumy działań decyduje już tylko konsekwentne dążenie do tego celu. Ale żeby umieć wyznaczyć swój cel, trzeba najpierw wiedzieć kim się jest. I to jest najtrudniejsze. Dotyczy to tak samo firm, jak zwykłych ludzi. Myślę czasem, że większość problemów naszego świata bierze się stąd, że ludzie uparcie dążą do źle wybranych celów. Tracą siły i cierpią, a dzieje się tak dlatego, bo nie wiedzą kim naprawdę są. Brzmi to banalnie, ale najtrudniejszym projektem jest chyba życie człowieka.
Konsekwencja w dążeniu do celu nigdy nie była moją mocną stroną, dlatego dołączyłem do tych, którzy wybierając zawód nie kierowali się życiową pasją, tylko chcieli dowiedzieć się czegoś o sobie.
Wydaje mi się, że z moim wewnętrznym niepokojem i emocjonalną niestabilnością jestem słabym trenerem, ale za to niezłym aktorem. Dlatego moja wiarygodność jako eksperta od skutecznego działania właściwie nigdy nie jest podważana. Jak mogę uczyć innych tego, w czym sam jestem słaby? To mój wyrzut sumienia, ale wcale nie najgorsza z moich przewrotności.

Gdy tamtego wtorkowego popołudnia wyszedłem po skończonej pracy na ulicę, miałem silniejsze niż zwykle wrażenie, że nie jestem na swoim miejscu. Czułem, że nieuchronnie zbliża się moment, gdy zostanę zdemaskowany, a moja klęska zmusi mnie wreszcie do ukrycia się w jakimś dzikim ostępie, gdzie nikt już mnie nie będzie niepokoił. Do pracy ubieram się zwykle na czarno: czarne buty, czarne spodnie i czarna koszula. Nie noszę krawatów ani marynarek, chyba że naprawdę zmusza mnie do tego jakaś nadzwyczajna sytuacja. Tamtego dnia miałem na każdym ramieniu przewieszoną torbę: na lewym laptop, na prawym rzutnik multimedialny. Wyglądałem jak akwizytor, z tą różnicą, że moja fryzura wyrażała buntowiczy nieład. Zresztą zawsze starannie układany przed lustrem. Od dwóch lat żyję samotnie, stroniąc od ludzi. Nie używam radia ani telewizora i zauważam, że coraz mniej rzeczy budzi moje zainteresowanie. Piorę albo sprzątam dopiero gdy zmusza mie do tego konieczność. Przestałem czytać książki. Z dawnych emocji została tylko tęsknota za czymś nieokreślonym i właściwie tylko ona mnie jeszcze czasem ożywia. Wracając po pracy do mojej dziupli w wieżowcu wracam do tego bólu. Myślę wtedy czasem, że dobrze mieć coś, co jeszcze boli. Ale są dni, kiedy ból się nasila. Staje się niemal fizyczny. Wtedy patrząc z balkonu w dół myślę o ucieczce.
Kilka dni przed tym kwietniowym wtorkiem na internetowym forum dla osób z problemami psychicznymi wpisałem tekst, w którym mój ból porównałem do psa. Tekst brzmiał następująco:
„A może, skoro nie potrafię od niego uciec, powinienem pozwolić mu zostać? Może zamiast uciekać przed nim ze strachu powinienem go przywitać kością, oswoić jakoś i postarać się z nim zaprzyjaźnić?”. Jakaś osoba z większymi problemami od moich odpisała: „Smutek powinien wziąc pod rękę nadzieję”. Pamiętam, że rozbawiło mnie to.

Ale ten tekst przypomniał mi się, gdy zobaczyłem go na ulicy tamtego kwietniowego popołudnia. Szedł wzdłuż muru kamienicy. Właściwie toczył swoje wielkie kudłate cielsko kiwając się na boki. Był to bardzo duży czarny pies, najwidoczniej posunięty już w latach. Kroczył ciężko ze zwieszonym łbem zupełnie nie zwracając uwagi na to, co działo się wokół niego. Nie miał obroży i od razu zwróciło moją uwagę, że szedł sam, bez opiekuna. Zacząłem iść za nim uważnie się rozglądając czy jednak ktoś mu nie towarzyszy. Gdy upewniłem się, że nie ma z nim nikogo, zrównałem z nim krok i chyba przemówiłem do niego. Mogły to być słowa: „Dokąd idziesz mordo?” albo „Przyłączę się do ciebie, co ty na to?”. Żyjąc samotnie szuka się odruchowo okazji do rozmów, a ten kudłacz wydawał się dobrym partnerem do rozmowy. Ale pies nie reagował. Szedł swoim tempem, a ludzie rozstępowali się przed nim rzucając zaciekawione spojrzenia. Miał czarną, gęstą, długą sierść, na łapach podpalaną w rude plamy i włochaty ogon, którym miarowo kiwał na boki. Patrzył przed siebie niedużymi oczami, utkwionymi w jakimś odległym punkcie, w których był niewzruszony spokój. Pies nie rozglądał się na boki, w ogóle nie robił wrażenia zdezorientowanego ani zagubionego. Położyłem to na karb jego wieku i być może wycieńczenia. Wyglądał na zmęczonego, z różowym jęzorem wywieszonym przez rząd wielkich białych zębów.
Z miejsca poczułem do niego sympatię. Imponowała mi jego dumna niezależność i pewność siebie. W swoim niewzruszonym marszu wydawał się nie potrzebować nikogo i niczego.
Obudziła się we mnie troska o tego kudłacza. Idąc obok starałem się odtworzyć jego historię. Może ktoś pozbył się go bo był stary i chory. A może zmarł jego właściciel i pies odszedł nie chcąc uczestniczyć w żenujących kłótniach o spadek. A może wydarzył się jakiś wypadek i pies teraz jest w jakimś szoku. Tak czy inaczej nie mogłem zostawić samotnego psa na środku ulicy w centrum miasta. Wyobraziłem sobie przez chwilę, że biorę go do domu i że kudłaty staje się moim przyjacielem. Zaniepokoiło mnie trochę, że tak duży pies w ciasnej kawalerce na XIV piętrze mógłby nie czuć się dobrze. Do tego jeszcze przy trybie mojej pracy musiałby często zostawać sam. No i oczywiście koszty weterynarza i wyżywienia. Pewnie je conajmniej tyle co ja. Pomyślałem o mojej córce, która zawsze namawiała mnie żebym wziął psa ze schroniska i obiecywała, że pomoże mi go wyprowadzać. Inga kocha zwierzęta i zawsze marzyła o dużym psie. Mieszka ze swoją mamą, trzema yorkami i kotem niedaleko od mojego mieszkania. Spojrzałem na kudłatego, który właśnie wchodził na jezdnię na czerwonym świetle. Odruchowo rzuciłem się do przodu niezdarnie przytrzymując dyndające u ramion torby i zamachałem rękami żeby zatrzymać nadjeżdżające samochody. Odwróciłem się i zobaczyłem jak pies spokojnie przechodzi po pasach i idzie dalej chodnikiem nawet nie odwróciwszy głowy. Dogoniłem go i już miałem ochotę jakoś wygarnąć mu jego niewdzięczność, gdy doszedł do mnie absurd całej sytuacji. Obładowany torbami wlokłem się w centrum miasta chcąc pomóc psu, który nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Pomyślałem, że trzeba w końcu zawiadomić schronisko na Paluchu. Pewnie przysyłają kogoś w takich sytuacjach a potem ogłaszają to w internecie i szukają właściciela. Nie bardzo mogłem poradzić sobie jednocześnie z torbami i z internetem w telefonie, więc wybrałem numer Ingi żeby znalazła telefon do schroniska.
- Mam tu taką dziwną sytuację. Wracając z pracy natknąłem sie na Marszałkowskiej na psa bez właściciela i chcę zawiadomić schronisko.
Inga aż zapiszczała z radości – Tato! Weź go do domu, proszę, nakarm go, a potem zrób mu zdjęcie i daj ogłoszenie że znalazłeś psa – Najwyraźniej miała nadzieję, że nikt się po niego nie zgłosi.
- Inga, ty nie rozumiesz. Pies cały czas idzie i jest tak duży, że nie potrafię go nawet zatrzymać, a co dopiero gdzieś go zabrać. Proszę sprawdź numer do schroniska i prześlij mi sms’em.
Telefon w schronisku odbiera mężczyzna, który jest zatroskany o los kudłacza, ale kieruje mnie do straży miejskiej, tłumacząc, że takimi przypadkami zajmuje się patrol ekologiczny. Wybieram trzycyfrowy numer. Tym razem miły kobiecy głos fachowo przyjmuje zgłoszenie. Na pytanie o rasę psa odpowiadam, że to połączenie wilka z owczarkiem podhalańskim. Gdy pada pytanie o adres pod który ma przyjechać patrol, zdaję sobię sprawę, że nie mogę podać adresu bo pies cały czas idzie i nie sposób go zatrzymać. Mówię, że oddzwonię za chwilę. Robię się zły na tą idiotyczną sytuację. Ne chcę zostawić psa bez opieki na ulicy ale przecież nie mogę iść za nim cały dzień przez miasto czekając aż się w końcu gdzieś zatrzyma. To może potrwać do wieczora.
Jakiś głupio uśmiechnięty facet z aparatem fotograficznym na szyi podchodzi i pyta czy może zrobić zdjęcie mojemu psu. Gdy poirytowany odpowiadam, że to nie mój pies, uśmiech mu spływa po zaskoczonej twarzy. Wlokąc sie za kudłaczem już ponad pół godziny zastanawiam się co jeszcze mogę zrobić. Ze skweru na tyłach hotelu Marriott pies wchodzi przez bramę na teren podwórka między kamienicami. Mam nadzieję, że przez podwórko nie ma dalej przejścia i że wtedy zablokuję mu jakoś odwrót, zmuszę żeby usiadł i poczekamy na patrol straży miejskiej. Ale niestety w płocie po drugiej stronie podwórka jest otwarta furtka. Ku mojej rozpaczy kudłacz kieruje się prosto do niej. Ogarnia mnie zniechęcenie. Nie widzę wyjścia z tej sytuacji. I wtedy pies nagle zatrzymuje się przed jakąś bramą i siada na chodniku. Wesołe oczy patrzą teraz na mnie jakby zobaczyły mnie po raz pierwszy. Wydaje mi się, że widzę w nich złośliwe błyski. Siadam na chodniku obok psa i przemawiam do niego spokojnym głosem głaszcząc go po wielkim łbie:
- Teraz odpoczywamy i nie ruszamy się.
Pies przyjmuje pieszczotę z zadowoleniem i po raz pierwszy pojawia się między nami jakaś nić porozumienia. Wyjmuję telefon żeby zgłosić adres: ul. Nowogrodzka 35. Obok widzę sklep spożywczy. Zastanawiam się, czy dla pewności nie kupić psu jakiejś kiełbasy i nie przekupić go gdyby znów chciał sie stąd ruszyć, ale przecież gdy wrócę ze sklepu jego może już tu nie być. Dwie małe dziewczynki z piłką podchodzą wyraźnie zainteresowane psem.
- On nie gryzie? Można go pogłaskać?
Już wiem, że kudłacz jest łagodny i nikomu nie zrobi krzywdy, ale na wszelki wypadek informuję, że lepiej go nie głaskać bo jest zmęczony. Dziewczynki odchodzą wyraźnie rozczarowane.
Kiedy już mam wybrać numer straży i zakończyć tą męczącą sytuację, podchodzi do nas mężczyzna w czerwonej koszuli około pięćdziesiątki i zwraca się do mnie:
- Czy pan jest księdzem?
- Nie, dlaczego? – odpowiadam zdziwiony.
- Bo opiekuje się pan psem naszego proboszcza.
- Zna pan tego psa?
- Tak. Astor mieszka tutaj, w tej bramie. To pies naszego księdza.
Jak zimny prysznic spada na mnie absurd całej sytuacji. Pies zrobił sobie wycieczkę i zwyczajnie wracał do domu, a ja stworzyłem z tego sensacyjną historię z sobą samym w roli detektywa-idioty.
- Myślałem że się zgubił. Idę za nim z Marszałkowskiej. Chciałem już wzywać straż miejską...
- Astor, gdzie ty się włóczysz stary zbóju? On już kiepsko chodzi, ale włóczęga to jego słabość - Człowiek w czerwonej koszuli pieszczotliwie głaszcze kosmaty łeb kudłatego – Ksiądz właśnie odprawia mszę, ale zadzwonimy do mieszkania, może otworzy nam gosposia.
Okazuje się, że gosposia jest w domu, człowiek w czerwonej koszuli wpuszcza psa przodem i znikając w drzwiach rzuca jeszcze: - Dziękuję w imieniu księdza.
- Nie ma za co – odpowiadam z krzywym uśmiechem. W końcu to pies mnie tu przyprowadził, nie ja jego. Zostaję sam na ulicy. Czuję ulgę ale jednocześnie jestem zły na swoją głupotę. Czy naprawdę wszystko muszę tak komplikować i tworzyć niepotrzebne teorie do prostych rzeczy? Uśmiecham się do siebie. Stary pies zrobił mi szkolenie z tego jak osiągać cel. Od początku doskonale wiedział dokąd zmierza. Słyszę jak z kościoła za moimi plecami dobiega śpiew i dźwięk organów. Poprawiam moje torby i chcę ruszyć w kierunku domu, żeby zdążyć odpocząć przed jutrzejszym szkoleniem. Szkolenie. O czym będę mówił przez dwa dni?

2 komentarze:

  1. Niewdzięczny pies, do domu bożego prowadził. Nagłówek bloga też bardzo motywujący. Naprawdę nie wiesz, czy to zabieg stylistyczny?

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiem. Rozum nie udźwignie tego, co najważniejsze. Zmysły nie poczują.
    Wierzę.
    :)

    OdpowiedzUsuń