środa, 13 stycznia 2010

getto


Znowu początek. Jak powrót do punktu wyjścia. Jestem w Łodzi. Przeprowadziłem się tutaj z Warszawy na początku listopada. Tutaj się urodziłem 40 lat temu. Trzymając w ręce gorący papierowy kubek z kawą siedzę na ławce pośrodku ruchliwego dziedzińca Manufaktury, jednego z tych nowoczesnych centrów handlu. Łódź tętni życiem jak w filmie Wajdy. Ziemia obiecana współczesnych Borowieckich, Baumów i Weltów. Tylko Weltów dzisiaj prawie już tu nie ma, zostały po nich fabryczne budynki z czerwonej cegły, zapuszczone kirkuty z pochylonymi macewami i białe linie namalowane olejną farbą na chodnikach w miejscu dawnych murów getta.
Ostatnio odkryłem, że prawie całe moje dorosłe życia spędziłem w gettcie. Najpierw 16 lat przy ulicy Żelaznej w Warszawie, potem dwa lata w małym mieszkaniu przy Krochmalnej i teraz w Łodzi, przy ulicy Wróblej, w dawnej żydowskiej dzielnicy Bałuty. Bałuty to miejsce, gdzie przeważa kolor szary, wytarty i znoszony jak stara fotografia w portfelu. Niskie bloki, stare, liche kamienice i bramy, w których siedzą bezpańskie psy.
Żeby kupić chleb trzeba wyjść z getta przekraczając namalowaną w poprzek chodnika linię z napisem „Litzmanstadt getto 1940 -1944”. Przekraczam ją na rogu Limanowskiego i Zachodniej, obok małej cukierni. Mieszkając w Warszawie też codziennie wychodziłem z getta. Ale tam granica była zaznaczona rzędem cegieł z wpuszczonymi mosiężnymi literami i pamiątkową tablicą. Bardziej elegancko. W Łodzi jest tylko biała linia. Gdy przekraczałem ją dzisiaj pomyślałem o Mojżeszu gdy wyprowadzał Żydów z egipskiego getta. Nie wszyscy byli zadowoleni. Zostawiali swoje domy, warsztaty, swoją stabilizację. Przeważyła nadzieja na lepsze życie, wolne od ucisku, we własnym kraju. Ale ziemia, do której doszli po 40 latach tułaczki obietnicę miała spełnić inaczej. Dziś Izrael znów stał się gettem. Znów od sąsiadów oddziela Żydów mur. Jakby droga doprowadziła do punktu wyjścia. Gdy po 40 latach wracam do miejsca, gdzie się urodziłem, zadaję sobie pytanie, które pewnie Żydzi stawiają sobie zawsze gdy przychodzi im rozpocząć kolejną tułaczkę: Kto wznosi te mury?
W Łodzi przed wojną mieszkało blisko ćwierć miliona Żydów. Po wojnie na ruinach żydowskich kamienic, synagog i cmentarzy zbudowano bloki dla robotników i położono tramwajowe szyny. Jeden z taksówkarzy opowiedział mi historię, jak przy remoncie torowiska wykopano ludzkie szkielety. Okazało się, że był tam kiedyś żydowski cmentarz. Wstrzymano prace na ponad rok. Tyle trwały wizyty rabinów z Izraela i ustalanie co zrobić z tym odkryciem. Żydzi bardzo dbają o swoją historię. Szczątki zmarłych są święte, otacza się je wieczną czcią i nie można ich przenosić. Po dokonaniu odpowiednich rytuałów postanowiono przykryć groby grubymi stalowymi płytami. I tak dzisiaj nad tymi stalowymi grobowcami zgrzytają sobie tramwaje. Ludzie siedzą w nich rzędami przy oknach i kiwają głowami na zakrętach.
Środkiem Placu Grzybowskiego w Warszawie przebiega granica. Po jednej stronie wznosi się licznie odwiedzany przez chrześcijańską wspólnotę kościół Wszystkich Świętych. Po drugiej stoi odbudowana po wojnie synagoga i żydowski teatr. Dwa wyznania, dwie kultury i dwie społeczności dzielą jeden plac.
Moja droga do kościoła prowadziła zawsze obok synagogi. Przechodząc pod jej oknami z ciekawością zaglądałem do środka. Czasem widziałem modlących się Żydów okrytych chustami w czarno-białe pasy albo tylko z jarmułkami na głowach. Niektórzy stali nieruchomo zwróceni do ściany, inni rytmicznie kiwali się do przodu i do tyłu. Czym dla nich dzisiaj jest getto? Tylko bolesną historią? Pamiątką cierpienia narodu, który wybrał sobie Bóg żeby mu towarzyszyć w jego wędrówce? Pretekstem żeby wskazać winnego? A moje getto? Czym jest dla mnie?
Siedzę i patrzę na ludzi. Wszyscy są w ruchu, jakby każdy odbywał swoją wędrówkę. Ja na chwilę usiadłem żeby się im przyjrzeć.
Stojąc tak na palcach pod oknami synagogi miałem wrażenie, że żeby dojść do Nowego Testamentu trzeba przejść przez Stary.
Dopiję kawę i pójdę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz