wtorek, 26 stycznia 2010

chata


Chowając się za chmurami słońce zabrało kolory lasom i poczerniło asfalt drogi, schodzącej stąd w dolinę łagodnymi seprentynami. Dumne jodły zafalowały pod dotykiem wiatru, który spiesząc dalej zdążył jeszcze uciszyć ptaki nasłuchujące już nadchodzącej burzy.
Trzeci dzień wędruję przez słowackie Karpaty. Spotykam ludzi o jasnych twarzach i pogodnym uśmiechu. Mijam wsie, gdzie bez pośpiechu i oznak bogactwa kolejne pokolenia ciężką pracą upraszają kamienistą ziemię o plon, który pozwoli na skromne życie. Czas płynie tu inaczej. Przydrożne kapliczki i wiejskie kościółki tchną na gospodarzy prostą prawdę, że będzie im się darzyło, jeśli pogodzą się z losem i podziękują za każdą pogodę.
Nabieram w płuca powietrze pachnące już deszczem, poprawiam plecak i przyspieszam kroku schodząc ku dolinie, gdzie wzdłuż drogi na zboczu góry przycupnęło rzędem kilka czarnych chałup.
Mijając pierwsze zabudowania czuję na twarzy pierwsze krople deszczu. Wypatruję znaku, którym jeden z domów zaprosi mnie pod swój dach. Wtedy w jednym z przydomowych ogródków dostrzegam małego jelonka. Z początku biorę go za ogrodową ozdobę. Stoi nieruchomo w odległości kilku metrów przyglądając mi się brązowymi oczami ze spokojem, który kontrastuje z otoczeniem nabrzmiałym nadchodzącą nawałnicą. Sekundy rozciągają się uwięzione między dwoma parami oczu. Nagle wzmaga się szum drzew. Grzmot toczy się po górach z łoskotem lawiny kamieni a ciężkie krople z perlistym grzechotem uderzają w liście. Uwolniony jelonek zgrabnie czmycha pod górę i znika w lesie, a ja przez uchyloną furtkę spiesznie wchodzę na podwórko i chronię się pod dachem z ciemnego gontu. Ucieszony, że znowu na czas znalazłem schronienie z ulgą zdejmuję plecak. Woda lejąc się strumieniami szybko tworzy kałuże, w których rozbryzgują się wielkie krople. Dopiero teraz dostrzegam, że przy domu stoi ciasno otoczona drzewami figura Matki Boskiej. Widzę ją teraz trochę z boku i od tyłu, ale po błękitnej szarfie wokół pasa poznaję Marię z Lourdes. Uśmiecham się i w duchu dziękuję za opiekę.
Zamyślony nie zauważam kiedy na ganku pojawia się biała postać. Szlafrok, jasna twarz w chmurze lekko siwiejących blond włosów, w dłoniach trzyma kubek. Czuję potrzebę usprawiedliwienia się za to wtargnięcie pod cudzy dach, ale nie mam śmiałości przeszkodzić zamyślonej kobiecie, która znad kubka patrzy w strugi deszczu. Jest coś nietutejszego w pociągłych, szlachetnych rysach tej szczupłej kobiety, której wiek trudno odgadnąć, ale zmarszczki wokół oczu wskazują, że przekroczyła piećdziesiątkę. Gdy mnie dostrzega, w jej oczach pojawia się niepewność, lekko skłaniając głowę robi krok w tył i znika wewnątrz domu. Po chwili pojawia się w towarzystwie postawnego mężczyzny, który stając krok przed nią przygląda mi się uważnie. Ma długie włosy związane w kitkę i koszulkę z napisem “Celtic Glasgow”. Wiem, że ze Słowakami można rozmawiać po polsku, więc przepraszam i tłumaczę, że schroniłem się tylko na czas burzy i że pójdę dalej gdy minie ulewa. Pytające spojrzenia kierują się na mój plecak, na którym widać flagę z franciszkańskim krzyżem, słowo “Roma” i cyfry 1626 km. Mężczyzna pyta czy znam angielski, a gdy z szerokim uśmiechem odpowiadam twierdząco widzę ulgę w jego oczach. Oboje zapraszają mnie do środka. Wchodzę do skąpo oświetlonego wnętrza, w którym panuje nieład typowy dla siedzib artystów albo ludzi pochłoniętych jakąś swoją tajemnicą. Łuszcząca się ze ścian tapeta, zapach starego kurzu, wiekowe sprzęty i obrazy na ścianach wskazują, że od dawna niewiele tu się zmieniło. Moją uwagę zwracają obrazy słowackich świętych i Matki Boskiej z Dzieciątkiem na czymś w rodzaju domowego ołtarzyka z tkwiącą w ścianie małą żaróweczką świecącą na czerwono. W kącie stary piec, na nim osmalone garnki a obok na krześle biały elektryczny czajnik – samotny symbol technicznej cywilizacji. Po ścianach biegnie niedbale stara instalacja elektryczna z wiekowymi włącznikami światła, a spod poczerniałych belek sufitu zwisa lampa ze szklanym kloszem, do którego przykleiły się pokolenia martwych owadów. Siadamy przy stole zawalonym jakimiś pudełkami, gazetami, i naczyniami po ostatnim posiłku.
- Jestem Connie – umiechając się szeroko człowiek z kitką wita się po angielsku wyciągając rękę. W jego energicznych gestach i sposobie mówienia jest otwartość i optymizm. Kobieta ma na imię Trudy, jest Holenderką, która dwa lata temu kupiła ten dom opuszczając zatłoczone Niderlandy w poszukiwaniu spokoju i odpowiedzi na życiowe pytania. Gdzieś w Europie poznała swojego szkockiego towarzysza, z którym od roku starają się zadomowić w tym odludnym zakątku. Connie mówi o trudnych początkach ich znajomości z miejscowymi. Nauka słowackiego idzie mu dość opornie, ale najtrudniej jest wchodzić w zwyczaje tej społeczności. - Jeszcze potrwa zanim nas zaakceptują – w jego głosie nie ma wątpliwości, że to w końcu nastąpi. Ma na rękach stare tatuaże, widać sporo w życiu przeszedł. Śmiejąc się opowiada, że kiedyś był ministrantem, ale potem to różnie bywało. Opowiadając swoje historie wśród grzmotów i błyskawic czujemy magię tego spotkania Holenderki, Szkota i Polaka w mrocznej chacie na wsi zagubionej gdzieś w słowackich górach. Samotny pielgrzym w wędrówce do Rzymu nie jest tu bardziej niezwykły od pary przedstawicieli Zachodu, którzy mieli odwagę porzucić wygody cywilizacji i zamieszkali w Karpatach, w chacie pod opieką Maryi. Trudy przyznaje, że w Holandii nigdy nie była religijna. Wspomina jak rok temu próbowała sama zaistalować halogenową żarówkę i spaliła stodołę. Śmieje się, że na pewno ktoś czuwał nad nią, bo ogień nie przeniósł się na dom. Wymieniają ze sobą kilka zdań po holendersku, po czym Connie z przejęciem opowiada historię figury przed domem, którą słyszeli od właścicielki domu. Kiedyś pewna dziewczyna przechodziła tędy podczas strasznej burzy. Przestraszona przystanęła przed figurą żeby się pomodlić i wtedy piorun uderzył w słup z przewodami elektrycznymi, który złamał się u podstawy i druty spadłyby na dziewczynę, gdyby nie figura, na której oparł się spadający słup i to uratowało dziewczynę. Connie mówi z przejęciem, że mieszkańcy pamiętają o tamtym wydarzeniu i kładą tu świeże kwiaty.
W oczach tej dziwnej pary widzę żar, jakby te nowe doświadczenia i trudy były ceną, którą chętnie płacą za odkrywanie kolejnych kart ich prawdziwego życia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz