Dziś nad ranem śniły mi hebrajskie znaki. Wielkie i czarne jak skalne opoki albo gigantyczne drzewa wynurzały się z ziemi i rosły w stronę nieba. W ostatnich dniach sporo czytałem o znaczeniu hebrajskich liter i pewnie stąd ten sen.
Żydzi wierzą, że każde słowo ma wielką wagę, głęboki sens i znaczenie. Znaczenie każdego słowa pochodzi zawsze z natury, jest głęboko zakorzenione w historii ludzkiego doświadczenia. Dlatego hebrajski alfabet składa się ze znaków-słów, które kiedyś były dla człowieka praktycznymi, ziemskimi kształtami. Na przykład czwarta litera alfabetu hebrajskiego, Dalet, wygląda jak rozchylana zasłona namiotu i w języku hebrajskim oznacza dosłownie drzwi. Litera u żydów jest zarazem słowem, znakiem, który kiedyś nadał sens jakiejś rzeczy.
Pierwsza litera Biblii (początek Księgi Rodzaju w Torze) to litera Bet, druga w alfabecie, która wygląda jak odwrócone łacińskie „C”, a więc znak, który jakby zamyka spojrzenie w dół, w górę i za siebie, zostawiając tylko kierunek do przodu, niczym wyjście z jaskini, a więc z ciemności. Znak wyruszenia w drogę.
Słowo. Pierwszym słowem wypowiedzianym przez Boga było stworzenie świata z pustki i milczenia. Bóg przerywa milczenie i mówi stwarzając. Stworzenia są Jego słowami, Jego głosem. Cała przyroda jest wielkim boskim poematem.
Potem, powołując kolejno do istnienia formy nieożywione, a z czasem rośliny, zwierzęta i na końcu człowieka, Bóg pozwolił temu ostatniemu nadać wszystkim stworzeniom imiona. Jakie wielkie wyróżnienie i zaufanie! Człowiek mógł własnym słowem współuczestniczyć w boskim akcie stworzenia, a więc dopełnić go nadając sens temu, co nazywał. Potem historia dopełni się Słowem, które stanie się ciałem w Chrystusie. Chrystus będzie więc ostatnim słowem, Słowem które nada ostateczny sens wszystkim rzeczom.
W języku hebrajskim „pszczoła” i „słowo” mają ten sam rdzeń. Oba tworzone są przez spółgłoski D-B-R. (Dalet-Bet-Rosh). „Słowo”(DaBaR) i „pszczoła” (DeBoRah) musiały więc być kiedyś przez Hebrajczyków blisko kojarzone, wynikać z podobnego sensu.
Młynarz z Dąbrowic, u którego ostatnio kupowałem otręby, okazał się jednocześnie pszczelarzem. Mówił, że ma przy domu 20 pszczelich „rodzin” i jeszcze pięć pod lasem. Obserwuje te ciekawe stworzenia od lat i jest coraz bardziej zdumiony ich zdolnościami i organizacją. Pszczoły świetnie widzą i słyszą, potrafią przewidywać pogodę, rozpoznają kierunki świata, są czułe na promieniowanie, żądlą tylko w miejsca chore lub osłabione, ponoć po ruchach postaci potrafią rozpoznawać poszczególnych pszczelarzy. Tworzą doskonale sześciokątne komórki woskowego plastra i wypełniają je miodem i innymi substancjami, których pełnię właściwości człowiek dopiero bada i odkrywa.
Pszczelarz-młynarz opowiadał o świetnej organizacji ula i niezwykłej pracowitości tych stworzeń, ale mówił o czymś jeszcze...
Pszczoły są bardzo silnie nakierowane na cel. One całkowicie poświęcają się swojej misji. Zdumiewa to poświęcenie. Widział wiele razy, jak zmęczone znoszeniem do ula pyłku i nektaru pszczoły przysiadają w drodze na kłosach zboża żeby odpocząć. Dostrzegał, że miały postrzępione od przepracowania skrzydełka. To znak, że może zginą w drodze, nie osiągnąwszy ula, albo dolecą, oddadzą pyłek i zginą. Jest jakaś wielka tajemnica w tym całkowitym oddaniu się stworzenia swojemu celowi. Patrząc na pszczoły można dostrzec, że świat ma naturę celową, jest zwrócony ku celowi, nie może być grą przypadków.
Gdy wędrowaliśmy z Obrazem przez Węgry spotkaliśmy nad Balatonem księdza, który opowiadał, że znał kapłana-pszczelarza, który znany był z tego, że prowadził rekolekcje o pszczołach. Skupiał się na zwyczajach ula, na zachowaniach pszczół. Na tych rekolekcjach księża płakali.
Gdy zastanawiam się nad związkiem pszczoły i słowa przypomina mi się fragment z Księgi Izajasza:
,,Gdyż jak deszcz i śnieg spada z nieba i już tam nie wraca,
dopóki nie zrosi ziemi i nie uczyni jej urodzajną, tak iż porasta roślinnością
i daje siewcy ziarno, a jedzącym chleb,
tak jest z moim słowem, które wychodzi z moich ust:
Nie wraca do mnie puste, lecz wykonuje moją wolę
i spełnia to z czym je wysłałem”.
(Iz. 55.10-11)
Opis stworzenia świata w Księdze Rodzaju mówi o tym, że Bóg przerywa milczenie i wypowiada pierwsze słowo... Jego słowo staje się najpierw światem, potem staje się stworzeniami, a w końcu staje się Człowiekiem, który wypełni do końca wolę Ojca i zbawi ludzkość i świat.
Kolejne słowa-kroki tego stwórczego aktu tworzą zdumiewający łańcuch stworzeń, wspólnotę istnień powołanych do współistnienia, połączonych od początku na zawsze więzami współzależności i tajemniczej, niezrozumiałej do końca współistotności. Czy dostrzegamy jeszcze tą współzależność i współistotność w ptaku, który przerwał lot przysiadając na rozkołysanej trzcinie, albo w pszczole, która niosąc do ula nektar z kwiatu lipy zatrzymała się dla odpoczynku na kłosie zboża?
Człowiek nie potrafi dostrzec cudu otaczających go stworzeń dopóki się nie zatrzyma, dopóki nie przerwie pogoni za złudą materialnego bezpieczeństwa. Zapatrzony w siebie przestał dostrzegać inne stworzenia, stracił z nimi więź. Natura kryzysu w jakim znalazł się dziś człowiek nie jest więc ekonomiczna, polityczna czy kulturowa. To raczej kryzys tożsamości, zapomnienie o łączności i współzależności z innymi istotami.
W najnowszej ekologicznej encyklice „Laudato si” papież Franciszek pisze:
„Duchowość nie jest odłączona od ciała ani też od natury, czy realiów tego świata, ale żyjemy z nim i w nich, w jedności ze wszystkim co nas otacza” (Laudate si, 216). Chrześcijanie wezwani są do nawrócenia ekologicznego, do spotkania z Chrystusem w relacjach z otaczającym światem (217). Życie powołaniem by być obrońcami dzieła Bożego, jest dla chrześcijanina istotną częścią uczciwego życia, nie zaś czymś opcjonalnym czy drugorzędnym”.
Dziennik nieregularny z pieszej pielgrzymki, która rozpoczęła się 3 lipca 2011 roku w Jerozolimie, osiągnęła Asyż 27 października i trwa nadal... Mapa drogi dostępna na stronie www.idzieczlowiek.pl
sobota, 29 sierpnia 2015
piątek, 21 sierpnia 2015
centrum
W nocy kilka dni temu nad Głogowcem i okolicznymi wsiami przeszła burza, a potem rano przez kilka godzin padał deszcz.
Jest jakaś metafizyka w deszczu, który pada po długiej suszy. Ma się wrażenie że skorupa wyschniętej ziemi aż trzeszczy chłonąc każdą kroplę wilgoci, wróble jak szalone trzepią skrzydłami w kałużach, a spragniona trawa pijąc łapczywie prawie natychmiast odzyskuje soczystą zieleń.
Chyba nic nie opisuje lepiej życia niż deszcz po suszy. Wiedzą o tym rolnicy, którzy tak długo na niego czekali. Co prawda skosili już zboże, ale wody bardzo potrzeba teraz uprawom buraków, ziemniaków i kukurydzy. Bez niej plon będzie słaby.
Jechałem rowerem drogą przez pola czując na twarzy chłodny ożywczy powiew a w nozdrzach zapach parujących ściernisk.
Po raz pierwszy od dwóch tygodni niebo zaszło chmurami i zrobiło się wyraźnie chłodniej. Wdzięczność prowadzi spojrzenie ku szaremu niebu, które wraz z deszczem przyniosło stworzeniom ulgę i radość. Z deszczem na ziemię wróciło życie.
Co takiego ma w sobie ta ziemia?
Czym przyciąga mnie ta okolica że spędzam tu już czwarty rok? Czego wypatruję w różowych świtach i czerwonych zachodach słońca? Co chcę poczuć w zapachu skoszonej trawy albo w silnym aromacie rozgrzanego słońcem sosnowego lasu? Ten płaski teren między wsią Świnice Warckie i osadą Dzierżawy, pokryty głównie polami i z rzadka lasem, nazwaliśmy w naszej wspólnocie pielgrzymów Betlejem Bożego Miłosierdzia. To tutaj w 1905 roku w liczącej kilkanaście chałup wsi Głogowiec przyszła na świat Helenka Kowalska, trzecie z dziesięciorga dzieci Stanisława i Marianny. Od dzieciństwa przywykła do ciężkiej pracy w polu i przy zwierzętach, ale już w wieku siedmiu przeżyła doświadczenie duchowe, które było zaproszeniem do "życia doskonalszego" - jak opisze to po latach w swoim „Dzienniczku”. Jej droga, która zaczęła się tutaj, w krytej strzechą chacie z białego kamienia, poprowadzi ją trudnym szlakiem przez Łódź, Warszawę, Płock, Wilno i Kraków, a stamtąd aż na ołtarze całego świata, gdzie dziś czczona jest jako święta Faustyna, apostołka Bożego Miłosierdzia.
Dlaczego ta historia ma swój początek właśnie tutaj? Co takiego jest w ziemi, która wydając przyszłą świętą przywróciła przez jej orędzie całemu światu nadzieję na odnalezienie pokoju i zagubionego sensu?
To właśnie stąd od czterech lat wyruszają nasze pielgrzymki, które niosą orędzie Miłosierdzia do tych miejsc na świecie, które potrzebują go najbardziej.
Słowo „początek” ma wspólny rdzeń ze słowem „poczęcie”, które oznacza pierwszą chwilę nowego istnienia, brzask życia. Pytanie o początek to może najważniejsze pytanie jakie stawia sobie człowiek. Czy wszechświat znalazł swój początek w przypadkowej grze nieznanych kosmicznych energii? Czy może powstał celowo, a więc został stworzony? Jeśli tak, to ten plan stworzenia musi obejmować wszystko co nastąpiło potem, a więc także przyjście na świat małej Helenki w małej wsi w centralnej Polsce. Zatem jej narodziny, ich miejsce i czas, to elementy tego samego doskonałego planu, w którym nic nie jest przypadkowe.
Słowo „przypadek” chrześcijanie traktują w szczególny sposób. Gdyby skalę znaczeń tego słowa rozpiąć między „ślepy traf” a „doskonały plan” - „przypadek” znalazłby się blisko tego ostatniego.
Czy to możliwe, żeby ta ziemia do czegoś zapraszała, żeby miała jeszcze coś ujawnić?
Jeśli nie było przypadku w tym, że święta Faustyna została powołana do swojej misji właśnie z tego miejsca, to co to oznacza?
Urodziła się 25 sierpnia, u schyłku lata. Jaki to był dzień? Czy słońce grzało tak mocno jak dziś? Kilka dni później do chrztu w oddalonym o dwa kilometry Kościele św. Kazimierza w Świnicach Warckich wieziono ją pewnie wozem. W tamtej pierwszej drodze, mało rozumiejąc z otaczającego świata, słyszała już głosy ludzi, turkot kół, odkrywała zapachy z pól, czuła na policzku pierwsze dotknięcia słońca. W jaki sposób małą Helenkę kształtowała później ta ziemia, jej kolory, zapachy, faktury, obyczaje mieszkańców, tradycje, opowiadane tutaj legendy? Spędziła tu dzieciństwo i wczesną młodość, szesnaście lat życia. Co zabrała stąd na wędrówkę, która trwała niewiele dłużej bo lat siedemnaście i znalazła swój kres w krakowskim klasztorze, gdzie umarła w roku 1938 w wieku zaledwie 33 lat?
Co takiego jest w tym skrawku ziemi wciśniętym w samym środku Polski między historyczne krainy Mazowsza, Wielkopolski i Kujaw? W ziemi, która ma swoją wyjątkowość i odrębność, choć nienazwaną i nieopisaną w historycznych książkach ani atlasach?
Centrum ma zawsze w sobie jakąś omnipotencję, niewykształconą formę, ukrytą treść. W centrum jest początek, tu rozpoczyna się droga. Przychodzi czas gdy punkt opuszcza swoje centrum i przesuwając się ku obwodowi zaczyna kształtować swoją odrębność, nabierać swoistych cech i podąża w stronę jakiejś specjalizacji. Z czasem staje się coraz bardziej określony, nabiera doświadczeń, wagi i znaczenia, ale jednocześnie wraz z rozwojem i dojrzewaniem - traci coś z tamtej prostoty dziewiczego początku.
W ten sam sposób z „punktu zero” ukształtował się kiedyś wszechświat, taki był mechanizm doskonalenia się prostych form życia w bardziej złożone czy przemiany komórek macierzystych w wyspecjalizowane tkanki. Według tej zasady dziecko rozwija się, z czasem traci swoją niewinność, nabiera doświadczeń i staje się dorosłym.
Oddalając się od Głogowca, będąc coraz dalej od rodzinnej ziemi, w jakiś sposób Faustyna utrzymywała jednak stale silną więź ze swoim centrum. Jako młoda dziewczyna musiała zerwać z silną na wsi tradycją posłuszeństwa rodzicom i wyrwała się „do życia doskonalszego”, ale w sercu pozostała nadal prostym, chłopskim dzieckiem, wiernym tradycji pokoleń, potrafiącym cieszyć się z prostych rzeczy i pokornie oddanym codziennym obowiązkom. Świeżość spojrzenia, intensywność i „czystość” odbierania świata i ludzi, naturalność, prostota i ciekawość – pozostały u niej na poziomie dziecka.
„Dzienniczek” tego nie opisuje, ale myślę, że w zakonnym życiu Faustyna stale była w łączności ze swoją rodzinną ziemią, z czasem swojego początku, z „punktem zero” który był jak czyste źródło, stale bijące najczystszą wodą, z którego czerpała przez całe życie.
Jadąc rowerem mijam miejsca, które dobrze znała. Czuła na pewno ten sam zapach parującej po deszczu ziemi. Mam teraz wrażenie, że ona stale tu wraca, że tą ziemię stale napełnia jej obecność.
I że z kazdym ożywczym deszczem spada na tą okolicę jej błogosławieństwo.
Jest jakaś metafizyka w deszczu, który pada po długiej suszy. Ma się wrażenie że skorupa wyschniętej ziemi aż trzeszczy chłonąc każdą kroplę wilgoci, wróble jak szalone trzepią skrzydłami w kałużach, a spragniona trawa pijąc łapczywie prawie natychmiast odzyskuje soczystą zieleń.
Chyba nic nie opisuje lepiej życia niż deszcz po suszy. Wiedzą o tym rolnicy, którzy tak długo na niego czekali. Co prawda skosili już zboże, ale wody bardzo potrzeba teraz uprawom buraków, ziemniaków i kukurydzy. Bez niej plon będzie słaby.
Jechałem rowerem drogą przez pola czując na twarzy chłodny ożywczy powiew a w nozdrzach zapach parujących ściernisk.
Po raz pierwszy od dwóch tygodni niebo zaszło chmurami i zrobiło się wyraźnie chłodniej. Wdzięczność prowadzi spojrzenie ku szaremu niebu, które wraz z deszczem przyniosło stworzeniom ulgę i radość. Z deszczem na ziemię wróciło życie.
Co takiego ma w sobie ta ziemia?
Czym przyciąga mnie ta okolica że spędzam tu już czwarty rok? Czego wypatruję w różowych świtach i czerwonych zachodach słońca? Co chcę poczuć w zapachu skoszonej trawy albo w silnym aromacie rozgrzanego słońcem sosnowego lasu? Ten płaski teren między wsią Świnice Warckie i osadą Dzierżawy, pokryty głównie polami i z rzadka lasem, nazwaliśmy w naszej wspólnocie pielgrzymów Betlejem Bożego Miłosierdzia. To tutaj w 1905 roku w liczącej kilkanaście chałup wsi Głogowiec przyszła na świat Helenka Kowalska, trzecie z dziesięciorga dzieci Stanisława i Marianny. Od dzieciństwa przywykła do ciężkiej pracy w polu i przy zwierzętach, ale już w wieku siedmiu przeżyła doświadczenie duchowe, które było zaproszeniem do "życia doskonalszego" - jak opisze to po latach w swoim „Dzienniczku”. Jej droga, która zaczęła się tutaj, w krytej strzechą chacie z białego kamienia, poprowadzi ją trudnym szlakiem przez Łódź, Warszawę, Płock, Wilno i Kraków, a stamtąd aż na ołtarze całego świata, gdzie dziś czczona jest jako święta Faustyna, apostołka Bożego Miłosierdzia.
Dlaczego ta historia ma swój początek właśnie tutaj? Co takiego jest w ziemi, która wydając przyszłą świętą przywróciła przez jej orędzie całemu światu nadzieję na odnalezienie pokoju i zagubionego sensu?
To właśnie stąd od czterech lat wyruszają nasze pielgrzymki, które niosą orędzie Miłosierdzia do tych miejsc na świecie, które potrzebują go najbardziej.
Słowo „początek” ma wspólny rdzeń ze słowem „poczęcie”, które oznacza pierwszą chwilę nowego istnienia, brzask życia. Pytanie o początek to może najważniejsze pytanie jakie stawia sobie człowiek. Czy wszechświat znalazł swój początek w przypadkowej grze nieznanych kosmicznych energii? Czy może powstał celowo, a więc został stworzony? Jeśli tak, to ten plan stworzenia musi obejmować wszystko co nastąpiło potem, a więc także przyjście na świat małej Helenki w małej wsi w centralnej Polsce. Zatem jej narodziny, ich miejsce i czas, to elementy tego samego doskonałego planu, w którym nic nie jest przypadkowe.
Słowo „przypadek” chrześcijanie traktują w szczególny sposób. Gdyby skalę znaczeń tego słowa rozpiąć między „ślepy traf” a „doskonały plan” - „przypadek” znalazłby się blisko tego ostatniego.
Czy to możliwe, żeby ta ziemia do czegoś zapraszała, żeby miała jeszcze coś ujawnić?
Jeśli nie było przypadku w tym, że święta Faustyna została powołana do swojej misji właśnie z tego miejsca, to co to oznacza?
Urodziła się 25 sierpnia, u schyłku lata. Jaki to był dzień? Czy słońce grzało tak mocno jak dziś? Kilka dni później do chrztu w oddalonym o dwa kilometry Kościele św. Kazimierza w Świnicach Warckich wieziono ją pewnie wozem. W tamtej pierwszej drodze, mało rozumiejąc z otaczającego świata, słyszała już głosy ludzi, turkot kół, odkrywała zapachy z pól, czuła na policzku pierwsze dotknięcia słońca. W jaki sposób małą Helenkę kształtowała później ta ziemia, jej kolory, zapachy, faktury, obyczaje mieszkańców, tradycje, opowiadane tutaj legendy? Spędziła tu dzieciństwo i wczesną młodość, szesnaście lat życia. Co zabrała stąd na wędrówkę, która trwała niewiele dłużej bo lat siedemnaście i znalazła swój kres w krakowskim klasztorze, gdzie umarła w roku 1938 w wieku zaledwie 33 lat?
Co takiego jest w tym skrawku ziemi wciśniętym w samym środku Polski między historyczne krainy Mazowsza, Wielkopolski i Kujaw? W ziemi, która ma swoją wyjątkowość i odrębność, choć nienazwaną i nieopisaną w historycznych książkach ani atlasach?
Centrum ma zawsze w sobie jakąś omnipotencję, niewykształconą formę, ukrytą treść. W centrum jest początek, tu rozpoczyna się droga. Przychodzi czas gdy punkt opuszcza swoje centrum i przesuwając się ku obwodowi zaczyna kształtować swoją odrębność, nabierać swoistych cech i podąża w stronę jakiejś specjalizacji. Z czasem staje się coraz bardziej określony, nabiera doświadczeń, wagi i znaczenia, ale jednocześnie wraz z rozwojem i dojrzewaniem - traci coś z tamtej prostoty dziewiczego początku.
W ten sam sposób z „punktu zero” ukształtował się kiedyś wszechświat, taki był mechanizm doskonalenia się prostych form życia w bardziej złożone czy przemiany komórek macierzystych w wyspecjalizowane tkanki. Według tej zasady dziecko rozwija się, z czasem traci swoją niewinność, nabiera doświadczeń i staje się dorosłym.
Oddalając się od Głogowca, będąc coraz dalej od rodzinnej ziemi, w jakiś sposób Faustyna utrzymywała jednak stale silną więź ze swoim centrum. Jako młoda dziewczyna musiała zerwać z silną na wsi tradycją posłuszeństwa rodzicom i wyrwała się „do życia doskonalszego”, ale w sercu pozostała nadal prostym, chłopskim dzieckiem, wiernym tradycji pokoleń, potrafiącym cieszyć się z prostych rzeczy i pokornie oddanym codziennym obowiązkom. Świeżość spojrzenia, intensywność i „czystość” odbierania świata i ludzi, naturalność, prostota i ciekawość – pozostały u niej na poziomie dziecka.
„Dzienniczek” tego nie opisuje, ale myślę, że w zakonnym życiu Faustyna stale była w łączności ze swoją rodzinną ziemią, z czasem swojego początku, z „punktem zero” który był jak czyste źródło, stale bijące najczystszą wodą, z którego czerpała przez całe życie.
Jadąc rowerem mijam miejsca, które dobrze znała. Czuła na pewno ten sam zapach parującej po deszczu ziemi. Mam teraz wrażenie, że ona stale tu wraca, że tą ziemię stale napełnia jej obecność.
I że z kazdym ożywczym deszczem spada na tą okolicę jej błogosławieństwo.
czwartek, 20 sierpnia 2015
zachwyt
Pamiętam temat mojej pracy maturalnej z języka polskiego:
„Przerażony - do czego zdolny jest człowiek, zachwycony jak piękna jest ziemia i świat” - słowa Karola Wierzyńskiego uczyń mottem swojego protestu przeciwko cywilizacyjnym zagrożeniom.
Przerażenie i zachwyt... smutek i radość, mrok i światło... między tymi dwoma biegunami powstało kiedyś napięcie, które było odtąd już we mnie i towarzyszyło mi stale w drodze. Aż do teraz.
Rozpacz i nadzieja, materia i duch, zło i dobro...
Maturę pisałem w czasach gdy obradował „okrągły stół”, wiatr nadziei na zmianę losu wiał z Zachodu, ze strony „prawdy i demokracji”, na Wschód odchodził chłód skompromitowanej stagnacji, ale już chwilę potem ten prosty dwubiegunowy podział świata wartości przestał być taki prosty.
Młodość ma przywilej odkrywania własnych prawd w świecie, który zaprasza tysiącem dróg.
Dziecko wyrusza w drogę z ufnością, odkrywa świat zachwycone nowymi kolorami i dźwiękami, ale krok po kroku odkrywa z czasem także Oświęcimie, Bośnie i Rwandy i dostrzega okrutną prawdę, że krzywda i cierpienie jednych to nieunikniona cena za przywileje i wygody innych.
W którymś momencie drogi dziecko staje się dorosłym. Przychodzi moment utraty prostej ufności w dobrą i przemyślaną konstrukcję spraw i świata.
Pamiętam gdy moja córka miała może 12 lat. Wróciła któregoś dnia ze szkoły i zadała mi pytanie:
- Tato, co to jest cywilizacja?
Zaskoczony pytaniem zacząłem zbierać myśli żeby poprawnie odpowiedzieć.
- Cywilizacja... to ogół dóbr materialnych i duchowych, jakie tworzą ludzie na pewnym etapie swojego rozwoju.
Zastanowiła się chwilę i odpowiedziała:
- A nam pani powiedziała, że cywilizacja, to wszystko to, co robi człowiek z lęku przed śmiercią.
Wiele lat później prowadząc zajęcia kreatywnego rozwiązywania problemów w ramach szkoleń z zarządzania projektami rozdałem uczestnikom czyste białe kartki papieru. Jeszcze zanim usłyszeli treść polecenia położyli kartki przed sobą – każdy w ten sam sposób – pionowo. Dziecko gdy dostaje do ręki kartkę, odruchowo kładzie ją w pozycji poziomej – do rysowania. Młody człowiek postrzega rzeczywistość szeroko, chłonie świat pełnią kształtów i kolorów i tak pragnie go oddawać. Człowiek dorosły kładąc kartkę pionowo jest już gotów do tworzenia listy, hierarchii, do budowania własnego porządku i do... obrony tego porządku przed myślącymi inaczej.
Dziecko jest ufne. Jego świat jest piękny i prosty. Nie ma w nim wrogów. Widziałem wiele razy dzieci o różnych kolorach skóry bawiące się razem w jednej piaskownicy, zajęte bez pamięci babkami z piasku i wiaderkami zamiast analizowaniem różnic w swoim wyglądzie.
On przywołał dziecko, postawił je przed nimi i rzekł:
Zaprawdę, powiadam wam, jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa...
Pewien sędziwy teolog, zapytany u schyłku życia co stanowi dla niego najważniejszą prawdę chrześcijaństwa, sumę chrześcijańskiego doświadczenia odpowiedział:
Pozostaję stale bezgranicznie zdumiony i zachwycony tym, że sam Bóg, w swojej nieskończonej rzeczywistości i wspaniałości, świętości, wolności i miłości, rzeczywiście i prawdziwie oddaje się całkowicie nam samym w stworzoności naszego istnienia i że wszystko inne, co chrześcijaństwo nam daje albo czego od nas żąda jest wobec tej prawdy tylko czymś tymczasowym czy też wtórną konsekwencją.
Czy te słowa można zrozumieć i przyjąć inaczej jak tylko stając się na powrót dzieckiem?
Czy istnieje droga powrotu do ufności i prostego zachwytu dziecka? Myślę, że ta droga musiałby prowadzić przez pozbycie się lęków dorosłości. Lęku przed utratą dorobku, prestiżu, lęku przed oceną środowiska, lęku przed byciem „niemodnym”, „odmiennym”, „dziwnym”, lęku porzed „obcymi”, lęku przed... śmiercią.
Wtłoczeni w sztywne role narzucone przez cywilizację, biegniemy coraz szybciej coraz węższymi korytarzami i coraz bardziej tęsknimy do wolności dziecka – coraz bardziej od tej wolności się oddalając.
Naiwne są te słowa. Niemal beznadziejnie naiwne.
Ale czy ufność nie musi pozostać naiwna?
sobota, 15 sierpnia 2015
Abraham i Odyseusz
Czytam o wędrówce-pielgrzymce Marka Kamińskiego szlakiem camino z Królewca do Santiago de Compostela. Znany podróżnik, zdobywca biegunów, autor metody „Zdobądź swój biegun”, ekspert w dziedzinie motywacji – po raz pierwszy w życiu wyrusza na prawdziwą pielgrzymkę.
Przyszły mi więc pytania. Każda droga przynosi doświadczenie i rozwija, ale czy droga podróżnika-zdobywcy i droga pielgrzyma to ta sama droga? A jeśli są różnice, to co różni wędrowanie (w poszukiwaniu odkryć, wiedzy, nowych terenów) od pielgrzymowania? Czy podróżnik może stać się pielgrzymem a pielgrzym – podróżnikiem? Przyszły mi na myśl dwie postacie: Abraham–pielgrzym i Odyseusz–wędrowiec.
Wiele ich łączyło. Żyli ponad tysiąc lat temu. Obaj opuścili swój rodzinny dom, swą ziemię ojczystą i obaj podjęli ryzykowną wędrówkę. Różniło ich jednak zasadniczo to, że Odyseusz od początku wiedział dokąd zmierza, jego droga – powrót do rodzinnej Itaki - była więc drogą wiedzy. Abraham natomiast nie znał celu, zaufał tylko obietnicy i wkroczył z wiarą w niepewność, poszedł drogą wiary.
Odyseusz wędrując powracał, a Abraham wciąż się oddalał. W porównaniu z podróżą Abrahama, która była w pewnym sensie drogą bez powrotu - wędrówka Odyseusza wydaje się być tylko pozorną podróżą i pozorną zmianą. Odyseusz wędruje po kole – z powrotem do punktu wyjścia. Podróż Abrahama była od początku nieprzewidywalna, była wejściem z wiarą w nieznane. Szedł ku temu co radykalnie inne, co nowe, co niezrozumiałe. A jednak szedł.
Droga Odyseusza i droga Abrahama są tak od siebie różne jak różnią się od siebie buddyjska sansara (zamknięte koło narodzin i śmierci) czy pokrewna jej filozofia „zamkniętego czasu” greckich filozofów od judeochrześcijańskiej koncepcji transcendencji, a więc przekroczenia. Transcendencja (bycie poza) to cecha Boga, bytu „poza” ludzkim pojmowaniem. Boga Hebrajczyków nie znali Grecy i nie znają go buddyści. Ale czy pielgrzymowanie jako „droga wiary” i „droga przekraczania” jest dla Greka i buddysty zamknięta? O kim można powiedzieć „wierzący” - nie w ujęciu dogmatycznym czy deklaratywnym, ale w ujęciu praktyki wiary, owego niezwykłego doświadczenia łaski i prowadzenia? Czy w chwili gdy stajemy w obliczu ostatecznych pytań albo ostatecznych wyborów – w momentach gdy decyduje się nasze człowieczeństwo (śmierć, przebaczenie, poświęcenie życia, zdrada) – czy wtedy działają jeszcze stare kryteria i podziały na „wierzących pielgrzymów” i „niewierzących wędrowców”? Każda droga, w której człowiek uczciwie mierzy się z niepewnością i nieprzewidywalnością odbiera mu dotychczasowe poczucie bezpieczeństwa, odziera z przyzwyczajeń i zafałszowanych obrazów, z kategorycznych sądów na temat siebie i otaczającej rzeczywistości, stawia wobec prawdy o sobie samym.
Oba archetypy: Odyseusza-wędrowcy i Abrahama-pielgrzyma są silnie obecne we współczesnej kulturze i tworzą pewne napięcie związane z koniecznością dokonania wyboru i opowiedzenia się: albo za kuszącą buddyjsko-grecką koncepcją życia jako ciągłego poszukiwania (zdobywania) i zaspokajania potrzeb (wiedzy, doświadczeń, przyjemności) albo za ryzykowną, niepewną i nie obiecującą „nic konkretnego” drogą przekraczania samego siebie, drogą poszukiwania prawdy o sobie, drogą do Sacrum.
Coś we mnie buntuje się przeciwko tej romantycznej „przygodzie” Odyseusza, tej ziemskiej wędrówce, przeciwko powrotowi do tego, co znane. Dusza pielgrzyma wolałaby wędrować szlakiem Abrahama, na spotkanie nieznanego, bez zamykania się w czterech ścianach ziemskich ograniczeń. Odyseusz jednak czuje zwykłą ludzką potrzebę powrotu do domu. Każdy pielgrzym zna to uczucie tęsknoty za łóżkiem, za spokojnym własnym kątem, uczucie które stale walczy z pragnieniem wyruszenia znowu o świcie...
Choć pragnienie metafizyczne prowadzi nas „tam”, do prawdziwej Ojczyzny niebieskiej, to jak Odyseusz najlepiej czujemy się „u siebie”. Różnica między ludzką potrzebą a metafizycznym pragnieniem jest taka, że swoje potrzeby człowiek zaspokaja, a pragnienie wzywa do pielgrzymki i każe przekraczać kolejne granice, prowadzi dalej i dalej i ziemska droga nigdy nie położy kresu temu pragnieniu i temu pielgrzymowaniu.
Z każdej podróży chętnie jednak wracamy do swojej Itaki.
Człowiek pozostaje rozdarty między pragnieniem Domu i ludzką potrzebą domu, między metafizyczną pielgrzymką i ziemską podróżą.
(wykorzystałem myśli św. Augstyna, Platona, A. Camus i esej wykład T. Gadacza "Filozofia podróży")
Przyszły mi więc pytania. Każda droga przynosi doświadczenie i rozwija, ale czy droga podróżnika-zdobywcy i droga pielgrzyma to ta sama droga? A jeśli są różnice, to co różni wędrowanie (w poszukiwaniu odkryć, wiedzy, nowych terenów) od pielgrzymowania? Czy podróżnik może stać się pielgrzymem a pielgrzym – podróżnikiem? Przyszły mi na myśl dwie postacie: Abraham–pielgrzym i Odyseusz–wędrowiec.
Wiele ich łączyło. Żyli ponad tysiąc lat temu. Obaj opuścili swój rodzinny dom, swą ziemię ojczystą i obaj podjęli ryzykowną wędrówkę. Różniło ich jednak zasadniczo to, że Odyseusz od początku wiedział dokąd zmierza, jego droga – powrót do rodzinnej Itaki - była więc drogą wiedzy. Abraham natomiast nie znał celu, zaufał tylko obietnicy i wkroczył z wiarą w niepewność, poszedł drogą wiary.
Odyseusz wędrując powracał, a Abraham wciąż się oddalał. W porównaniu z podróżą Abrahama, która była w pewnym sensie drogą bez powrotu - wędrówka Odyseusza wydaje się być tylko pozorną podróżą i pozorną zmianą. Odyseusz wędruje po kole – z powrotem do punktu wyjścia. Podróż Abrahama była od początku nieprzewidywalna, była wejściem z wiarą w nieznane. Szedł ku temu co radykalnie inne, co nowe, co niezrozumiałe. A jednak szedł.
Droga Odyseusza i droga Abrahama są tak od siebie różne jak różnią się od siebie buddyjska sansara (zamknięte koło narodzin i śmierci) czy pokrewna jej filozofia „zamkniętego czasu” greckich filozofów od judeochrześcijańskiej koncepcji transcendencji, a więc przekroczenia. Transcendencja (bycie poza) to cecha Boga, bytu „poza” ludzkim pojmowaniem. Boga Hebrajczyków nie znali Grecy i nie znają go buddyści. Ale czy pielgrzymowanie jako „droga wiary” i „droga przekraczania” jest dla Greka i buddysty zamknięta? O kim można powiedzieć „wierzący” - nie w ujęciu dogmatycznym czy deklaratywnym, ale w ujęciu praktyki wiary, owego niezwykłego doświadczenia łaski i prowadzenia? Czy w chwili gdy stajemy w obliczu ostatecznych pytań albo ostatecznych wyborów – w momentach gdy decyduje się nasze człowieczeństwo (śmierć, przebaczenie, poświęcenie życia, zdrada) – czy wtedy działają jeszcze stare kryteria i podziały na „wierzących pielgrzymów” i „niewierzących wędrowców”? Każda droga, w której człowiek uczciwie mierzy się z niepewnością i nieprzewidywalnością odbiera mu dotychczasowe poczucie bezpieczeństwa, odziera z przyzwyczajeń i zafałszowanych obrazów, z kategorycznych sądów na temat siebie i otaczającej rzeczywistości, stawia wobec prawdy o sobie samym.
Oba archetypy: Odyseusza-wędrowcy i Abrahama-pielgrzyma są silnie obecne we współczesnej kulturze i tworzą pewne napięcie związane z koniecznością dokonania wyboru i opowiedzenia się: albo za kuszącą buddyjsko-grecką koncepcją życia jako ciągłego poszukiwania (zdobywania) i zaspokajania potrzeb (wiedzy, doświadczeń, przyjemności) albo za ryzykowną, niepewną i nie obiecującą „nic konkretnego” drogą przekraczania samego siebie, drogą poszukiwania prawdy o sobie, drogą do Sacrum.
Coś we mnie buntuje się przeciwko tej romantycznej „przygodzie” Odyseusza, tej ziemskiej wędrówce, przeciwko powrotowi do tego, co znane. Dusza pielgrzyma wolałaby wędrować szlakiem Abrahama, na spotkanie nieznanego, bez zamykania się w czterech ścianach ziemskich ograniczeń. Odyseusz jednak czuje zwykłą ludzką potrzebę powrotu do domu. Każdy pielgrzym zna to uczucie tęsknoty za łóżkiem, za spokojnym własnym kątem, uczucie które stale walczy z pragnieniem wyruszenia znowu o świcie...
Choć pragnienie metafizyczne prowadzi nas „tam”, do prawdziwej Ojczyzny niebieskiej, to jak Odyseusz najlepiej czujemy się „u siebie”. Różnica między ludzką potrzebą a metafizycznym pragnieniem jest taka, że swoje potrzeby człowiek zaspokaja, a pragnienie wzywa do pielgrzymki i każe przekraczać kolejne granice, prowadzi dalej i dalej i ziemska droga nigdy nie położy kresu temu pragnieniu i temu pielgrzymowaniu.
Z każdej podróży chętnie jednak wracamy do swojej Itaki.
Człowiek pozostaje rozdarty między pragnieniem Domu i ludzką potrzebą domu, między metafizyczną pielgrzymką i ziemską podróżą.
(wykorzystałem myśli św. Augstyna, Platona, A. Camus i esej wykład T. Gadacza "Filozofia podróży")
wtorek, 11 sierpnia 2015
wilk
Kilka dni przed Asyżem zaczęły się wielkie upały. Teren z każdym dniem stawał się bardziej górzysty i coraz ciężej było pchać w słońcu i pod górę ciężki wózek z obrazem. Wydawało się nam że wózek stawia opór nawet na płaskich odcinkach. Przyczyn szukaliśmy w zużytym łożysku przedniego kółka albo w hamulcach, które “nie odbijały”, ale to trud dziesięciu tygodni wędrówki i ostre słońce dawały się nam się tak we znaki. Wokoło rozciągała się malownicza Umbria, ojczyzna św. Franciszka. Były to okolice miasteczka Gubbio, słynnego z opowieści o tym, jak święty Franciszek na prośbę mieszkańców obłaskawił groźnego wilka. Z dawnych czasów niewiele zostało tu lasów, na pofalowanych wzgórzach przeważała kolorowa mozaika upraw słonecznika, oliwnych gajów, winnic i pastwisk. Cały czas głośno koncertowały świerszcze.
W czasie, gdy św. Franciszek przebywał w Gubbio, w okolicy pojawił się wilk, który napadał na inwentarz, a wkrótce potem również na ludzi. Ludzie bali się opuszczać domy po zmroku, bo w nocy wilk wychodził na żer i siał spustoszenie.
Dopiero pod wieczór temperatura nieco spadła i bardzo już zmęczeni zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na nocleg. Droga wiodła jakimś skrótem przez pola, z dala od ruchliwych arterii i wioski rozsiane były rzadko, więc marzenie o spaniu pod dachem stopniowo znikało wraz z chowającym się za horyzontem słońcem. Gdy zaczęło się ściemniać pojawiła się przed nami wielka stodoła pośrodku pustkowia, a przy niej zabudowania, które okazały się oborą. Nie było domu mieszkalnego, widać gospodarz dojeżdżał tutaj do pracy.
Są zwierzęta, więc jest na pewno jest woda – myśleliśmy z nadzieją na umycie się po długim dniu w kurzu i spiekocie.
Gdy zajeżdżaliśmy wózkiem pod dach wielkiej wiaty Wojtkowi wyrwało się: „Bogu hvala!”, podziękowanie, którego nauczyliśmy się od Chorwatów. To miejsce tamtego dnia było naprawdę naszą „ostatnią stodołą ratunku”.
Jeszcze zanim zapadła ciemność zobaczyliśmy zbliżający się samochód. Tak jak mogliśmy się domyślać, był to właściciel gospodarstwa, zaniepokojony obcymi na jego terenie. Luigi był niskim, krępym chłopem o bystrym spojrzeniu i ruchliwych rękach. Jego początkowy niepokój szybko ustąpił gdy wyjaśniliśmy mu że jesteśmy pielgrzymami z Polski i że pchamy wózek z obrazem Jezusa do papieża w Watykanie. Mapka trasy na burcie wózka wyjaśniła resztę. Gdy pokazaliśmy mu obraz był prawdziwie poruszony, a my ucieszeni, że mamy zgodę gospodarza na nocleg. Właśnie wtedy sygnał w telefonie Wojtka przypomniał, że godzina 21.00 to czas śpiewania Apelu Jasnogórskiego. My śpiewaliśmy a Luigi stał z nami w kręgu z rękami złożonymi do modlitwy.
Spokojni i wdzięczni Bogu pożegnaliśmy się serdecznie z Luigim, który jeszcze otworzył nam jedno z pomieszczeń prosząc tylko żeby uważać z ogniem przy stodole – bo to owoc jego całorocznej pracy.
Zasypialiśmy spokojni i wdzięczni Bogu.
Gubbio było zwykłym miasteczkiem zamieszkałym przez pracowitych ludzi, zwyczajnie zatroskanych o swoje rodziny, sklepy i zakłady. Pojawienie się wilka zburzyło spokój mieszkańców. Każdy kto szedł do lasu brał broń z sobą, jak gdyby szedł do bitwy. Mimo to, kto z wilkiem sam na sam się spotkał, nie mógł się obronić bo wielka była przebiegłość bestii.
Ze snu wyrwał nas hałas samochodów wjeżdżających na podwórko, ostre światła i podniesione głosy. Poderwaliśmy się ze śpiworów nie bardzo rozumiejąc co się dzieje. Okazało się, że farma nie należy tylko do Luigiego. Przyjechali wspólnicy, zaalarmowani że wokół ich dobytku ktoś się kręci. Latarki przestraszonych rolników oświetlały teraz wychodzące z ciemności nasze półnagie wytatuowane torsy. Podniesione głosy żądały od nas wyjaśnień, w tonie słychać było strach i oskarżenia o bezprawne najście własności prywatnej. Na nic zdały się nasze tłumaczenia, że mamy zgodę Luigiego, że jesteśmy pielgrzymami, że chcemy tylko odpocząć i rano ruszamy dalej.
Ciemności nie sprzyjały wzajemnemu zrozumieniu. Byliśmy poirytowani tym niesprawiedliwym atakiem, zmęczenie robiło swoje, ale gdy zaczęło padać słowo „Carrabinieri” (policja),, mrucząc pod nosem powoli zaczęliśmy zwijać nasz obóz. Popędzani przez wyraźnie przestraszonych Włochów pakowaliśmy się gubiąc w ciemności przedmioty. Czuliśmy niesprawiedliwość tej sytuacji, ale nie było rady.
Przez myśl przeszło mi jeszcze co św. Franciszek mówił do swoich braci o radości doskonałej, ale nie byłem teraz gotowy na jej przeżywanie. W gromadzie wojowniczych Włochów szczególnie głośna była starsza kobieta, widać że miała tu posłuch. Stojący przy niej chłopak i dziewczyna – może jej dzieci – milczeli. Gdy zaprzęgliśmy się do wózka i ruszyliśmy spod stodoły, gromada Włochów jakby się opamiętała, głosy ucichły i młodej dziewczynie wyrwało się westchnienie: „A piedi!” (pieszo!) - na tyle głośno, że usłyszeliśmy. Najwyraźniej Włosi zdali sobie sprawę, że naprawdę jesteśmy pielgrzymami i że wózek z obrazem Jezusa pchamy pieszo, nie używając samochodu. Chłopak zrobił krok w naszym kierunku i powiedział cicho: „Scuzi”, ale starsza kobieta stała obok nie poruszona z założonymi rękami. Było już i tak za późno, wózek już wtaczał się na asfalt.
Św. Franciszek postanowił wyjść wilkowi na spotkanie. Ruszył św. Franciszek w drogę ku miejscu, gdzie wilk miał leże. I oto w obliczu wielu mieszczan, którzy przyszli na ten cud popatrzeć, wyszedł wilk naprzeciw Św. Franciszka z otwartą paszczą.
Okazało się że w zamieszaniu podczas pakowania któryś z nas przerwał przewód od akumulatora i przestały działać światła wózka.
Milcząc wkroczyliśmy w czarną noc. Zmęczeni, źli na ponury los, bez realnej szansy na nocleg mieliśmy przed sobą perspektywę marszu aż do świtu, bo w ciemności nie sposób było znaleźć choćby kawałka trawy do spania. Ktoś włączył latarkę. W jej świetle ujrzeliśmy po obu stronach drogi ogrodzenie pod prądem. Trzeba było iść przed siebie. Tylko księżyc dawał trochę światła i jakby odrobinę nadziei.
Po kilku kilometrach pojawiły się zabudowania jakiejś wsi, ale szczekanie psów obudziło gospodarza, który pozbawił nas reszty złudzeń krzycząc: „Privato! Privato! (własność prywatna!).
Doświadczenie nocy to odrzucenie, upokorzenie, samotność. Gaśnie nadzieja. Czy ktoś, kto tego nie przeżył potrafi zrozumieć czym jest noc?
Stawialiśmy kroki mechanicznie. Wózek toczył się siłą swojej bezwładności. Nie widzieliśmy drogi przed nami i nie znaliśmy przyszłości. Wjeżdżaliśmy w noc jak w ciemną paszczę niewiadomego.
Franciszek, zbliżając się do wilka, uczynił znak krzyża świętego i przywołał go ku sobie, i rzekł: "Pójdź tu, bracie wilku. Rozkazuję ci w imię Chrystusa nie czynić nic złego mnie i nikomu".I dziw! Ledwo Św. Franciszek uczynił znak krzyża, straszliwy wilk zamknął paszczę i stanął.
Wtoczyliśmy się na szczyt wzniesienia. Zmęczenie dało o sobie znać tak dotkliwie, że postanowiliśmy rozbić tu obóz bez względu na wszystko. Nie pojawiały się żadne samochody więc ustawiliśmy odblaskowy trójkąt, rozciągnęliśmy plandekę na asfalcie przy drodze i położyliśmy się na niej w śpiworach.
Zasnęliśmy niemal natychmiast.
Rano obudziły nas ptaki. Światło wstającego dnia opromieniało piękną Umbrię. Ktoś zaspanym głosem rzucił żart, że skorpiony najwyraźniej nie gustują w naszych zapachach. Zastukał garnek - ktoś wyciągał kuchenkę żeby zrobić kawę. Byliśmy przynajmniej wyspani, a ze świtem wróciła nadzieja, że ten dzień ułoży się lepiej.
Wtedy zauważyliśmy w oddali zbliżający się samochód. Podnosił różowy obłoczek kurzu wspinając się na wzgórze po czym zatrzymał się obok nas. Patrzyliśmy na niespodziewanego gościa, który wyszedł z samochodu i szedł w naszym kierunku. To była tamta starsza kobieta, która zarządziła wypędzenie nas z farmy. Ale teraz była jakby odmieniona. Na twarzy miała niewyraźny uśmiech. Widziała teraz wyraźnie wózek z nadrukowanym na brezencie wizerunkiem Jezusa Miłosiernego i nas, rozłożonych na brezencie przy drodze. Zaczęła mówić coś do nas, ale niewiele zrozumieliśmy z jej włoskiego. Bardziej z miny i z tonu głosu poznaliśmy, że przyjechała żeby wyjaśnić wczorajsze wydarzenie. Była wyraźnie zakłopotana. Padło słowo „Scuzi” (przepraszam). A potem usłyszeliśmy „colazione” (śniadanie). Zrozumieliśmy, że kobieta zaprasza nas na śniadanie do swojego domu oddalonego o „due kilometri”.
Spojrzeliśmy po sobie. Jedni byli gotowi przyjąć zaproszenie, inni się wahali. Ktoś rzucił, że musielibyśmy pchać wózek dwa kilometry w przeciwnym kierunku, potem znowu wracać pod górę, że to nam nie po drodze. Kobieta stała czekając na naszą odpowiedź. Wtedy zobaczyłem, że ma na nogach zielone robocze gumowce. Były podarte na czubkach, mocno zużyte. Pomyślałem, że ta kobieta codziennie ciężko pracuje na swoim gospodarstwie, że jej farma to był może dorobek życia. Zwyczajnie bała się...obcy ludzie, noc... że mogą zaprószyć ogień...
Ktoś z nas uciął w końcu: - No colazione. Pelegrinaggio. (Nie ma śniadania, pielgrzymujemy dalej). W tych słowach słychać było jednak wyraźnie, że mamy do niej żal za wczoraj. Wczorajsze wypędzenie nas w ciemną noc pracowało dalej w nas wszystkich.
Kobieta najwyraźniej to zrozumiała. Stała jakoś bezradnie. I wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Grzegorz podszedł do niej, ukłonił się nisko i pocałował ją w rękę.
- No problemo - powiedział z uśmiechem. Kobieta była zbyt zaskoczona żeby zareagować, ale widzieliśmy, że ten gest zmienił ją na twarzy. Powoli odeszła do samochodu i zanim odjechała pomachała nam z uśmiechem na pożegnanie.
Teraz zrozumieliśmy, że cała ta historia była potrzebna. I nam i jej.
Wilk zawarł ze świętym umowę, że nigdy nie wyrządzi już nikomu krzywdy, w zamian za to mieszkańcy Gubbio będą go karmić.
Zdarzenie to wzbudziło taką wdzięczność, radość i podziw ludu, również dla pobożności świętego, że wszyscy mieli krzyczeć, chwaląc Boga, który im zesłał Św. Franciszka. Żył potem wilk wspomniany dwa lata w Gubbio, chodził poufale po domach od drzwi do drzwi, nie czyniąc zła nikomu i nie doznając go od nikogo. A ludzie żywili go uprzejmie. W końcu brat wilk umarł ze starości, nad czym mieszczanie ubolewali wielce.
Według miejscowej legendy miasto wyprawiło wilkowi uroczysty pogrzeb i zbudowało kościół pod wezwaniem św. Franciszka, proroka pokoju. I pomimo że zwierzę przyczyniło się do śmierci wielu osób, historia wilka z Gubbio pozostała w pamięci potomnych jako znak świętości Franciszka i dowód wszechmocy Boga.
Podczas renowacji kościoła w Gubbio w 1872 roku, pod kamienną płytą przy ścianie odkryto dobrze zachowany dużych rozmiarów szkielet wilka. Wiek kości oszacowano na co najmniej kilkaset lat. Po zabezpieczeniu i odnowieniu miejsca kości wilka zostały ponownie złożone i spoczywają tam do dziś.
W czasie, gdy św. Franciszek przebywał w Gubbio, w okolicy pojawił się wilk, który napadał na inwentarz, a wkrótce potem również na ludzi. Ludzie bali się opuszczać domy po zmroku, bo w nocy wilk wychodził na żer i siał spustoszenie.
Dopiero pod wieczór temperatura nieco spadła i bardzo już zmęczeni zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na nocleg. Droga wiodła jakimś skrótem przez pola, z dala od ruchliwych arterii i wioski rozsiane były rzadko, więc marzenie o spaniu pod dachem stopniowo znikało wraz z chowającym się za horyzontem słońcem. Gdy zaczęło się ściemniać pojawiła się przed nami wielka stodoła pośrodku pustkowia, a przy niej zabudowania, które okazały się oborą. Nie było domu mieszkalnego, widać gospodarz dojeżdżał tutaj do pracy.
Są zwierzęta, więc jest na pewno jest woda – myśleliśmy z nadzieją na umycie się po długim dniu w kurzu i spiekocie.
Gdy zajeżdżaliśmy wózkiem pod dach wielkiej wiaty Wojtkowi wyrwało się: „Bogu hvala!”, podziękowanie, którego nauczyliśmy się od Chorwatów. To miejsce tamtego dnia było naprawdę naszą „ostatnią stodołą ratunku”.
Jeszcze zanim zapadła ciemność zobaczyliśmy zbliżający się samochód. Tak jak mogliśmy się domyślać, był to właściciel gospodarstwa, zaniepokojony obcymi na jego terenie. Luigi był niskim, krępym chłopem o bystrym spojrzeniu i ruchliwych rękach. Jego początkowy niepokój szybko ustąpił gdy wyjaśniliśmy mu że jesteśmy pielgrzymami z Polski i że pchamy wózek z obrazem Jezusa do papieża w Watykanie. Mapka trasy na burcie wózka wyjaśniła resztę. Gdy pokazaliśmy mu obraz był prawdziwie poruszony, a my ucieszeni, że mamy zgodę gospodarza na nocleg. Właśnie wtedy sygnał w telefonie Wojtka przypomniał, że godzina 21.00 to czas śpiewania Apelu Jasnogórskiego. My śpiewaliśmy a Luigi stał z nami w kręgu z rękami złożonymi do modlitwy.
Spokojni i wdzięczni Bogu pożegnaliśmy się serdecznie z Luigim, który jeszcze otworzył nam jedno z pomieszczeń prosząc tylko żeby uważać z ogniem przy stodole – bo to owoc jego całorocznej pracy.
Zasypialiśmy spokojni i wdzięczni Bogu.
Gubbio było zwykłym miasteczkiem zamieszkałym przez pracowitych ludzi, zwyczajnie zatroskanych o swoje rodziny, sklepy i zakłady. Pojawienie się wilka zburzyło spokój mieszkańców. Każdy kto szedł do lasu brał broń z sobą, jak gdyby szedł do bitwy. Mimo to, kto z wilkiem sam na sam się spotkał, nie mógł się obronić bo wielka była przebiegłość bestii.
Ze snu wyrwał nas hałas samochodów wjeżdżających na podwórko, ostre światła i podniesione głosy. Poderwaliśmy się ze śpiworów nie bardzo rozumiejąc co się dzieje. Okazało się, że farma nie należy tylko do Luigiego. Przyjechali wspólnicy, zaalarmowani że wokół ich dobytku ktoś się kręci. Latarki przestraszonych rolników oświetlały teraz wychodzące z ciemności nasze półnagie wytatuowane torsy. Podniesione głosy żądały od nas wyjaśnień, w tonie słychać było strach i oskarżenia o bezprawne najście własności prywatnej. Na nic zdały się nasze tłumaczenia, że mamy zgodę Luigiego, że jesteśmy pielgrzymami, że chcemy tylko odpocząć i rano ruszamy dalej.
Ciemności nie sprzyjały wzajemnemu zrozumieniu. Byliśmy poirytowani tym niesprawiedliwym atakiem, zmęczenie robiło swoje, ale gdy zaczęło padać słowo „Carrabinieri” (policja),, mrucząc pod nosem powoli zaczęliśmy zwijać nasz obóz. Popędzani przez wyraźnie przestraszonych Włochów pakowaliśmy się gubiąc w ciemności przedmioty. Czuliśmy niesprawiedliwość tej sytuacji, ale nie było rady.
Przez myśl przeszło mi jeszcze co św. Franciszek mówił do swoich braci o radości doskonałej, ale nie byłem teraz gotowy na jej przeżywanie. W gromadzie wojowniczych Włochów szczególnie głośna była starsza kobieta, widać że miała tu posłuch. Stojący przy niej chłopak i dziewczyna – może jej dzieci – milczeli. Gdy zaprzęgliśmy się do wózka i ruszyliśmy spod stodoły, gromada Włochów jakby się opamiętała, głosy ucichły i młodej dziewczynie wyrwało się westchnienie: „A piedi!” (pieszo!) - na tyle głośno, że usłyszeliśmy. Najwyraźniej Włosi zdali sobie sprawę, że naprawdę jesteśmy pielgrzymami i że wózek z obrazem Jezusa pchamy pieszo, nie używając samochodu. Chłopak zrobił krok w naszym kierunku i powiedział cicho: „Scuzi”, ale starsza kobieta stała obok nie poruszona z założonymi rękami. Było już i tak za późno, wózek już wtaczał się na asfalt.
Św. Franciszek postanowił wyjść wilkowi na spotkanie. Ruszył św. Franciszek w drogę ku miejscu, gdzie wilk miał leże. I oto w obliczu wielu mieszczan, którzy przyszli na ten cud popatrzeć, wyszedł wilk naprzeciw Św. Franciszka z otwartą paszczą.
Okazało się że w zamieszaniu podczas pakowania któryś z nas przerwał przewód od akumulatora i przestały działać światła wózka.
Milcząc wkroczyliśmy w czarną noc. Zmęczeni, źli na ponury los, bez realnej szansy na nocleg mieliśmy przed sobą perspektywę marszu aż do świtu, bo w ciemności nie sposób było znaleźć choćby kawałka trawy do spania. Ktoś włączył latarkę. W jej świetle ujrzeliśmy po obu stronach drogi ogrodzenie pod prądem. Trzeba było iść przed siebie. Tylko księżyc dawał trochę światła i jakby odrobinę nadziei.
Po kilku kilometrach pojawiły się zabudowania jakiejś wsi, ale szczekanie psów obudziło gospodarza, który pozbawił nas reszty złudzeń krzycząc: „Privato! Privato! (własność prywatna!).
Doświadczenie nocy to odrzucenie, upokorzenie, samotność. Gaśnie nadzieja. Czy ktoś, kto tego nie przeżył potrafi zrozumieć czym jest noc?
Stawialiśmy kroki mechanicznie. Wózek toczył się siłą swojej bezwładności. Nie widzieliśmy drogi przed nami i nie znaliśmy przyszłości. Wjeżdżaliśmy w noc jak w ciemną paszczę niewiadomego.
Franciszek, zbliżając się do wilka, uczynił znak krzyża świętego i przywołał go ku sobie, i rzekł: "Pójdź tu, bracie wilku. Rozkazuję ci w imię Chrystusa nie czynić nic złego mnie i nikomu".I dziw! Ledwo Św. Franciszek uczynił znak krzyża, straszliwy wilk zamknął paszczę i stanął.
Wtoczyliśmy się na szczyt wzniesienia. Zmęczenie dało o sobie znać tak dotkliwie, że postanowiliśmy rozbić tu obóz bez względu na wszystko. Nie pojawiały się żadne samochody więc ustawiliśmy odblaskowy trójkąt, rozciągnęliśmy plandekę na asfalcie przy drodze i położyliśmy się na niej w śpiworach.
Zasnęliśmy niemal natychmiast.
Rano obudziły nas ptaki. Światło wstającego dnia opromieniało piękną Umbrię. Ktoś zaspanym głosem rzucił żart, że skorpiony najwyraźniej nie gustują w naszych zapachach. Zastukał garnek - ktoś wyciągał kuchenkę żeby zrobić kawę. Byliśmy przynajmniej wyspani, a ze świtem wróciła nadzieja, że ten dzień ułoży się lepiej.
Wtedy zauważyliśmy w oddali zbliżający się samochód. Podnosił różowy obłoczek kurzu wspinając się na wzgórze po czym zatrzymał się obok nas. Patrzyliśmy na niespodziewanego gościa, który wyszedł z samochodu i szedł w naszym kierunku. To była tamta starsza kobieta, która zarządziła wypędzenie nas z farmy. Ale teraz była jakby odmieniona. Na twarzy miała niewyraźny uśmiech. Widziała teraz wyraźnie wózek z nadrukowanym na brezencie wizerunkiem Jezusa Miłosiernego i nas, rozłożonych na brezencie przy drodze. Zaczęła mówić coś do nas, ale niewiele zrozumieliśmy z jej włoskiego. Bardziej z miny i z tonu głosu poznaliśmy, że przyjechała żeby wyjaśnić wczorajsze wydarzenie. Była wyraźnie zakłopotana. Padło słowo „Scuzi” (przepraszam). A potem usłyszeliśmy „colazione” (śniadanie). Zrozumieliśmy, że kobieta zaprasza nas na śniadanie do swojego domu oddalonego o „due kilometri”.
Spojrzeliśmy po sobie. Jedni byli gotowi przyjąć zaproszenie, inni się wahali. Ktoś rzucił, że musielibyśmy pchać wózek dwa kilometry w przeciwnym kierunku, potem znowu wracać pod górę, że to nam nie po drodze. Kobieta stała czekając na naszą odpowiedź. Wtedy zobaczyłem, że ma na nogach zielone robocze gumowce. Były podarte na czubkach, mocno zużyte. Pomyślałem, że ta kobieta codziennie ciężko pracuje na swoim gospodarstwie, że jej farma to był może dorobek życia. Zwyczajnie bała się...obcy ludzie, noc... że mogą zaprószyć ogień...
Ktoś z nas uciął w końcu: - No colazione. Pelegrinaggio. (Nie ma śniadania, pielgrzymujemy dalej). W tych słowach słychać było jednak wyraźnie, że mamy do niej żal za wczoraj. Wczorajsze wypędzenie nas w ciemną noc pracowało dalej w nas wszystkich.
Kobieta najwyraźniej to zrozumiała. Stała jakoś bezradnie. I wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Grzegorz podszedł do niej, ukłonił się nisko i pocałował ją w rękę.
- No problemo - powiedział z uśmiechem. Kobieta była zbyt zaskoczona żeby zareagować, ale widzieliśmy, że ten gest zmienił ją na twarzy. Powoli odeszła do samochodu i zanim odjechała pomachała nam z uśmiechem na pożegnanie.
Teraz zrozumieliśmy, że cała ta historia była potrzebna. I nam i jej.
Wilk zawarł ze świętym umowę, że nigdy nie wyrządzi już nikomu krzywdy, w zamian za to mieszkańcy Gubbio będą go karmić.
Zdarzenie to wzbudziło taką wdzięczność, radość i podziw ludu, również dla pobożności świętego, że wszyscy mieli krzyczeć, chwaląc Boga, który im zesłał Św. Franciszka. Żył potem wilk wspomniany dwa lata w Gubbio, chodził poufale po domach od drzwi do drzwi, nie czyniąc zła nikomu i nie doznając go od nikogo. A ludzie żywili go uprzejmie. W końcu brat wilk umarł ze starości, nad czym mieszczanie ubolewali wielce.
Według miejscowej legendy miasto wyprawiło wilkowi uroczysty pogrzeb i zbudowało kościół pod wezwaniem św. Franciszka, proroka pokoju. I pomimo że zwierzę przyczyniło się do śmierci wielu osób, historia wilka z Gubbio pozostała w pamięci potomnych jako znak świętości Franciszka i dowód wszechmocy Boga.
Podczas renowacji kościoła w Gubbio w 1872 roku, pod kamienną płytą przy ścianie odkryto dobrze zachowany dużych rozmiarów szkielet wilka. Wiek kości oszacowano na co najmniej kilkaset lat. Po zabezpieczeniu i odnowieniu miejsca kości wilka zostały ponownie złożone i spoczywają tam do dziś.
czwartek, 6 sierpnia 2015
rozeznanie
Pchaliśmy wózek przez jedno z miast na Słowacji i była już pora, kiedy zmęczeni rozglądaliśmy się za noclegiem. Chodnikiem obok nas przechodziła akurat zakonnica z grupą młodzieży, przystanęli zaciekawieni i wywiązała się rozmowa. Po chwili siostra prowadziła już nas na nocleg do swojego klasztoru trzy ulice dalej.
Po wniesieniu obrazu do klasztornej kaplicy, rozlokowaniu się w wygodnych pokojach i wspólnej kolacji, przyłączyliśmy się do wieczornej modlitwy sióstr, po której miały cotygodniową spowiedź. Spowiadał starszy zakonnik, franciszkanin, miał na imię Leopold, siostry mówiły o nim z dużym uznaniem. Gdy spytałem siostrę przełożoną czy mógłby wyspowiadać także mnie, odpowiedziała, że bez problemu, tylko na końcu, po siostrach. Gdy czekałem w kaplicy robiąc rachunek sumienia zastanawiałem się czy język słowacki nie będzie problemem, ale byłem jakoś spokojny.
Gdy przyszła moja kolej, wszedłem do pokoiku gdzie na jednym z dwóch foteli siedział ubrany w brązowy habit starszy franciszkanin z krótką siwą brodą. Łagodnym uśmiechem dał mi znak żebym zajął miejsce. Spowiedź trwała pewnie kwadrans. Może to kwestia tej wyjątkowej sytuacji - wiedział, że jestem w pielgrzymce do Rzymu - ale przekazał mi też kilka myśli jakby poza spowiedzią. Nawiązała się rozmowa, w której poczułem, że mogę zadać mu nurtujące mnie pytania, które ze sobą niosłem. Dotyczyły mojej przyszłości. Wysłuchał mnie uważnie, po czym podzielił się ze mną czymś, co okazało się jakby metodą duchowego rozeznawania. Wygłądało na to, że ta metoda to owoc jego wieloletnich doświadczeń jako spowiednika i kierownika duchownego. Mówił skromnie i naturalnie, że wiele jest sposobów i że on zna akurat taki. Pamiętam,że słuchając go wtedy byłem pod dużym wrażeniem prostoty i wewnętrznej siły która od niego emanowała.
Poniżej przytaczam to, co zapamiętałem z jego słów. Nie jest to niestety wierny zapis wypowiedzi o. Leopolda – od tamtego wieczoru minęło już trochę czasu, poza tym nie znałem wszystkich słowackich słów – ale odtwarzam to tak wiernie jak potrafię.
Metoda rozeznawania wg ojca Leopolda
Nasze życie to droga, która w pewnym momencie dochodzi do rwącej rzeki. Nie wiemy co począć dalej bo nie ma przez nią mostu, a nurt jest zbyt niebezpieczny żeby pokonać go w bród. Wyobrażmy sobie że to, co rozciąga się przed nami to nasza przyszłość, a za nami jest życie, które przeżyliśmy do tej pory. Żeby przejść na drugą stronę potrzebne są kamienie, po których stąpając pokonamy niebezpieczną rzekę. Patrząc wstecz widać że kilka takich kamieni już postawiliśmy za sobą w nurcie rzeki (posiadamy juz jakieś życiowe doświadczenia i osiągnięcia, a nawet porażki są ważnymi doświadczeniami), ale potrzeba ustawić ich jeszcze kilka żeby osiągnąć drugi brzeg. Te kamienie które mamy postawić przed sobą to właśnie te wydarzenia, które będą miały miejsce w przyszłości, te kamienie ilustrują to co spotka nas w dalszej drodze przez życie.
W pewnym momencie życia stajemy wobec sytuacji, która wymaga podjęcia ważnej decyzji – i nie wiemy jaką decyzję podjąć. Albo dochodzimy do punktu, który jest ślepą uliczką, albo wreszcie dojrzewamy do przeprowadzenia w życiu zmiany, ale nie wiemy w jakim kierunku pójść.
Metoda ojca Leopolda może wtedy pomóc.
Metoda składa się z trzech kroków, które należy wykonać w modlitwie do Ducha Świetego – prosząc o dar poznania. Metoda nie jest żadnym algorytmem, wróżeniem ani prognozowaniem przyszłości. Ma jedynie pomóc zmierzyć się z tym, co dotychczas przeszkadzało w dostrzeżeniu kierunku rozwoju w życiu. I jeszcze jedno: nie ma żadnej gwarancji że ta metoda zadziała. Powodzenie zależy od wielu czynników, jak uczciwość i rzetelność czy zdolność do wglądu w swoją prawdziwą przeszłość.
Krok 1.
Ojciec Leopold proponuje wykonać trzy pięciopunktowe listy:
LISTA 1: wypisz pięć wydarzeń (dobrych lub złych), które miały dotychczas największy wpływ na twoje życie (pozytywny lub negatywny)
LISTA 2: wymień pięć twoich pozytywnych cech lub umiejętności, które dotąd w sobie wypracowałeś (pięć mocnych stron)
LISTA 3: pięć cytatów z Pisma Świętego, które najmocniej do ciebie przemówiły (utrwaliły się w twojej pamięci, miały na ciebie największy wpływ)
Przy tworzeniu tych list nie należy się spieszyć. Niech będą dobrze przepracowane. Ja np. tworząc listę ważnych wydarzeń w życiu wypisałem ich 10 po czym drogą selekcji eliminowałem kolejno te o mniejszej wadze – aż zostało 5 najważniejszych.
Krok 2.
Utworzone listy należy teraz odnieść do fragmentu Listu do Galatów, który mówi o owocach Ducha Świętego (Ga 5, 22-25):
Owocem zaś ducha jest: miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność,
łagodność, opanowanie. Przeciw takim [cnotom] nie ma Prawa. A ci, którzy należą do Chrystusa Jezusa, ukrzyżowali ciało swoje z jego namiętnościami i pożądaniami. Mając życie od Ducha, do Ducha się też stosujmy.
Metoda zakłada, że dobre decyzje (mieszczące się w planie Bożym, a więc będące Jego wolą) można podejmować tylko w duchu wolności (a więc gdy nie jest się ograniczonym wpływem ciała - materii). Stworzenie trzech list ma pomóc w spojrzeniu na nas i nasze życie (na to, co nas ogranicza i na to, co jest dla nas szansą) w sposób szeroki, pełny, nieskrępowany i pozbawiony lęku czy wstydu. Tylko gdy staniemy w prawdzie (w duchu wolności) o sobie i swoim dotychczasowym życiu możemy spojrzeć uczciwie w naszą przyszłość.
Św. Paweł pisze: Ku wolności wyswobodził nas Chrystus. A zatem trwajcie w niej i nie poddawajcie się na nowo pod jarzmo niewoli! (Ga 5, 1).
Krok 3.
Podczas rozważania w Kroku 2 (odnoszenie fragmentu Listu do Galatów do trzech list) w naturalny sposób powinny pojawić się cele, do jakich należy kierować się w życiu. Mogą to być cele trudne albo mało realne – nie należy ich wtedy od razu odrzucać. Teraz należy nazwać pięć konkretnych wydarzeń, które pojawiają się w tych kierunkach i wynikają z Kroku 1 i Kroku 2. To będą kamienie milowe w twoim życiu, które pozwolą ci iść dalej przez rzekę.
Jeszcze jedno. Metoda ojca Leopolda nie jest łatwa. Może okazać się bardzo trudna albo nawet niemożliwa do przeprowadzenia za pierwszym razem. Nie istnieje też żadna gwarancja że metoda zadziała. Przedstawiam ją tak, jak ją zapamiętałem i nie przyjmuję żadnej odpowiedzialniości za złe jej przeprowadzenie. W moim przypadku ta metoda przyniosła niezwykłe rezultaty i stworzyła plan, który teraz realizuję.
Ja żeby pokonać 3 zalecane kroki i uzyskać pięć kamieni milowych na moje dalszej życie – musiałem zamknąć się na 6 dni na pustelni w górach. Nie chodzi pewnie o to, żeby od razu wyjeżdżać gdzieś daleko i odcinać się od świata, ale z pewnością warto na ten czas oddalić się od swoich dotychczasowych nawyków, wyjść poza codzienne przyzwyczajenia i schematy – żeby otworzyć się na tą prawdę, ktróra cały czas w nas jest i czeka na odkrycie.
Nie muszę dodawać, że Spowiedż Święta i stan łaski uświęcającej są istotne dla powodzenia tej metody.
Po wniesieniu obrazu do klasztornej kaplicy, rozlokowaniu się w wygodnych pokojach i wspólnej kolacji, przyłączyliśmy się do wieczornej modlitwy sióstr, po której miały cotygodniową spowiedź. Spowiadał starszy zakonnik, franciszkanin, miał na imię Leopold, siostry mówiły o nim z dużym uznaniem. Gdy spytałem siostrę przełożoną czy mógłby wyspowiadać także mnie, odpowiedziała, że bez problemu, tylko na końcu, po siostrach. Gdy czekałem w kaplicy robiąc rachunek sumienia zastanawiałem się czy język słowacki nie będzie problemem, ale byłem jakoś spokojny.
Gdy przyszła moja kolej, wszedłem do pokoiku gdzie na jednym z dwóch foteli siedział ubrany w brązowy habit starszy franciszkanin z krótką siwą brodą. Łagodnym uśmiechem dał mi znak żebym zajął miejsce. Spowiedź trwała pewnie kwadrans. Może to kwestia tej wyjątkowej sytuacji - wiedział, że jestem w pielgrzymce do Rzymu - ale przekazał mi też kilka myśli jakby poza spowiedzią. Nawiązała się rozmowa, w której poczułem, że mogę zadać mu nurtujące mnie pytania, które ze sobą niosłem. Dotyczyły mojej przyszłości. Wysłuchał mnie uważnie, po czym podzielił się ze mną czymś, co okazało się jakby metodą duchowego rozeznawania. Wygłądało na to, że ta metoda to owoc jego wieloletnich doświadczeń jako spowiednika i kierownika duchownego. Mówił skromnie i naturalnie, że wiele jest sposobów i że on zna akurat taki. Pamiętam,że słuchając go wtedy byłem pod dużym wrażeniem prostoty i wewnętrznej siły która od niego emanowała.
Poniżej przytaczam to, co zapamiętałem z jego słów. Nie jest to niestety wierny zapis wypowiedzi o. Leopolda – od tamtego wieczoru minęło już trochę czasu, poza tym nie znałem wszystkich słowackich słów – ale odtwarzam to tak wiernie jak potrafię.
Metoda rozeznawania wg ojca Leopolda
Nasze życie to droga, która w pewnym momencie dochodzi do rwącej rzeki. Nie wiemy co począć dalej bo nie ma przez nią mostu, a nurt jest zbyt niebezpieczny żeby pokonać go w bród. Wyobrażmy sobie że to, co rozciąga się przed nami to nasza przyszłość, a za nami jest życie, które przeżyliśmy do tej pory. Żeby przejść na drugą stronę potrzebne są kamienie, po których stąpając pokonamy niebezpieczną rzekę. Patrząc wstecz widać że kilka takich kamieni już postawiliśmy za sobą w nurcie rzeki (posiadamy juz jakieś życiowe doświadczenia i osiągnięcia, a nawet porażki są ważnymi doświadczeniami), ale potrzeba ustawić ich jeszcze kilka żeby osiągnąć drugi brzeg. Te kamienie które mamy postawić przed sobą to właśnie te wydarzenia, które będą miały miejsce w przyszłości, te kamienie ilustrują to co spotka nas w dalszej drodze przez życie.
W pewnym momencie życia stajemy wobec sytuacji, która wymaga podjęcia ważnej decyzji – i nie wiemy jaką decyzję podjąć. Albo dochodzimy do punktu, który jest ślepą uliczką, albo wreszcie dojrzewamy do przeprowadzenia w życiu zmiany, ale nie wiemy w jakim kierunku pójść.
Metoda ojca Leopolda może wtedy pomóc.
Metoda składa się z trzech kroków, które należy wykonać w modlitwie do Ducha Świetego – prosząc o dar poznania. Metoda nie jest żadnym algorytmem, wróżeniem ani prognozowaniem przyszłości. Ma jedynie pomóc zmierzyć się z tym, co dotychczas przeszkadzało w dostrzeżeniu kierunku rozwoju w życiu. I jeszcze jedno: nie ma żadnej gwarancji że ta metoda zadziała. Powodzenie zależy od wielu czynników, jak uczciwość i rzetelność czy zdolność do wglądu w swoją prawdziwą przeszłość.
Krok 1.
Ojciec Leopold proponuje wykonać trzy pięciopunktowe listy:
LISTA 1: wypisz pięć wydarzeń (dobrych lub złych), które miały dotychczas największy wpływ na twoje życie (pozytywny lub negatywny)
LISTA 2: wymień pięć twoich pozytywnych cech lub umiejętności, które dotąd w sobie wypracowałeś (pięć mocnych stron)
LISTA 3: pięć cytatów z Pisma Świętego, które najmocniej do ciebie przemówiły (utrwaliły się w twojej pamięci, miały na ciebie największy wpływ)
Przy tworzeniu tych list nie należy się spieszyć. Niech będą dobrze przepracowane. Ja np. tworząc listę ważnych wydarzeń w życiu wypisałem ich 10 po czym drogą selekcji eliminowałem kolejno te o mniejszej wadze – aż zostało 5 najważniejszych.
Krok 2.
Utworzone listy należy teraz odnieść do fragmentu Listu do Galatów, który mówi o owocach Ducha Świętego (Ga 5, 22-25):
Owocem zaś ducha jest: miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność,
łagodność, opanowanie. Przeciw takim [cnotom] nie ma Prawa. A ci, którzy należą do Chrystusa Jezusa, ukrzyżowali ciało swoje z jego namiętnościami i pożądaniami. Mając życie od Ducha, do Ducha się też stosujmy.
Metoda zakłada, że dobre decyzje (mieszczące się w planie Bożym, a więc będące Jego wolą) można podejmować tylko w duchu wolności (a więc gdy nie jest się ograniczonym wpływem ciała - materii). Stworzenie trzech list ma pomóc w spojrzeniu na nas i nasze życie (na to, co nas ogranicza i na to, co jest dla nas szansą) w sposób szeroki, pełny, nieskrępowany i pozbawiony lęku czy wstydu. Tylko gdy staniemy w prawdzie (w duchu wolności) o sobie i swoim dotychczasowym życiu możemy spojrzeć uczciwie w naszą przyszłość.
Św. Paweł pisze: Ku wolności wyswobodził nas Chrystus. A zatem trwajcie w niej i nie poddawajcie się na nowo pod jarzmo niewoli! (Ga 5, 1).
Krok 3.
Podczas rozważania w Kroku 2 (odnoszenie fragmentu Listu do Galatów do trzech list) w naturalny sposób powinny pojawić się cele, do jakich należy kierować się w życiu. Mogą to być cele trudne albo mało realne – nie należy ich wtedy od razu odrzucać. Teraz należy nazwać pięć konkretnych wydarzeń, które pojawiają się w tych kierunkach i wynikają z Kroku 1 i Kroku 2. To będą kamienie milowe w twoim życiu, które pozwolą ci iść dalej przez rzekę.
Jeszcze jedno. Metoda ojca Leopolda nie jest łatwa. Może okazać się bardzo trudna albo nawet niemożliwa do przeprowadzenia za pierwszym razem. Nie istnieje też żadna gwarancja że metoda zadziała. Przedstawiam ją tak, jak ją zapamiętałem i nie przyjmuję żadnej odpowiedzialniości za złe jej przeprowadzenie. W moim przypadku ta metoda przyniosła niezwykłe rezultaty i stworzyła plan, który teraz realizuję.
Ja żeby pokonać 3 zalecane kroki i uzyskać pięć kamieni milowych na moje dalszej życie – musiałem zamknąć się na 6 dni na pustelni w górach. Nie chodzi pewnie o to, żeby od razu wyjeżdżać gdzieś daleko i odcinać się od świata, ale z pewnością warto na ten czas oddalić się od swoich dotychczasowych nawyków, wyjść poza codzienne przyzwyczajenia i schematy – żeby otworzyć się na tą prawdę, ktróra cały czas w nas jest i czeka na odkrycie.
Nie muszę dodawać, że Spowiedż Święta i stan łaski uświęcającej są istotne dla powodzenia tej metody.
sobota, 1 sierpnia 2015
otchłań
1 sierpnia to przypomnienie dwóch otchłani: Warszawy i Auschwitz.
Rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego i rocznica pamiętnego apelu w obozie w Oświęcimiu, na którym wyniszczony człowiek w pasiaku oddał swoje życie za drugiego człowieka.
Otchłań Warszawy i Otchłań Auschwitz.
1 sierpnia, sobota. Pielgrzymka zakończyła się ponad dwa tygodnie temu. Teraz czas poukładać sprawy codziennego życia. Nocuję dziś w klasztorze franciszkańskim w podwarszawskim Niepokalanowie.
Trzeba choć jeden raz nad przepaścią stanąć...
gdzie przestaje serce bić.
Kto nie spojrzał prawdzie w oczy
nie wie co to znaczy żyć.
Śpiewaliśmy tą piosenkę w drodze z Obrazem do Rzymu. Gdy było ciężko siadaliśmy na krawężniku obok wózka. Ojciec Grzegorz w czarnym habicie z białymi płatami od wypoconej soli wyciągał gitarę i śpiewaliśmy.
Trzeba choć jeden raz nad przepaścią stanąć
Każdy z nas, Pielgrzymów Miłosierdzia, przeżył kiedyś swoje doświadczenie otchłani – ciemności, bezsilności, rozpaczy – w więzieniu, w nałogach, w przemocy. Upadając na dno bólu i samotności, w okrutnym unieruchomieniu dusza czuje, że to już koniec, że dalej nie ma już nic... i wtedy pojawia się to „albo”, ta iskra, którą można dostrzec tylko tam, będąc na dnie otchłani. I wtedy, czepiając się tego ostatniego „albo” dusza może dostrzec otwierającą się przed nią drogę. Dzisiaj wiemy, że tylko Miłosierdzie ma moc żeby podnieść z tchłani, tylko ono może wskrzesić nadzieję, tylko ono jest daje prawdziwą obietnicę prawdy.
Matthias Shenk z 46 baonu szturmowego wspomina „zdobycie” prawosławnego sierocińca przy ul. Wolskiej w pierwszych dniach sierpniu 1944 roku:
„Wysadziliśmy ciężkie drzwi, chyba do szkoły. Dzieci stały w holu i na schodach. Wystraszone. Dużo dzieci z rękami wysoko w górze. Patrzyliśmy na nie kilka chwil, po czym przyszedł Dirlewanger i kazał wszystkie zabić. Rozstrzelali je a potem po nich chodzili i rozbijali główki kolbami. Krew ciekła po tych schodach. Tam w pobliżu jest teraz tablica, że zginęło 350 dzieci, ale myślę, że było ich więcej, chyba z 500”.
Nad otchłanią nie ma już słów.
Stojąc nad przepaścią można zobaczyć nieskończoną pustkę albo...
czarny cień Krzyża.
Czy bez łaski można temu sprostać?
Czy bez Nadziei możliwe jest życie po otchłani Warszawy?
Ojciec Grzegorz, franciszkanin z Łodzi, którego żartobliwie nazywamy „bratem ojcem” przed pielgrzymką do Rzymu wręczył nam szczególną relikwię. Odręczny autograf świętego Maksymiliana nakreślony drobnym pismem na pożółkłej kartce z wydrukowanym na odwrocie po włosku tekstem pierwszej tajemnicy różańcowej: „Zwiastowanie Najświętszej Maryi Pannie”. Autograf pochodzi jeszcze z czasów rzymskich studiów Maksymiliana. Ta karteczka towarzyszyła nam przez 90 dni drogi z Obrazem do Rzymu. Ojciec Grzegorz nosi taki sam habit jak Kolbe. Pchał z nami wózek przez Włochy nie zdejmując go nawet w upale. Nasz „ojciec brat” też miał kiedyś swoje doświadczenie otchłani. Pewnie dlatego tak dobrze rozumie tą drogę.
W swojej ostatniej woli, zanim go aresztowało Gestapo, ojciec Kolbe powiedział do braci:
„ Ja bym chciał i pragnął być startym na proch dla sprawy Niepokalanej. A ten proch żeby wiatr rozniósł po całym świecie iżby z tego nic nie pozostało”.
W zdumiewający sposób jego testament spełnił się niedługo potem, gdy w sierpniu 1941 roku wiatr rozwiewał nad barakami dym z krematoryjnego komina.
Odwiedzam Niepokalanów regularnie od dziesięciu lat. Często przychodzę na cmentarz. To miejsce zawsze pomaga zebrać myśli. Kiedyś spotkałem tu amerykańskiego profesora historii, Claude'a Fostera, baptystę z Pensylwanii, który odwiedzał Niepokalanów przez kilkanaście lat – zbierając materiały do monografii o polskim męczenniku. Obszerną biografię świętego, jedną z najlepszych jakie powstały, zatytułował: „Rycerz Maryi”. Książka doczekała się się już z tłumaczeń na język angielski, niemiecki i włoski. Znałem dobrze angielski więc spędziliśmy w Niepokalanowie dwa dni na rozmowach, spacerując klasztornymi alejkami i odwiedzając klasztorne archiwum i muzeum świętego.
Byłem zdumiony zapałem z jakim pracował ten starszy już człowiek. Gdy wypisał mi dedykację na polskim wydaniu książki, zadałem mu pytanie:
- Proszę mi powiedzieć. Dlaczego pan, protestant, amerykanin, nie mający wcześniej kontaktów z Polską, dlaczego poświęcił pan kilkanaście lat życia na studiowanie życiorysu polskiego katolickiego księdza, w dodatku tak mocno oddanego Maryi?
Profesor odpowiedział bez zastanowienia trzema słowami:
- Self sacrificing love (Miłość samopoświęcająca)
Philippe Maxence w książce „Kolbe, the martyr” pisze:
„Trzydziestego pierwszego maja numer 16670 trafił do komanda Babice. Kapo tego komanda, Heinrich Krott, otrzymał rozkaz , by „księży darmozjadów” nauczyć pracować jak należy. W Babicach więźniowie grodzili płot wokół pastwiska, dźwigając gałęzie i belki. Przez dwa pierwsze tygodnie czerwca 1941 roku ojciec Kolbe nosił ogromne bale, bity do krwi kijem gdy upadał pod ciężarem. Krott upatrzył go sobie na ofiarę, widać nie mógł znieść spokoju i wytrwałości więźnia. Podczas przerwy kazał zakonnikowi położyć się na belce po czym bił go aż ten przestał się ruszać. Krott zepchnął go w błoto i przykrył stertą gałęzi. Pod koniec dnia towarzysze zanieśli go nadal żywego do obozu.”
Czy bez wiary można temu sprostać?
Czy bez Nadziei możliwe jest życie po otchłani Auschwitz?
Czasem ma się ochotę krzyknąć:
- Pokażcie mi jakąś inną nadzieję niż Krzyż! A jeśli nie potraficie pokazać, to zamilknijcie z całym tym waszym humanizmem!
Ale nad otchłanią nie padają żadne słowa.
Dante kończy „Boską komedię” strofą:
Fantazji wzniosłej tu zabrakło lotu
ale mej woli i mych pragnień gońce
w ruch już wprawiła na kształt kół obrotu
Miłość, co gwiazdy porusza i słońce.
Profesor Foster zmarł w 2012 roku. Czasem otwieram egzemplarz książki którą dostałem od niego wtedy w Niepokalanowie i czytam dedykację:
„Niech świadectwo życia i śmierci św. Maksymiliana inspiruje cię i podnosi”
Rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego i rocznica pamiętnego apelu w obozie w Oświęcimiu, na którym wyniszczony człowiek w pasiaku oddał swoje życie za drugiego człowieka.
Otchłań Warszawy i Otchłań Auschwitz.
1 sierpnia, sobota. Pielgrzymka zakończyła się ponad dwa tygodnie temu. Teraz czas poukładać sprawy codziennego życia. Nocuję dziś w klasztorze franciszkańskim w podwarszawskim Niepokalanowie.
Trzeba choć jeden raz nad przepaścią stanąć...
gdzie przestaje serce bić.
Kto nie spojrzał prawdzie w oczy
nie wie co to znaczy żyć.
Śpiewaliśmy tą piosenkę w drodze z Obrazem do Rzymu. Gdy było ciężko siadaliśmy na krawężniku obok wózka. Ojciec Grzegorz w czarnym habicie z białymi płatami od wypoconej soli wyciągał gitarę i śpiewaliśmy.
Trzeba choć jeden raz nad przepaścią stanąć
Każdy z nas, Pielgrzymów Miłosierdzia, przeżył kiedyś swoje doświadczenie otchłani – ciemności, bezsilności, rozpaczy – w więzieniu, w nałogach, w przemocy. Upadając na dno bólu i samotności, w okrutnym unieruchomieniu dusza czuje, że to już koniec, że dalej nie ma już nic... i wtedy pojawia się to „albo”, ta iskra, którą można dostrzec tylko tam, będąc na dnie otchłani. I wtedy, czepiając się tego ostatniego „albo” dusza może dostrzec otwierającą się przed nią drogę. Dzisiaj wiemy, że tylko Miłosierdzie ma moc żeby podnieść z tchłani, tylko ono może wskrzesić nadzieję, tylko ono jest daje prawdziwą obietnicę prawdy.
Matthias Shenk z 46 baonu szturmowego wspomina „zdobycie” prawosławnego sierocińca przy ul. Wolskiej w pierwszych dniach sierpniu 1944 roku:
„Wysadziliśmy ciężkie drzwi, chyba do szkoły. Dzieci stały w holu i na schodach. Wystraszone. Dużo dzieci z rękami wysoko w górze. Patrzyliśmy na nie kilka chwil, po czym przyszedł Dirlewanger i kazał wszystkie zabić. Rozstrzelali je a potem po nich chodzili i rozbijali główki kolbami. Krew ciekła po tych schodach. Tam w pobliżu jest teraz tablica, że zginęło 350 dzieci, ale myślę, że było ich więcej, chyba z 500”.
Nad otchłanią nie ma już słów.
Stojąc nad przepaścią można zobaczyć nieskończoną pustkę albo...
czarny cień Krzyża.
Czy bez łaski można temu sprostać?
Czy bez Nadziei możliwe jest życie po otchłani Warszawy?
Ojciec Grzegorz, franciszkanin z Łodzi, którego żartobliwie nazywamy „bratem ojcem” przed pielgrzymką do Rzymu wręczył nam szczególną relikwię. Odręczny autograf świętego Maksymiliana nakreślony drobnym pismem na pożółkłej kartce z wydrukowanym na odwrocie po włosku tekstem pierwszej tajemnicy różańcowej: „Zwiastowanie Najświętszej Maryi Pannie”. Autograf pochodzi jeszcze z czasów rzymskich studiów Maksymiliana. Ta karteczka towarzyszyła nam przez 90 dni drogi z Obrazem do Rzymu. Ojciec Grzegorz nosi taki sam habit jak Kolbe. Pchał z nami wózek przez Włochy nie zdejmując go nawet w upale. Nasz „ojciec brat” też miał kiedyś swoje doświadczenie otchłani. Pewnie dlatego tak dobrze rozumie tą drogę.
W swojej ostatniej woli, zanim go aresztowało Gestapo, ojciec Kolbe powiedział do braci:
„ Ja bym chciał i pragnął być startym na proch dla sprawy Niepokalanej. A ten proch żeby wiatr rozniósł po całym świecie iżby z tego nic nie pozostało”.
W zdumiewający sposób jego testament spełnił się niedługo potem, gdy w sierpniu 1941 roku wiatr rozwiewał nad barakami dym z krematoryjnego komina.
Odwiedzam Niepokalanów regularnie od dziesięciu lat. Często przychodzę na cmentarz. To miejsce zawsze pomaga zebrać myśli. Kiedyś spotkałem tu amerykańskiego profesora historii, Claude'a Fostera, baptystę z Pensylwanii, który odwiedzał Niepokalanów przez kilkanaście lat – zbierając materiały do monografii o polskim męczenniku. Obszerną biografię świętego, jedną z najlepszych jakie powstały, zatytułował: „Rycerz Maryi”. Książka doczekała się się już z tłumaczeń na język angielski, niemiecki i włoski. Znałem dobrze angielski więc spędziliśmy w Niepokalanowie dwa dni na rozmowach, spacerując klasztornymi alejkami i odwiedzając klasztorne archiwum i muzeum świętego.
Byłem zdumiony zapałem z jakim pracował ten starszy już człowiek. Gdy wypisał mi dedykację na polskim wydaniu książki, zadałem mu pytanie:
- Proszę mi powiedzieć. Dlaczego pan, protestant, amerykanin, nie mający wcześniej kontaktów z Polską, dlaczego poświęcił pan kilkanaście lat życia na studiowanie życiorysu polskiego katolickiego księdza, w dodatku tak mocno oddanego Maryi?
Profesor odpowiedział bez zastanowienia trzema słowami:
- Self sacrificing love (Miłość samopoświęcająca)
Philippe Maxence w książce „Kolbe, the martyr” pisze:
„Trzydziestego pierwszego maja numer 16670 trafił do komanda Babice. Kapo tego komanda, Heinrich Krott, otrzymał rozkaz , by „księży darmozjadów” nauczyć pracować jak należy. W Babicach więźniowie grodzili płot wokół pastwiska, dźwigając gałęzie i belki. Przez dwa pierwsze tygodnie czerwca 1941 roku ojciec Kolbe nosił ogromne bale, bity do krwi kijem gdy upadał pod ciężarem. Krott upatrzył go sobie na ofiarę, widać nie mógł znieść spokoju i wytrwałości więźnia. Podczas przerwy kazał zakonnikowi położyć się na belce po czym bił go aż ten przestał się ruszać. Krott zepchnął go w błoto i przykrył stertą gałęzi. Pod koniec dnia towarzysze zanieśli go nadal żywego do obozu.”
Czy bez wiary można temu sprostać?
Czy bez Nadziei możliwe jest życie po otchłani Auschwitz?
Czasem ma się ochotę krzyknąć:
- Pokażcie mi jakąś inną nadzieję niż Krzyż! A jeśli nie potraficie pokazać, to zamilknijcie z całym tym waszym humanizmem!
Ale nad otchłanią nie padają żadne słowa.
Dante kończy „Boską komedię” strofą:
Fantazji wzniosłej tu zabrakło lotu
ale mej woli i mych pragnień gońce
w ruch już wprawiła na kształt kół obrotu
Miłość, co gwiazdy porusza i słońce.
Profesor Foster zmarł w 2012 roku. Czasem otwieram egzemplarz książki którą dostałem od niego wtedy w Niepokalanowie i czytam dedykację:
„Niech świadectwo życia i śmierci św. Maksymiliana inspiruje cię i podnosi”
Subskrybuj:
Posty (Atom)