niedziela, 5 maja 2013

Stopy



Modlitwa stopami! Najprostsza i najpokorniejsza z modlitw. 
To ją wybrała młodziutka Miriam po rozmowie z Archaniołem. Odkąd sięgam pamięcią, scenę wyruszenia o poranku w pięciodniową drogę do kuzynki w An Karem wyobrażałem sobie  zawsze zaczynając od Jej stóp. Proste sandały z wytartej skóry pokrywa już kurz, który w lekko róźowym świetle wstającego dnia podnosi się ze ścieżki niczym słup obłoku, który kiedyś prowadził Mojżesza przez pustynię niepewności.
Serce, które powiedziało „tak” nadal mocniej uderza na myśl o tym, co teraz ze mną będzie... Lecz widok drogi otwierającej się na południe przynosi spokój nie dlatego, że oddala pytania, ale dlatego, że przybliża odpowiedź – Miriam czuje, że wyruszając z pośpiechem w góry postępuje słusznie. Ma teraz tylko to - wiarę, że chwila obecna poprowadzi do kolejnej, a ta do kolejnej i kolejnej i że to, co przed nią, nie jest już w Jej rękach, że ma się tylko pozwolić prowadzić. I nie martwi jej nawet to, że ukochany Josef będzie się niepokoił Jej odejściem. Ufa, że modlitwa zaprowadzi go do tych samych odpowiedzi, które teraz układają się  przed nią w ścieżkę znikającą na szczycie najbliższego wzórza.

Modlitwa stopami jest pokorna bo nie potrzebuje słów, a te mogą pochodzić od zwykłych ludzkich pragnień. Modlitwa kroków jest zawsze słyszana. Ofiara prostego trudu samotnej drogi jest przyjmowana dlatego, bo jest nieustępliwa, trwa w kolejnych krokach. To ona prowadzi.

Od tamtego poranka Miriam jest patronką samotnych dróg... 
Jej stopy modlą się najpokorniejszą modlitwą.

Po zakończonej wspólnie z Wojtkiem pielgrzymce do Śniatowa wracałem już na swoją wieś, za którą zdążyłem się już stęsknić. W drodze powrotnej ze Szczecina trzeciego maja rano znalazłem się w Kole i tu okazało się, że nastąpiła zmiana rozkładu jazdy autobusów i nie mam połączenia do Świnic Warckich. Obliczyłem w pamięci odległość dzielącą mnie od mojego mieszkania-pracowni w Sakowie. 45 km. Sporo jak na jeden dzień pieszej wędrówki. Poza tym pada deszcz. Pozbieranie sił i nałożenie na plecak przeciwdeszczowej osłony zajmuje mi kilka minut. Dzisiaj święto Matki Bożej Królowej Polski. Nie wiem jak to możliwe, ale zawsze w takie świąteczne dni dzieje się coś niezwykłego, jakby święci patroni w tych momentach realnie działali i udzielali wsparcia. Trochę z ciekawości co się dziś wydarzy a trochę z braku innych możliwości ruszam przed siebie w kierunku Dąbia wystukując kosturem na asfalcie znany mi dobrze rytm.
Po piątym kilometrze mam już mokre spodnie, lekka kurtka też przeciekła, czuję wilgoć na przedramionach. Na szczęście solidne salomony dają radę – buty to ważna rzecz, warto było w nie zainwestować.
Mijam tablicę miejscowości Powiercie. Wiem, że tutaj znajduje się kościół pod wezwaniem 108 błogosławionych męczenników – księży i zakonnic, którzy oddali życie podczas II wojny światowej. Dziwny to kościół, bo mieści się w jednej z sal dawnego pałacyku. Zostawiam plecak w korytarzu i zajmuje miejsce w ławce. Swiątynia jest prawie pełna. Dostrzegam wizerunek św. Faustyny i Jezusa Miłosiernego. Czuję jak paruje ze mnie wilgoć. Kości i mięśnie korzystają z chwili wypoczynku, a ja staram się przejść z rytmu drogi w skupienie przed liturgią ofiary Chrystusa i ponownie odkrywam stałość i ciągłość doświadczania tej samej obecności.
Po mszy proszę księdza proboszcza o poświęcenie drewnianego krzyża, który niosę ze sobą z Koła. Chciałem poświęcić go właśnie w tym miejscu. Kościelny przynosi wodę święconą, ksiądz zakłada stułę i z powagą wypowiada słowa:
- Wspomożenie wiernych...
- Któryś stworzył niebo i ziemię – odpowiadamy z kościelnym.
Po poświęceniu ksiądz pyta skąd mam taki krzyż i czy sam go wykonałem. Krzyż faktycznie jest prosty, nawet surowy, z misternie odlanym w jasnym metalu Corpus Christi.
- Kupiłem w zwykłym sklepie przy kościele Matki Boskiej Częstochowskiej w Kole.
- Potrzebuję takich właśnie krzyży żeby powiesić w salach szoły – odpowiada z uśmiechem.
Żegnamy się serdecznym uściskiem dłoni. Dostaję małą książeczkę opisującą historię błogosławionych patronów tej świątyni. Przed założeniem plecaka otwieram na przypadkowej stronie:
-       Siostra Ewa Noiszewska, niepokalanka, rozstrzelana razem z siostrą M. Wołowską za niesienie pomocy Żydom.
-       Siostra Marta Wołowska, słowa do współwięźniów przed egzekucją: „Módlmy się abyśmy umieli godnie przyjąć śmierć męczeńską. Jezu, to wszystko dla Ciebie i za Polskę!”
-       Siostra Antonina Kratochwil, „Wieczorem tego dnia, gdy została przed celą bardzo dotkliwie pobita kijem, pokazała mi czarno-sine plecy i powiedziała, że gdy była bita, miała na myśli słowa Pana na krzyżu: „Boże przebacz im bo nie wiedzą co czybią” (relacja s. Jacynta Grzymek)
-       Siostra Celestyna Faron, „Często zachęcała współtowarzyszki więzienia by nie traciły wiary i cierpliwości. Modliła się za prześladowców, także za Hitlera” (ralacja siostra Michalina Babiak)
-       Siostra Klemensa Staszewska, z jej dziennika: „Oświadczałam po wiele razy gotowość na Wolę Jego Świętą – choćby i życie w męczarniach skończyć”. Zmarła w obozie w Oświęcimiu ze słowami modlitwy „Magnificat” na ustach.

Magnificat... Znowu widzę małą Miriam jak w kamiennej wnęce skromnej izdebki w Nazarecie wypowiada swoje ciche „Fiat”. Zgoda na Boży plan... doskonałe przeciwieństwo trwożliwego bezruchu...
Zakładam plecak. Deszcz cały czas pada, ale jakoś mniej mi to teraz przeszkadza. Kolejny przystanek to kościół w Dąbiu. Za jakieś 15 kilometrów. Będę teraz szedł drogą, na której hitlerowcy spalinami uśmiercali w ciężarówkach Żydów – kobiety, mężczyzn, starców i dzieci, żeby w pobliskim lesie wrzucić zwłoki do wykopanych dołów. Nie potrafię wyobrazić sobie scen rozgrywających się wewnątrz tych uszczelnionych dokładnie gumą blaszanych przestrzeni kaźni, a może nie chcę. Moja wyobraźnia miłosierdzia nie sięga tak daleko.
Stale wraca do mnie słowo „Fiat” małej Miriam, prostej Żydówki z Nazaretu.

Z zamyślenia wyrywa mnie granatowy bus jadący z przeciwka, który nagle hamuje i zatrzymuje się przy mnie.
- Może pana podwieźć?
- Chętnie, ale idę w przeciwnym kierunku.
- To nic, ja zawrócę.
Kierowca sprawnie wykonuje manewr i zaprasza mnie do środka.
Z tyłu busa zdemontowano siedzenia, mogę więc bez trudu zmieścić plecak i mój długi kostur. Witam się z trójką mężczyzn. Kierowca ma ok. 60 lat, dwaj pozostali to chyba jego synowie.
- Dzisiaj święto Matki Bożej Królowej Polski – kontunuuje kierowca. - Zrobiliśmy jej prezent i zawiesiliśmy nową kapliczkę w miejsce starej, 100-letniej – która już się rozlatywała – mówi patrząc w szybę po której zgrzytają wycieraczki.
Obok mojego plecaka dostrzegam starą skrzynkę kapliczki. Farba, kiedyś biała, poodchodziła już prawie całkiem, deski wypaczyły się, brakuje szybki.
- Była w złym stanie, w środku szerszenie zrobiły sobie gniazdo. Zbiliśmy nową z desek, o tutaj widać – starszy syn siedzący przy kierowcy z dumą podaje mi zdjęcie wyświetlone na telefonie komórkowym.
Piękna kapliczka z wyciętymi misternie ornamentami pomalowana na jasnobrązowy kolor.
- Dobra robota – mówię ze szczerym uznaniem – spotkać takich ludzi w taki dzień to szczęście!
- Po prostu zobaczyliśmy człowieka z kijem w deszczu i myślimy – Boży człowiek, trzeba pomóc – trzy twarze uśmiechają się w moją stronę.
Krótko opowiadam o moim pielgrzymowaniu. Słuchają w skupieniu. Wszyscy jesteśmy poruszeni tym spotkaniem.
- Pamiętajcie w modlitwie o Kościele i o kapłanach – podsumowuję krótkie świadectwo.
Dojeżdżamy do Dąbia. Tutaj proszę żeby mnie wysadzili, dalej pójdę pieszo. Podnosząc plecak widzę leżącą obok starej kapliczki małą porcelanową figurkę Matki Bożej. Jest wielkości wyprostowanej dłoni. Misterna praca rzemieślnika sprzed stu lat. Jest tylko lekko uszkodzona. Ma utrącone stopy.
- Czy mogę ją zachować na pamiątkę?
- Oczywiście, proszę ją wziąć.
W zamian zostawiam mały drewniany krzyż Pielgrzymów Bożego Miłosierdzia objaśniając jego znaki.
- Miłosierdzie przed sprawiedliwością. Działa ponad wszelkimi granicami i przychodzi nawet do największych grzeszników.
Żegnamy się serdecznie i po chwili zostaję sam na poboczu drogi.
Deszcz przestał padać i przejaśniło się. Mam przed sobą jeszcze jakieś 20 kilometrów.
W dłoni trzymam małą porcelanową figurkę Matki Bożej z utrąconymi stopami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz