piątek, 1 marca 2013

Dni



Boża łaska i błogosławieństwo pozwalają mi teraz przebywać w miejscu ustronnym, cichym, gdzie mogę bez przeszkód się modlić i przyglądając się swojej grzeszności wzbudzać skruchę i dziękczynienie za miłosierdzie, które Bóg okazuje mi nieustannie i niezasłużenie.
Wiem, że ten stan jest łaską szczególną, daną mi na ten czas po to, aby przygotować mnie do nowych doświadczeń i nowych dróg.
Staram się ten czas dobrze wykorzystać, ćwicząc się w pokorze tak, jak potrafię, mając za najbliższą nauczycielkę Maryję Niepokalaną Bogarodzicę, która prowadzi tylko do Niego, wcielonego Słowa, jedynej Drogi, Prawdy i Życia.

Zauważam, że codzienny rytm modlitwy, lektura Pisma Świętego i praca przy ikonach dają mi odczuwać bliskość Boga, choć dostarczają także trudnych doświadczeń, które staram się składać jako ofiarę.
Bliskość Boga doświadczam przez pokój i radość, jakich mi udziela, a czasem też przez łzy.
Ten pokój, ta radość i łzy kierują mnie na samotny szlak, nie potrzebują być okazywane na zewnątrz. Czuję jednak, że to co mnie spotyka nie jest moją własnością, przeciwnie, jest dane mi po to, abym to niósł dalej i przekazywał w duchu miłości. Jak pisze Ewangelista Mateusz: „Darmo otrzymalicie, darmo dawajcie”.

Daleki jestem od stałego wewnętrznego pokoju i uporządkowania, działam impulsywnie, zgodnie z moją ziemską naturą, podejmuję pewne tropy spontanicznie, później dopiero korygując je po głębszym rozeznaniu, ale w każdej chwili gdy zmysły zdają się kierować mnie wyżej, albo zapraszają do nowej drogi, staram się spojrzeć w duchu na ten kierunek i to wezwanie i od razu widzę, że jeśli całkowicie nie są oddane woli Bożej, jeśli pochodzą od samej tylko dobrej intencji nie popartej Bożym błogosławieństwem - mam je porzucać.
I to jest najtrudniejsze ćwiczenie: porzucać siebie i wybierać stale wolę Bożą. Najlepsza nawet ludzka intencja, która nie jest wolą Bożą, staje się trudem daremnym albo nawet zgubnym, bo odciągającym od prawdy i pozwalającym spoczywać w pozornym zadowoleniu. To jest moje codzienne ćwiczenie.

Czynię codzienne dziękczynienie za łaski których doświadczam, ale ćwiczę się też w gotowości do porzucenia tych radości gdyby przyszło mi pełnić wolę Bożą w inny sposób. Czasem aż wzdrygam się na myśl, jakie ofiary mogą mnie czekać na tej drodze, ale ufam Bożemu Miłosierdziu i wierzę, że gdy Bóg do czegoś wzywa to wyposaża odpowiednio.
To jest droga pielgrzyma: nie zatrzymywać się nigdzie na dłużej niż konieczne.

Moi przyjaciele, osoby, które mnie tu odwiedzają, reagują na mnie różnie. Widzą wyraźnie, że od pewnego czasu żyję inaczej – dostrzegają to choćby po otoczeniu i skromnych warunkach w którym przebywam. Więcej czasu na modlitwę, cisza ustronnej, wiejskiej okolicy i brak wielu zakłóceń, trosk czy pokus, jakich dostarcza „życie w świecie” - to czasem przedmiot zazdrości. Może trudno z zewnątrz dostrzec drugą stronę mojego obecnego życia: ćwiczenia się w gotowości do porzucania.

Niektórzy od razu potrzebują określić samych siebie wobec mojej sytuacji i tego co widzą. Dostrzegam tu trzy różne postawy. Jedni z dużą ostrożnością rozmawiają ze mną, jakby badając na ile mogą zaufać temu, co widzą. Gdy dowiadują się, że jestem w poście o wodzie, ostrożnie sugerują, żebym uważał na pychę, choć rozeznałem to z kierownikiem duchowym. Podejmują rozmowy na trudne tematy, ale raczej po to aby pokazać, jakie sami pokonują trudności. Niewiele z tych naszych rozmów wynika, brakuje zaufania, ducha zgody i pokoju.
Inni od razu mi okazują zaufanie i wchodzą we wspólną modlitwę. Ci wyraźnie czegoś pragną, wyraźnie są do czegoś wzywani i otwierają się, licząc, że uzyskają wsparcie na swojej drodze.
Jest też trzecia grupa. Ci przyjmują to, co widzą, ale nie komentują. Łączą się ze mną, ale w sposób szczególny, głównie w milczeniu. Nie oceniają mnie. Dają mi znaki swojej sympatii i razem ze mną korzystają z tego, co oferuje to spokojne miejsce. Dostrzegam, że pokonują drogę podobną do mojej. Jest im trudno, choć słowami nie mówią wiele. Widzę, że od nich mogę się uczyć, czuję ożywczy przepływ między nami. Ci są mi najbliżsi.

(...)

Chwilami wszystko jest takie proste: Miłość samopoświęcająca zaprasza żeby pójść Jej drogą. Wdzięczność za wszystko co dostaję porywa mnie do dziękczynienia i skruchy – według samej sprawiedliwości dawno bym nie istniał.
On jednak ożywia mnie, prowadzi, pozwala kochać i czuć się kochanym. Mam miłość, mam więc wszystko!
Czasem czuję, że niebo zaczyna się przed lasem, gdy idę 6 kilometrów do Świnic Warckich. Dzisiaj obudziły się wiewiórki, pachnie ziemia, uśmiechają się mijani ludzie. Jak za to dziękować?

(...)

Dzisiaj na mszy w sanktuarium – siostry jak anioły w pokornej modlitwie skłaniały się z oddaniem i miłością, zapatrzone tylko w Niego. Czystość tej oblubieńczej relacji zachwyciła mnie, jakby była nie z tego świata.
Zapragnąłem tak samo oddać się służbie woli Bożej.

(...)

Wróciłem do mojego spokojnego miejsca na wsi po dziesięciu pracowitych dniach spędzonych w rozjazdach po Polsce. Dopiero teraz czuję jak trudne jest życie bez duchowej stabilizacji, o którą niełatwo w napływie nowych bodźców, pokus i dynamicznych kontaktów z ludźmi. Dziękuję Bogu za ten czas spędzony „w świecie” bo bardzo mnie ubogacił, ale jednocześnie naraził na wiele rozproszeń, a nawet doprowadził do upadków. Jestem naturą niestałą, podatną na wyzwania, dlatego potrzeba mi ćwiczyć się w stałości podjętych kierunków. Tą stałość daje mi rytm modlitwy w miejscu odosobnionym. Ale przecież nie mogę przyzwyczajać się do wygody pustelni.  Jestem pielgrzymem. Czuję teraz jak jestem słaby i jak wiele zależy od łaski, nie od samych moich starań.
Czytam słowa napisane niezmywalnym pisakiem na termosie podarowanym mi wczoraj jako imieninowym prezent:
„Olśnienie jest najczęściej chwilą.
Wiara – trudną drogą.
Naprawdę wierzymy po ciemku”
(ks. J. Twardowski)

 
Najpierw była Warszawa i dwie noce w klasztorze Monastycznych Wspólnot Jerozolimskich. Gdy odwiedzamy z Wojtkiem naszych kochanych braci – „mnichów na pustyni miasta” – czekają tam dla nas osobne cele – identyczne jak cele zakonników. Wspólna modlitwa i posiłki w ciszy to czas umocnienia. Ojciec Ireneusz wręczył mi pięknie rzeźbiony pokaźny kostur pielgrzymi. Sam go wykonał we francuskiej Magdalii, gdzie mieści się ich pierwszy klasztor, założony przez Pierre’a Marie Delfieux w 1975 roku. Brat Pierre odbył kiedyś pielgrzymkę do Ziemi Świętej, a potem po dwóch latach spędzonych na pustelni na Saharze napisał regułę życia Jerozolimskich Wspólnot Jerozolimskich, która polega na uświęcaniu się przez pracę i modlitwę w centrach współczesności – dużych miastach. Reguła łączy elementy liturgii chrześcijańskiego Wschodu i Zachodu, akcentuje nabożeństwo do ikony, bizantyjski śpiew, naukę ojców pustyni i otwartość na ludzi poszukujących, tych często zagubionych we współczesnym świecie. Gdy jestem w klasztorze na Łazienkowskiej czuję się jednym z tych wędrowców: słabym i głodnym, obdarowanym przez braci łaską chrześcijańskiej miłości.
Ojciec Ireneusz wręczając mi kostur z uśmiechem mówi, że rzeźbiąc go pragnął wyruszyć w daleką samotną wędrówkę, ale nie uzyskał zgody przełożonych. W jego oczach nie ma cienia buntu czy żalu. Posłuszeństwo to dla niego pełnienie woli Bożej. Gdy go słucham wraca najtrudniejsza chyba nauka z samotnego pielgrzymowania, że czasem najtrudniejszą pielgrzymką jest pozostać na swoim miejscu. Pełnić pokornie i z oddaniem obowiązki stanu, realizować swoje codzienne zadania - szare i przyziemne – tam, dokąd zostaliśmy posłani. Czy ja to potrafię?
Godzinę po naszym spotkaniu przychodzi z Francji smutna wiadomość: zmarł Ojciec Pierre. Odszedł do nieba w Magdalii. W refektarzu wymieniamy spojrzenia z bratem Ireneuszem. Czuję się trochę tak, jakbym ten kostur dostał nie tylko od niego, z wyraźnym zadaniem: rezygnuj z woli własnej i pełnij wolę Bożą.
W nocy czuwamy przed Najświętszym Sakramentem.

(...)

Z Warszawy jedziemy z Wojtkiem do Lublina. Gospodarzem VIII spotkania Pielgrzymów Bożego Miłosierdzia jest ks. Mieczysław Puzewicz, ktory udostępnia nam wygody podlubelskiego Domu Spotkania – kiedyś zamku znanego rodu Firlejów, dziś – ośrodka Caritasu. Jest z nami Jacek i Darwina – niezwykłę małżeństwo pielgrzymów (nawet ślub wzięli na pielgrzymce), dołącza też dziewczyna z Lublina – pisze doktorat z chorału gregoriańskiego. W ośrodku są z nami młodzi wolontariusze, kórymi opiekuje się ks. Puzewicz – słuchają o naszym pielgrzymowaniu, przyjmują krzyże pielgrzymie, niektórzy myślą o wyruszeniu w drogę żeby głosić prymaty cywilizacji miłości. Czas wypełnia nam wspólna modlitwa, codzienna Eucharystia, świadectwa i rozmowy. Układamy plany tegorocznych pielgrzymek, omawiamy punkty tworzącej się reguły naszej wspólnoty.
Ksiądz zaprasza nas do zakładu karnego w Lublinie, gdzie opowiadamy młodym więźniom o naszym wędrowaniu i o cywilizacji miłości. Część z tych młodych ludzi po wyjściu na warunkowe zwolnienie wyruszy w towarzystwie opiekuna na swoją pierwszą pielgrzymkę. Będą szli polskimi szlakami św. Jakuba. Projekt resocjalizacji przez pielgrzymowanie nazywa się „Nowa Droga” i jest wzorowany na doświadczeniach francuskich, gdzie realizowany jest z powodzeniem od kilku lat. Po odbyciu pielgrzymki ośmiu na dziesięciu nie wraca na drogę przestępstwa. Myślę, że działa tu mechanizm znany każdemu, kto wyruszył w samotną drogę: gdy opadają zasłony i w zmęczeniu dostrzegam prawdę o swojej słabości – doznaję skruchy i czuję wdzięczność za to, co mam. To początek wewnętrznej przemiany. Gdy widzę swoją pychę i zakłamanie – pojawia się to trudne do opisania światło, które wskazuje drogę pod górę, ale już wiadomo że tylko ona ma sens i nie chce się już innej. 
-       Czy ktoś ma pytania? – pyta pani wychowawca.
Nikt się nie odzywa. Może wstydzą się przed sobą nawzajem pokazać słabość.
Słuchali nas godzinę w skupieniu.

Odwiedziliśmy też zakład poprawczy. Ks. Puzewicz ostrzegł, że to jeden z najcięższych zakładów tego typu w Polsce. Trafiają tu także młodociani zabójcy. Czterdziestu chłopaków słuchało w milczeniu. Pokazaliśmy im zdjęcia i kilka filmów kręconych komórką w naszych samotnych pielgrzymkach. Co czuje młody człowiek przebywający za kratami, który zabił swoją matkę, widząc przestrzeń od horyzontu do horyzontu, tysiące kilometrów wolności i tylko jedno zasada: żyć tak, żeby nie uciekać. Może z tego spotkania pozostanie w nich jedno zapamiętane zdjęcie albo jakieś zdanie i kiedyś przyjdzie im z pomocą? Po spotkaniu mogłem spojrzeć z bliska w ich twarze. Widziałem, że część z nich, mimo jakiegoś starania, było całkowicie odciętych. Ich usta próbowały się uśmiechać, ale oczy były zimne i puste.
Wierzę że każda dusza została stworzona do miłości, że każdy kat kiedyś był ofiarą. Jednak teraz dopiero dostrzegam jak mało wiem o Bożym Miłosierdziu, o przebaczeniu, i jak mało ufam Miłości. Tylko Ona może uzdrowić.

Po wizycie w Radiu eR, gdzie młodzi dziennikarze prowadzą z nami ciekawą rozmowę, zadając dobre pytania, odwiedzamy też lubelskich wolontariuszy. Młodzi ludzie pełni pasji, oddani pomaganiu potrzebującym, słuchają nas uważnie, ale to my uczymy się od nich. Nie używają w swojej pracy wielkich słów, mało kto dostrzega herozim w odwiedzaniu hospicjum czy ośrodka dla uchodźców z Czeczenii.
Jak Matka Teresa nie głoszą żadnej teologii poza jedną: w każdym odrzuconym i potrzebującym mieszka Chrystus. Tak naprawdę to Jemu pomagają.

Obóz zagłady w Majdanku. Wojtek powiedział, że nie jedzie. Rozumiem go.
Czy ja jest gotów przyjąć świadomie tą ilość cierpienia?
Idziemy wzdłuż drutów. Wieje zimny wiatr. Tutaj ich gazowano. Kobiety, starcy i dzieci. Przy drzwiach komory gazowej przystajemy żeby zmówić modlitwę.
Wieszam nasz mały drewniany krzyż ze znakami trzech religii Księgi. Gdy wychodzimy idę ostatni bo z oczu same lecą mi łzy. Płaczę chyba głównie nad sobą samym bo nic nie rozumiem.
Zostaje tylko wiara.
Stoję nad przepaścią Bożego Miłosierdzia, w dole nic nie widać.
Skoro to, co tutaj się stało jest do wybaczenia...
Pod betonowy dach pomnika-mauzoleum zwieziono prochy spalonych w krematorium Żydów. Usypano z tego wielki okrągły kopiec. Wygląda jak góra piasku pomieszanego z popiołem.
Obok przechodzi wolno grupa żydowskiej młodzieży z Izraela. Łopocze kilka białych flag z niebieskimi pasami i gwiazdą Dawida. Kolorowe stroje młodzieży kontrastują z powagą na twarzach.
Podchodzę do pary 18-latków. Chłopak i dziewczyna zaskoczeni niepewnie spoglądają na franciszkański krzyż „tau” na mojej dłoni. Nie robią żadnego ruchu.
Palcem wskazuję wygrawerowany na krzyżu w kształcie „tau” siedmioramienny świecznik i wyjaśniam:

- Taw. Last letter in hebrew alphabet. Paschal sign from Tora. Book of Ezechiel.
End and begining. Sign of those chosen to survive...

Dziewczyna niepewnie bierze do ręki krzyż na którym widać rybę, menorę i arabską surę z Koranu „Bóg jest jeden”.
Uśmiecha się delikatnie i słyszę ciche:
- Thank you.

4 komentarze:

  1. I ja dziękuję.
    Wiele tu słów, pięknych i wymownych. Dziękuję.

    Najbardziej uderzyło mnie jednak: "Czynię codzienne dziękczynienie za łaski których doświadczam, ale ćwiczę się też w gotowości do porzucenia tych radości gdyby przyszło mi pełnić wolę Bożą w inny sposób. Czasem aż wzdrygam się na myśl, jakie ofiary mogą mnie czekać na tej drodze, ale ufam Bożemu Miłosierdziu i wierzę, że gdy Bóg do czegoś wzywa to wyposaża odpowiednio.
    To jest droga pielgrzyma: nie zatrzymywać się nigdzie na dłużej niż konieczne."

    Dzięki Tobie odnalazłam dziś chyba odpowiedź. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bogu niech będą dzięki!
    Pozdrawiam cię Agata z Ziemi Bożego Miłosierdzia (2 km od domu urodzin św. Faustyny Kowalskiej)
    Z modlitwą,
    R.

    OdpowiedzUsuń
  3. :)
    Mogę zatem pozdrowić z akademika. Jakieś 5 km od Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach :)

    Dzięki za modlitwę. Pamiętam też.
    A.

    OdpowiedzUsuń
  4. "Żyć tak, aby nie uciekać"

    OdpowiedzUsuń