poniedziałek, 3 stycznia 2011

Trenczyn

Do Trenczyna dotarłem we wtorek późnym popołudniem dziesiątego dnia pielgrzymki, pokonując w ostrym słońcu 35 kilometrów z Poważskiej Bystrzycy. Przez Słowację szedłem już szósty dzień, pogoda dopisywała, a do upału zdążyłem się przyzwyczaić. Na sprężystym drucie przymocowanym do plecaka powiewał nade mną mały biały prostokąt z franciszkańskim krzyżem narysowanym niezmywalnym czarnym pisakiem, a poniżej flagi Polski i Słowacji. Zostawiłem miejsce dla flag kolejnych krajów, które dzieliły mnie jeszcze od Asyżu.
Zaskoczyła mnie gościnność i otwartość Słowaków. W mijanych miejscowościach przyjmowany byłem zawsze bardzo serdecznie. W jednej z górskich wsi obsiadły mnie wieczorem przy ognisku miejscowe dzieciaki i kazały sobie opowiadać historie. Język nie był problemem, tylko nie bardzo miałem o czym opowiadać. Wtedy zaczęły zadawać pytania: jak długo jestem w drodze, czy pogryzły mnie kiedyś psy, albo czy maszeruję też wtedy, gdy pada śnieg.
Noce spędzałem rozbijając namiot przy mijanych kościołach i nie wydałem dotąd ani eurocenta na jedzenie.
Nad Trenczynem góruje potężny zamek z malowniczymi średniowiecznymi wieżami, który w XVII wieku oparł się tureckiemu oblężeniu, a napis z II wieku wyryty łaciną w skalnym bloku informuje, że zimowali tu kiedyś rzymscy legioniści po zwycięskiej bitwie z Germanami. Na rynku przy fontannie zrzucam z ulgą plecak i nie zważając na krążący wokół tłum turystów kładę się na ławeczce w cieniu wielkich drzew, ukrywając twarz pod kapeluszem. Czuje zmęczenie, ale jest zbyt gorąco żeby zasnąć. Gaszę pragnienie nabierając w garść wody z fontanny. Nie mam pieniędzy i muszę odgonić pokusę owocowych lodów, z którymi obnoszą się spacerujące z rodzicami dzieci. Zarzucam plecak i ruszam w kierunku budowli, której kolumnady i olbrzymie kopuły przypomunają stambulską Hagię Sophię. Bizantyjska konstrukcja okazuje się żydowską świątynią zamienioną na muzeum, choć jedna salka nadal służy lokalnej społeczności żydowskiej. Sto metrów dalej wznosi się barokowa fasada kościoła, chyba katolickiego. Wewnątrz wita mnie przyjemny chłód i cisza. Zostawiam plecak w kruchcie i idę pod główny ołtarz. Klękam pod wielkim krucyfiksem. Chrystus wygięty w przedśmiertnej konwulsji spogląda jeszcze spod na wpół przymkniętych powiek.
- Panie mój! Pozwoliłeś mi tutaj dojść karmiąc mnie po drodze. Spraw, abym umiał znosić trud drogi i nigdy nie skarżyć się na niedolę. Żebym bardziej umiał dawać zrozumienie niż go oczekiwać.
Odpowiedzią jest cisza.
Żadne inne słowa nie przychodzą mi do głowy. Staram się wytrwać chwilę na kolanach, ale trudy drogi dają szybko o sobie znać, robi mi się niewygodnie, rozpraszają mnie zmęczenie i głód.
Gdy wracam do przedsionka kościoła, dostrzegam dwie starsze panie, które trzymając się pod ręce przyglądają mi się z uwagą.
- Ste putnik? – pyta z uśmiechem ta tęższa.
- Tak, idę do Asyżu – odpowiadam zakładając plecak na ramiona.
- To je pre teba – odpowiada szczuplejsza z kobiet i wciska mi szybko w dłoń jakieś zawiniątko. Rozwijam banknot 20 euro.
- Prosim, modlite sa za nas v Assisi.
- Dobrze – odpowiadam z uśmiechem – będę o was pamiętał.
Starsze panie żegnają się ze mną nie chcąc nawet podać swoich imion.
Siadam na ławce przy kościele i dziękując Opatrzności za opiekę wpisuję do dziennika kolejną pielgrzymkową intencję,
Chylące się ku zachodowi słońce rzuca miękkie światło na rzędy starych kamienic.
Trzeba się rozejrzeć za miejscem pod namiot.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz