czwartek, 16 grudnia 2010

mikołaj

Czasem jestem świadkiem dyskusji na temat istnienia lub nieistnienia Boga. Zwykle w jej trakcie pojawia się niesmak, gdy okazuje się, że taka rozmowa raczej do niczego nie prowadzi. Ale chyba to lepiej, że ludzie dyskutują zamiast udawać, że temat ich nie dotyczy. Dziwi mnie czasem, że moja sympatia jest najczęściej po stronie tych, którzy szukają dowodów na nieistnienie Boga. Jednak czegoś szukają – myślę wtedy. Wsród najcięższych argumentów wymieniają holocaust, Rwandę i Bośnię, czasem jakiś autokar z pielgrzymami, który spada w przepaść w drodze powrotnej z pielgrzymki. Myślę, że nie trzeba szukać tak daleko. Podobne cierpienie jest w najbliższym szpitalu z oddziałem onkologii dziecięcej, albo w kamienicy obok, gdzie niedołężna staruszka siedzi przy pustym stole i nie może doliczyć się kwoty potrzebnej na lekarstwo. Co tak naprawdę różni osobę wierzącą, dla której wszystko co ją spotyka jest dobre i przychodzi w najlepszej (bo jedynej możliwej) chwili, od tego, kto przeżywając stale cierpienia, poniżenia i upokorzenia krzyczy, że chce umrzeć? Może odczuwany poziom bólu? A może jedni mają szczęście urodzić się w zdrowym ciele i w kochającej rodzinie, a inni mają pecha i „wiara nie jest dla nich”?
Nie posiadam dowodu na istnienie Boga, który przekonałby kogokolwiek, ale ostatnio doświadczyłem czegoś, co może być dowodem na istnienie świętego Mikołaja. Zaskoczę tych, którzy uśmiechają się teraz z przymrużeniem oka, sądząc że to żart, albo że posłużę się jakąś przenośnią. Nie. Dowód wydaje się bardzo konkretny i trudny do podważenia. Święty Mikołaj istnieje.

Dwa tygodnie temu zadzwonił do mnie mój przyjaciel Dominik. Pracuje jako pedagog w szkole, ale poświęca też czas młodzieży z domów dziecka i poprawczaków. Dużo chodzi z plecakiem po Europie i czasem zabiera kogoś na pielgrzymkę. Trzy lata temu z dwójką chłopców odbyli pieszą drogę z Gdańska do Medjugorie. W drodze z plecakiem jest czas milczenia i czas rozmów, bywa wspaniale i bardzo nieciekawie, ale zawsze zdarzają się dziwne rzeczy, to znaczy nieoczekiwane. Bo najważniejsze w drodze to na nic się nie nastawiać.
Dwa lata temu Dominik w cztery miesiące pokonał pieszo drogę z Gdańska do Jerozolimy. Połowę drogi przeszedł sam, połowę ze swoim młodszym bratem, zdany głównie na Opatrzność w sercach napotkanych ludzi.
To, co zrobił Dominik wzbudza zwykle zdumienie i zachwyt, ale Dominik nie opowiada o tym jak o jakimś wyczynie. Mówi, że coś go prowadziło, że to w sumie nie jego osiągnięcie. Jego była tylko decyzja żeby wyruszyć.
Dominik zadzwonił żeby zaproponować mi przeprowadzenie wykładu w Gdańsku.
- Uniwersytet Trzeciego Wieku poprosił mnie, żebym w ramach przedmiotu „geografia turystyczna” opowiedział o mojej pielgrzymce do Jerozolimy i o roku spędzonym na misji na Madagaskarze. Niestety nie mogę bo pracuję w tym czasie. Ale powiedziałem, że mam znajomego, który równie ciekawie opowie o swoich podróżach. Mógłbyś przyjechać?
- Tak, myślę że tak.
- Opowiedz im o swoich przygodach w Azji albo jak poszedłeś bez pieniędzy z Częstochowy do Rzymu. Ja dołączę do was około siedemnastej i powiem coś dla następnej grupy. A potem możemy w podsumowaniu opowiedzieć o naszej przyszłorocznej pielgrzymce z trzech miast do Asyżu. Aha, jako zapłatę dla mnie zaproponowałem, żeby zrobili paczkę świąteczną dla dzieciaków z Madagaskaru. Ty pogadaj z kobietą i dogadajcie się co byś chciał za swoje wystąpienie. Dałem jej twój numer, zadzwoni do ciebie. To do zobaczenia.

Gdy zadzwoniła do mnie pani z sekretariatu uczelni i uzgodniliśmy techniczne warunki prezentacji, poprosiłem, żeby jako wynagrodzenie przygotowała trzynaście paczek świątecznych dla dzieci. Podałem wiek i ilość dziewczynek i chłopców przebywających w pogotowiu dla ofiar przemocy w rodzinie na Bałutach.
Usiadłem żeby naszkicować plan mojej prezentacji. Przede wszystkim, nie będzie to o mnie, tylko o celu, jaki mnie prowadził. Dwa lata temu dobiegałem czterdziestki i właśnie rozpadły się wszystkie projekty mojego życia. Straciłem rodzinę i przyjaciół, zbankrutowała moja firma, a ja zostałem z wielkimi długami sam w kawalerce wynajętej za pożyczone pieniądze. Godzinami patrzyłem na ścianę po której wspinał się karaluch omiatając przed sobą drogę czułkami. Zazdrościłem mu, bo doskonale wiedział dokąd zmierza. Drwina losu polegała na tym, że dotychczas zarabiałem ucząc innych jak zarządzać projektami, więc po tym jak doprowadziłem do katastrofy wszystkie ważne projekty mojego życia, straciłem moralne prawo mówić komukolwiek o tym, jak obierać cele i jak tworzyć strategie ich realizacji. Zupełnie nie wiedziałem co ze sobą począć. Trudno było zwlec się z łóżka. Odrzucał mnie świat biznesu i specjalistów w krawatach. Zatrudniłem się za 800 zł jako streetworker w fundacji pracującej z dziećmi ulicy na warszawskiej Pradze, ale dzieci mi nie ufały. Od razu odkryły, że chciałem czegoś dla siebie, nie dla nich. Powoli uczyłem się od nich podstawowych zasad. Okazało się, że bardzo mało wiem o życiu i muszę zacząć od edukacji na poziomie podstawowym. Zbliżały się moje czterdzieste urodziny. Chciałem podsumować to co za mną i dowiedzieć się, jak mam żyć dalej. O ile przyszłość miała jeszcze cokolwiek dla mnie.
Nie wiem skąd się pojawił pomysł na drogę do Rzymu. Może narodził się z desperackich prób rozliczenia się z przeszłością, z duszącego poczucia winy. A może chodziło o grób Jana Pawła II, który tak bardzo zaimponował mi książką, na którą trafiłem dwadzieśia lat za późno. Od niego uczyłem się stawiać pierwsze kroki na ścieżce wiary. Na googlemaps okazało się że mam do przejścia 1667 km, przez Karpaty, Alpy i Apeniny. Nie czułem lęku przed tym, co mnie czeka. Była we mnie wiara w to, że dojdę i że na końcu drogi dostanę odpowiedzi na moje pytania. Kupiłem plecak, śpiwór i lekki namiot. Spakowałem biblię, mapy i małą kuchenkę turystyczną. Z ubraniami i zapasem żywności plecak ważył 23 kg. Żeby pierwszego dnia móc pokonać 40 km, połowy ciężaru musiałem pozbyć się rozdając cygańskim dzieciom. Na Słowacji spałem przy kościołach albo w stodołach. Dostawałem od ludzi jedzenie i pieniądze. W zamian obiecywałem modlitwę. Po dwóch tygodniach doszedłem do Alp. Wtedy załamała się pogoda i musiałem wsiąść na rower, który podarował mi pewien młody Austriak. Resztę trasy pokonałem już na dwóch kółkach: aplejskie przełęcze, Wenecja, Ravenna, Toskania, Peruggia, Asyż i w końcu Rzym. Od ludzi, którzy mi pomagali, zbierałem do notatnika intencje, żeby na końcu drogi polecić je Bogu. Od franciszkanów w Rzymie dostałem kartki pocztowe. Chciałem je wysłać do wszystkich przyjaciół z drogi, ale nie miałem pieniędzy na znaczki. Wpadłem na pomysł, żeby dorysować znaczek długopisem na każdej kartce. Zamiast ceny wpisałem słowa: POSTA PELLEGRINA. Gdy wróciłem do Polski okazało się, że kartki dotarły do adresatów.

W Gdańsku czekała na mnie bardzo przyjazna grupa osób po 60-ce, głownie panie. Najpierw podałem definicję projektu i spytałem, czy ktoś w swoim życiu zrealizował jakiś projekt. Nikt nie podniósł ręki. Jeszcze raz przypomniałem, że projekt to działanie, które realizujemy dysponując określonymi ZASOBAMI, które ma swój POCZĄTEK i KONIEC i które posiada CEL.
Wtedy jedna z pań nieśmiało powiedziała, że jej projektem jest przywrócenie do zdrowia mamy, która po operacji wymaga rehabilitacji. Pozostałe osoby zaczęły zgłaszać inne projekty. Okazało się, że każdy ma na koncie sporo projektów – udanych i zakończonych porażkami.
Wtedy opowiedziałem o projekcie, jakim była moja pielgrzyka do Rzymu. Słuchali z zaciekawieniem. Gdy skończyłem z sali padło pytanie:
- A co było celem tego projektu?
Ucieszyłem się, bo czekałem aż ktoś o to zapyta.
- Gdy wyruszałem w drogę wydawało mi się, że celem było dojście do Rzymu. Ale okazało się, że prawdziwym celem było poznanie odpowiedzi na kilka pytań, które stawiałem sobie w drodze.
- Powie pan jakie to były pytania?
- Mogę od razu podać odpowiedzi – wymieniliśmy uśmiechy – Po pierwsze, najtrudniejszym projektem jest moje życie. Żeby go nie zepsuć pragnę dowiedzieć się prawdy o sobie. Poznać kim jestem naprawdę i przyznać do tego, kim nigdy nie będę. Dopiero wtedy mogę przejść do drugiego etapu, czyli postawienia sobie celu. Niestety więszość z nas zaczyna od tego drugiego punktu bez przerobienia punktu pierwszego, dlatego dochodzi do życiowych katastrof – tak jak w moim przypadku. Gdy już mam przerobione dwa punkty: wiem kim jestem i znamy swój cel, dopiero wtedy przychodzi czas na punkt trzeci: całkowite poświęcenie się temu celowi. Ten projekt uda się dopiero wtedy, gdy wiedząc kim jestem i znając swój cel, całkowicie oddam się mojemu powołaniu. Całkowicie to znaczy z wiarą. I to nie we własne siły. Taka była moja droga do Rzymu. Gdybym chciał pokonać tą drogę własnymi siłami, wysiadłbym po kilku dniach.
Nie odkrywam teraz niczego niezwykłego, ale to jest chyba największa tajemnica zarządzania projektami: wierzyć w cel, gdy się już wie kim się jest i czego się pragnie. Wtedy nic nie jest w stanie nam przeszkodzić.

Gdy o siedemnastej dołączył Dominik, opowiedział o swojej drodze do Jerozolimy i o misji na Madagaskarze. Potem razem przedstawiliśmy nasz przyszłoroczny projekt pielgrzymkowy. Na koniec rozległy się oklaski. Wychodząc z sali niektóre panie ocierały łzy.

Po zakończeniu nie czułem zmęczenia i ciężaru że się czymś chwaliłem. Przekazałęm dalej coś, co i tak nie należało do mnie. Czułem, że zrobiłem to, co było do zrobienia i najwyraźniej spodobało się to, o czym mówiliśmy.
Panie z sekretariatu podziękowały i wręczyły nam zapłatę – paczki z rezentami dla dzieci. Wracałem do Łodzi pociągiem z dwoma wielkimi worami prezentów.

Dzisiaj rano zaniosłem paczki do ośrodka. Panie z obsługi zaproponowały herbatę, ale spieszyłem się i grzecznie podziękowałem.
- Szkoda, że nie może pan zostać, gdy dzieci będą wyciągać prezenty spod choinki.
- Może następnym razem.
- To niezwykłe, ale naprawdę w tym roku przyszedł do nich prawdziwy święty Mikołaj.

Pomyślałem, że jeszcze kilka lat temu poczułbym się niezręcznie. Ale fałszywej skromności oduczyły mnie już dzieci ulicy na warszawskiej Pradze. Zwyczajnie cieszyłem się z tego, co zrobiłem. Jedyny uzasadniony egoizm to ten, gdy robimy coś dla własnego zbawienia - pomyślałem.
Gdy brnąc w śniegu wracałem do domu, mijałem ludzi niosących do domów świąteczne zakupy i prezenty. Czułem wdzięczność za to, że człowiekowi dana jest szansa, żeby się umniejszać i tak doświadczać prawdziwej radości.
Dzieci obdarowały mnie niezwykłym prezentem. Święty Mikołaj istnieje.

5 komentarzy:

  1. A propos dyskusji na temat istnienia bądź nie Boga... Uważam, że nie zawsze i nie z każdym warto wchodzić w takie dysputy, bo jak wspomniałeś, często nie prowadzą one do niczego. Poza tym zauważyłam, że wiele osób nie potrafi tak naprawdę dyskutować i bardzo często przeinacza słowa i sens wypowiedzi, nadając im własne znaczenia i dorabiając swoją ich interpretację. Po prostu ludzie nie umieją słuchać/czytać ze zrozumieniem (często po prostu nie chcą), lecz zależy im tylko na tym, żeby mieć rację i postawić na swoim - to dla nich jest cel sam w sobie. A przecież w dyskusji tak naprawdę nie chodzi o to, żeby na siłę kogoś przekonać do swojego zdania, a przy tym nie dać się przekonać do cudzego. Ludzie chyba często w rozmówcy widzą swego rodzaju zagrożenie, dlatego skupiają się na ataku lub obronie, zamiast po prostu rozmawiać...

    Oczywiście, że św.Mikołaj istnieje! Jak inni Święci jest w Niebie. ;)

    Bardzo ciekawe doświadczenia masz na swoim koncie. Trudno je komentować, bo tak naprawdę takie wydarzenia powinno zostawiać się bez komentarza - one mówią same za siebie. :) Cieszę się, że mogę tu przychodzić i czytać Twoje notki. Można z nich wiele mądrości wynieść dla siebie. Dzięki! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam w Warszawie przyjaciela, który bardzo mi imponuje swoją ewangeliczną postawą. Ostatnio mówię mu: - Zawsze gdy u ciebie jestem, to jakbym był na rekolekcjach. On skrzywił się na to i odpowiedział:
    - Nie mów tak więcej. Ja jestem chamem. Tylko widocznie dobrze się z tym ukrywam.
    To samo moge powiedziec o sobie
    Też miałbym za co ciebie chwalić, choć się nie znamy. Za wrażliwość, za takt i wyczucie, za serce (byłem na pewnym blogu prowadzonym przez chyba :) nikogo), ale to wszystko nie ma znaczenia, albo nawet moze cie osłabić. Co innego skromny wyraz uznania... Sama zuważasz, że o pewnych sprawach lepiej milczeć, sam uczę się tego dopiero :)
    Co do ludzi - tak, często nie słuchają i chcą sluchac potwierdzenia swoich sądów. Ale jakim są wtedy wyzwaniem dla nas i jak ćwiczą w nas postawę radości doskonałej. A'propos radości doskonałej - polecam pewną piosenkę...http://w469.wrzuta.pl/audio/9p4fxWKmULh/leon_-_czarne_fasolki

    OdpowiedzUsuń
  3. Hehe, widocznie Twój przyjaciel jest bardzo kulturalnym chamem. ;)
    Mogę wiedzieć, na jakim blogu byłeś? Jeśli nie chcesz podać pełnego adresu, to przynajmniej napisz, na jakim portalu jest założony. ;)
    Fajna piosenka. :) Znam tą historię, ale pierwszy raz ją słyszę w wersji śpiewanej. ;)
    Ja ostatnio słucham tego:
    http://shawuu.wrzuta.pl/audio/7qfF8S2Wj33/robert_kasprzycki_-_na_do_widzenia

    OdpowiedzUsuń
  4. ten blog to:
    http://nobodys-place.blog.onet.pl/
    radość doskonała i mój ulubiony brat: Leon

    OdpowiedzUsuń
  5. Qrcze, znalazłeś mnie... [Sama zdążyłam już sprawdzić, że szukając w Google przy 2 kluczowych słowach wyskakuje on na pierwszym miejscu. :/]
    Cóż, nie podałam adresu do siebie, bo... Jest "żaden" w porównaniu z Twoim. ;)

    OdpowiedzUsuń