W sobotę o 14.00 na dworcu Łódź Fabryczna wsiadłem w pociąg do Warszawy.
W plecaku miałem starannie zapakowaną ikonę Matki Bożej Pneumatofory – niosącej Ducha Świętego. Ikona była prezentem z okazji chrztu dla trzyletniej Rai, której chrzest w cerkwi prawosławnej miał się odbyć tego samego dnia w małym miasteczku gdzieś w okolicach Plovidiv. Na ikonę czekała w Warszawie Anelia, moja bułgarska przyjaciółka, która miała wysłać prezent pocztą. Od dawna gorąco modliła się o chrzest dla swojej małej bratanicy. Rodzice Rai długo zwlekali z decyzją, wahając się, czy nie pozwolić zdecydować o tym córce gdy ta dorośnie, ale Anelia z grupą zmobilizowanych przyjaciół tak długo szturmowała modlitwami niebo, aż mała Raja została przyjęta do wspólnoty w Chrystusie.
W przedziale wszystkie miejsca były zajęte. Siedziałem wciśnięty między pasażerów, którzy albo drzemali albo przez słuchawki słuchali muzyki z telefonów komórkowych. Myślałem o małej Rai i o tym, w jaki sposób trzyletnie dziecko przyjmuje chrzest. Czy zapamięta tą chwilę na resztę życia? Czy modli się świadomie? Co zresztą znaczy „świadomie”, w przypadku dziecka, które gdy czegoś pragnie, zwyczajnie domaga się tego z całych sił, aż jego pragnienie będzie spełnione? Myśląc o postawie całkowitego zawierzenia w modlitwie dziecka stanęła mi przed oczami święta Faustyna. Sięgnąłem do porfela i wyciągnąłem plastikową kartę z obrazem Chrystusa Miłosiernego. Karta miała wielkość i kształt zwykłej karty kredytowej, obecnej w każdym portfelu. Na mojej karcie Chrystus wyłaniał się z ciemności dotykając miejsca na piersiach, z którego wychodziły dwa promienie. Pomyślałem o kartach bankowych wypełniających dziś porfele zapracowanych ludzi. Gdyby tak Boże Miłosierdzie zagościło we wszystkich porfelach i Chrystus na tej plastikowej ikonie przykrył karty wszystkich banków! Zawsze noszę przy sobie kilka takich kart z wizerunkiem Chrystusa. To na wypadek gdybym spotkał kogoś, kto potrzebowałby szybkiego kredytu i nie miał z czego go spłacić.
Po przyjeździe do Warszawy miałem ponad godzinę do spotkania z Anelią, postanowiłem więc wstąpić do EMPiKu przy ulicy Marszałkowskiej i usiąść przy herbacie nad jakąś książką. Księgarnia tętniła przedświątecznym gwarem. Amerykańskie kolędy na przemian z komunikatami o promcjach unosiły się nad tłumem płynącym między regałami. Wybrałem nowy przewodnik po Asyżu z bardzo ciekawymi tekstami o św. Franciszku, zaczerpniętymi z wczesnych opracowań biograficznych świętego. W kawiarence na najwyższym piętrze zamówiłem owocową herbatę i zająłem miejsce przy stoliku obok starszego pana, który z wielką uwagą przeglądał jakiś ogromny kolorowy album ze zdjęciami.
Wertując książkę trafiłem na fragment o tym, jak Franciszek wybrał się z braćmi do Ziemi Świętej. Bardzo lubię tą historię. Jest w niej całe Boże szaleństwo Biedaczyny z Asyżu, który pośród wojennej zawieruchy wyprawy krzyżowej nie zawahał się udać do wodza znienawidzonych saracenów, żeby opowiedzieć mu o Bogu. Myślę, że Franciszek wcale nie chciał nawracać sułtana, jak dzisiaj powszechnie się uważa. Chęć nawrócanie kogoś musiałaby wiązać się najpierw z oceną, z sądem nad „niewiernym” i w konsekwencji z pragnieniem dania mu czegoś lepszego niż ten posiada. Gdyby z takim nastawieniem Franciszek stanął przed sułtanem, pewnie zostałby ścięty. Franciszek jednak kochał sułtana, tak jak kochał koniki polne, piaszczyste wydmy i przeżartych zepsuciem rycerzy z krzyżami na piersiach. Jednym czego nienawidził był grzech, który ma dziwną zdolność przenikania przez granice wszystkich królestw i religii. Kochając muzułmańskiego przywódcę i uważając siebie za ostatniego wśród grzeszników stanął przed strażnikami wrogiego obozu, a ci w zdumieniu poprowadzili go przed oblicze dostojnego Al Kamila.
- Nie przysłał mnie człowiek, lecz Bóg – tak zaczął Franciszek rozmowę, która miała przejść do historii jako jeden z najśmielszych aktów uczynionych w imię Chrystusa. O czym rozmawiali nie wiadomo. W rezultacie Franciszek zaproponował zawarcie pokoju z Chrzescijanami i wspólne oddanie chwały jedynemu Bogu, który panuje nad wszystkimi królestwami.
Zadziwiony sułtan zapytał, czy Franciszek ma jakiś dowód na to, ze przychodzi od Boga. Wtedy Franciszek kazał rozpalić ogień i zapowiedział, że wejdzie w płomienie razem z duchownymi muzułmańskimi i jeśli to jego Bóg zechce ocalić, będzie to znak, że przychodzi od Boga. Zdumiał się sułtan wielką odwagą człowieka w połatanym habicie. Odstąpił od próby ognia i wyraził mu swój wielki szacunek ofiarując list żelazny, który dawał prawo do swobodnego wędrowania po całej Palestynie.
Czy opuszczając obóz sułtana Franciszek miał poczucie klęski? Przecież sułtan pozostał przy swojej wierze i nie przyjął Chrystusa. Nie wiemy jaki głos odezwał się wtedy w sercu Franciszka, ale mogę sobie wyobrazić jego uśmiech i radość z tego, że Bóg pozwolił mu rzucić w piasek choćby to małe ziarno.
Od lektury odrywają mnie głosy, które dobiegają z sąsiedniego stolika. Trzy eleganckie panie w wieku około 50 lat żywo o czymś dyskutują. Najstarsza w modnych okularach ma owinięty wokół szyi elegancki srebrzysty szal, który opada niemal do samej ziemi. Mówi powoli spokojnym głosem, którego łagodna stanowczość robi wrażenie na dwóch słuchaczkach:
- Wtedy analizuję ciała auryczne, ponadduchowe i anielskie i opisuję mu te ciała, które wymagają szczególnej uwagi. Stopniowo wprowadzam go w stan wyższej uważności, co jest warunkiem zharmonizowania wszystkich energii i pierwszym krokiem do uzdrowienia. Kolejno podaję funkcje owych ciał i wskazuję, do jakich zakłóceń dochodzi w jego jestestwie. Wtedy zaczyna uświadamiać sobie, że jest dzieckiem kosmosu, całkowicie zdanym na jego ozdrowieńcze energie.
Kobiety całkowicie pochłonięte są rozmową. Ta w srebrzystym szalu wydaje się być kimś w rodzaju nauczycielki, a dwie pozostałe to chyba uczennice, które dopiero wchodzą w tajniki sztuki uzdrawiania. Rozmowa porusza kwestie czakramów, numerologii i ziół o magicznych właściwościach. Słucham rozmowy trzech kobiet-uzdrowicielek mimo że nie mam na to ochoty, ale nie potrafię już skupić się na historii Franciszka.
Magiczne zabiegi, o których rozprawiają kobiety, pochodzą z innego świata niż ten, w którym żył Franciszek. Zastanawiam się, czy pomiędzy magią i wiarą w Boga istnieje jakiś punkt spotkania? Jak rozmawiać z kimś, kto oddaje się praktykom, które budzą we mnie sprzeciw? A może należy takich ludzi zostawić i nie zaprzątać sobie nimi głowy? Ale co wtedy z wezwaniem Chrystusa do głoszenia ewangelii? Czy Franciszek, który uwalniał ryby złapane przez rybaków, głaskał koniki polne, czule przemawiał do źdźbła trawy, potrafiłby przemówić do trzech wróżek bez osądzania ich poglądów, tak jak przemówił do sułtana?
I wtedy czuję, że coś się zaczyna dziać z moimi nogami, wychodzi z nich drżenie, które rozchodzi się na całe ciało. Przechodzą przeze mnie jedna za drugą fale gorąca. Mam to uczucie, które poprzedza stresujące wystąpienie publiczne, jakby organizm przygotowując się do ciężkiego wysiłku rozpalał jakiś wewnętrzny ogień. Nie wiem, czy to ja podejmuję decyzję o tym, żebyby wstać i podejść do stolika obok, ale zwracając się w duchu o pomoc do Franciszka podnoszę się i podchodzę.
Trzy pary oczu kierują się na mnie. Zaczynam od uśmiechu.
- Dzień dobry. Niechcący słyszałem rozmowę i pomyślałem, że mam dla pań prezent - na twarzach kobiet zaskoczenie powoli ustępowało miejsca niepewnemu uśmiechowi - Zbliża się Boże Narodzenie i pragnę podarować paniom znak, który ma w sobie całą uzdrawiającą moc kosmosu.
Pani ze srebrnym szalem pierwsza zapanowała nad zaskoczeniem.
- To bardzo miłe z pana strony ale...
- Myślę, że moc tego znaku potrafi pomóc każdemu z nas – przerwałem jej w pół zdania, szybko wyjąłem z kieszeni trzy plastikowe karty i położyłem na stoliku, po jednej przed każdą z kobiet.
Jedna z nich podniosła wzrok i odezwała się cicho:
- To jest Jezus.
- Tak, to jest Jezus – odpowiedziałem - Pan kosmosu. Ma prawdziwą moc uzdrawiania.
Kobieta z szalem wstała z krzesła i stanęła przede mną, oczy jej błyszczały.
- Ja też mam dla pana prezent. Proszę wyciągnąć przed siebie dłonie.
Posłusznie wyciągnąłem przed siebie ręce. Kobieta przykryła moje dłonie swoimi, ale ich nie dotykając. Widziałem jak jej oczy zaczęły zmieniać wyraz. Patrząc na mnie zrobiła ruch głową, jakby zwracała się do swoich koleżanek:
- Co za moc! - wyszeptała.
Trzy pary oczu patrzyły na mnie w skupieniu z domieszką podziwu. Kobieta kontynuowała:
- Niech pan powtarza teraz za mną: Matko, daj mi moc, która pozwoli mi osiągnąć to, czego pragnę.
Czułem, że napięcie, które mi dotąd towarzyszyło, gdzieś uszło. Ze spokojem wypowiedziałem słowa:
- Matko Boża wypraszaj u swojego Syna łaskę dla nas grzeszników.
Patrzyliśmy na siebie dłuższą chwilę, aż milczenie stało się kłopotliwe.
- Wszystkiego najlepszego z okazji Świąt Bożego Narodzenia – zakończyłem ten dziwny seans-modlitwę i opuściłem ręce. Nie wiem dlaczego, ale podszedłem do każdej z kobiet i uścisnąłem im dłoń na pożegnanie.
W drodze na spotkanie z Anelią myślałem o Duchu Świętym, którego przytuała do piersi Maryja na ikonie w moim plecaku i o cudzie Bożego Narodzenia.
Kilka lat po wizycie u sułtana Franciszek umarł w otoczeniu braci leżąc na ziemi w kapliczce Matki Bożej Anielskiej w Porcjunkuli. W tym samym czasie sułtan Al Kamil zmagał się ze śmiertelną chorobą. Bał się umierać bez pewności ocalenia duszy przed śmiercią, dlatego nakazał wypatrywać dwóch mężów w habitach, którzy odwiedzili go we śnie i zapowiedzieli powtórną wizytę.
Rzeczywiscie wkrótce w pobliżu miasta straże sułtana natknęły się na dwóch zakonnikow i niezwłocznie zaprowadzono ich do jego łoża. Ten uradowany ich widokiem przyjął sakrament chrztu świętego i wkrótce potem odszedł w pokoju do domu Ojca.
Dopiero teraz zrozumiałam jaką pychą jest oczekiwanie, żeby nawracać innych ludzi! Ktoś pokorny jak Franciszek po prostu jest świadectwem i nie poddaje się gdy nie widzi wielkich owoców.
OdpowiedzUsuńDla mnie też to jest świeże odkrycie. Nie można się zniechęcać, gdy nie widać od razu efektów. Nie robimy tego dla siebie :)
OdpowiedzUsuń