Dlaczego Kościół stale powtarza, że bieda jest cnotą, wyrzeczenie się zabezpieczeń i przyjemności – zasługą, że cierpienie jest wyróżnieniem, nie mówiąc już o śmierci męczeńskiej, która jest ukoronowaniem dobrego życia i przepustką do wiecznego szczęścia?
Kto dzisiaj potrafi tego słuchać bez przymrużenia oka i owego lekkiego uśmiechu, którym chcemy wyjść z zakłopotania i wytłumaczyć się, że przecież nie chodzi o to, żeby traktować te wezwania dosłownie? Czy aby napewno mamy jakieś specjalne prawo traktować je dziś inaczej niż na przykład w średniowieczu, gdy nawet królowie nosili pod szatami włosienice, a ludzie surowo pościli i masowo odbywali mordercze pokutne pielgrzymki?
Gdybyśmy dzisiaj zatrzymali się na chwilę i przyjrzeli się uważnie sobie, zwłaszcza ci, którzy uważają się za dobrych katolików, modlących się i czyniących uczynki miłosierdzia, gdybyśmy na chwilę przystanęli w naszej codziennej krzątaninie i stając w prawdzie o sobie zadali pytanie: - Co w życiu nas najbardziej zajmuje? – szczera odpowiedź musiałaby nas zasmucić. Otóż najbardziej zajmuje nas praca i zabieganie o zapewnienie sobie utrzymania. Nie ma się co oburzać! Oczywiście jest też Bóg, i to zwykle jako deklarowany lider naszej tabeli najważniejszych spraw, ale prawda o nas jest taka, że Bóg pozostaje jedynie naszą piękną deklaracją.
Praca i zarabianie na utrzymanie dominuje w naszym życiu. Czy bez pracy i stałych zarobków dostaniemy kredyt? Czy bez posady i stabilnych przychodów pomyślimy o założeniu rodziny? Uczymy się i studiujemy po to, żeby znaleźć dobrą pracę. Wychowujemy dzieci, posyłamy je do przedszkola, dobrej szkoły, na ciekawe studia – po to, żeby miały dobre życie, żeby się usamodzielniły, czyli żeby znalazły pracę, zarabiały i żeby nie cierpiały niedostatku. Praca daje poczucie bezpieczeństwa, rozwija człowieka, jest dziś najważniejszym elementem egzystencji. Stąd walka z bezrobociem - tym strasznym cieniem czasów ekonomicznego kryzysu. Gdy już zdobędziemy pracę, czujemy się szczęśliwi i za wszelką cenę pragniemy ją utrzymać. Mówimy: - Jutro pracuję do 17-ej, spotkajmy się po pracy. Albo: - nie mam już urlopu, nie mogę do ciebie przyjechać. Przez większą część dnia skupieni jesteśmy na pracy, myślimy o zarobkach, o awansie, o zadowoleniu szefa, wreszcie o czasie wolnym od pracy, w którym – o tym marzymy – chcemy wreszcie robić to, na co mamy ochotę. Ale wieczorem po pracy jesteśmy zmęczeni i po kolacji idziemy spać, żeby zdążyć wypocząć przed kolejnym dniem pracy. I tak biegnie tydzień za tygodniem – od weekendu do weekendu, od urlopu do urlopu, aż do wytęsknionej emerytury, dla której ponieśliśmy przecież tyle wyrzeczeń pracując przez całe dorosłe życie. I gdy przychodzi ten dzień, gdy jako zasłużony pracownik z pożegnalnym bukietem wracamy do domu, parzymy w lustro i widzimy emeryta, któremu od jutra listonosz będzie wręczał przekaz, codziennie do końca życia. Czy ktoś wierzy, że wtedy, na emeryturze, zacznie wreszcie robić, to, o czym zawsze marzył? Śmiem twierdzić, że nie. Otóż ta pułapka, w którą wpada większość ludzi polega na uleganiu owemu mitowi, że warto poświęcić swoje życie temu modelowi, który dominuje w tv, gazetach, reklamach. Trzeba kupować, wymieniać rzeczy na nowe, brać kredyty na dom, komputer, samochód, wakacje, a żeby móc tak żyć, trzeba zarabiać, czyli pracować.
Czy praca jest zła? Przecież chwalona jest w Biblii, Bóg daje jej błogosławieństwo, a przeciwieństwem pracy jest grzeszne nicnieróbstwo, więc o co chodzi? Co złego jest w pracy?
Po wyjściu z murów kościoła po niedzielnej mszy wrażliwy człowiek niemal od razu wpada w zimną przestrzeń moralnych rozterek, wewnętrznych konfliktów i wymuszonych kompromisów z tym ideałem, który przed chwilą przyjęliśmy w niezwykłym kawałku chleba. Cotygodniowe spotkanie w kościele oddziela nas od tego, co boli w codziennym zapracowanym życiu, czego nie rozumiemy, a co pragnęlibyśmy – wbrew bluźniącemu rozumowi – podporządkować światu idealnemu, do którego pragniemy należeć. Praca polega na tym,żeby ciągle starać się być sprawniejszym, wydajniejszym, lepiej sprzedawać, efektywniej produkować. Na tym polega postęp, w którego służbie pracujemy. A bez postępu - wiadomo - nie ma wzrostu PKB, gospodarka staje się mało konkurencyjna, wyprzedzają nas lepsi i narzucają swoje ekonomiczne panowanie - jak dziś Chiny nad światem. Praca ma więc dodatkowy wymiar patriotycznej misji. Kupujmy to, co polskie! To wzmacnia krajowy rynek i sprawia, że będzie nam wiodło się lepiej, łatwiejsza będzie dostępność kredytów, żeby gospodarka mogła się rozwijać szybciej, a ludzie kupowali więcej. Jak w takim świecie zachowaywać prawdy wiary? Jak pochylać się nad potrzebującym Jak pomagać słabszemu, skoro oczekuje się od nas żebyśmy byli lepsi. szybsi i wydajniejsi niż inni? Nasza wiara ponosi więc porażkę w walce z naszą ambicją i pragnieniem wygodnego życia. Wstydliwie zagłuszamy sumienie i pracujemy jak robot po to,żeby wytchnienie znaleźć znowu na niedzielnej mszy i wyspowiadać się z tego, że nie myślimy o innych bo nie było na to czasu.
Życie w bliskości z Bogiem i łączenie tego z codziennymi obowiązkami jest dzisiaj trudne, może nawet niemożliwe dla człowieka, który podporządkował swoje życie codziennej pracy dla firmy, dla szefa, dla pensji i nagród. I wtedy robimy najgorszą rzecz z możliwych: racjonalizujemy ten „smutny świat” i tłumaczymy sobie: - To tak już musi być. Trochę Boga i trochę mamony. Bez niej przecież nie opłacę rachunków, nie nakarmię dzieci. Ale będę żałował i będę się modlił.
Tworzymy sobie takie systemy bezpieczeństwa, bo inaczej nie dałoby się żyć. Bez zagłuszania sumienia zniszczyłyby nas skrupuły, poczucie winy, ciężar grzeszności. Skoro życie w zgodzie z ideałem ewangelicznego ubóstwa jest niemożliwe, więc ten smutny kompromis jest smutną koniecznością.
Mówi się, że świętymi w historii kościoła byli najwięksi grzesznicy. Nie znaczy to, że najwięcej grzeszyli, tylko mieli największą świadomość własnych grzechów. Wielu z nich wykonywało na codzień swoje zwykłe, zawodowe obowiązki. Nie uciekali od grzechu w rozmodlone poczucie ulgi, tylko zdobywali świętość w stałym, niezłomnym mierzeniu się z prawdą grzechu w sobie. Modlitwa była dla nich ciągłym stawaniem w prawdzie o własnej grzeszności, co wyraził celnik w słowach: „- Panie, nie jestem godzien...” Po tych słowach nastąpiło uzdrowienie jego sługi. Ta prawdziwa wiara i dzisiaj potrafiłaby uleczyć.
Radość uwielbienia nie może być środkiem do osiągnięcia czegość. Prawdziwa radość zawsze jest SKUTKIEM naszej postawy prawdziwego, pełnego zawierzenia, całkowitej bezsilności, wyzbycia się wszystkich zabezpieczeń. Ta chwila jest momentem nawrócenia, którego tak bardzo potrzebuje stale każdy chrześcijanin.
Skoro najważniejszą rzeczą dla człowieka pozostaje dziś praca i pieniądze i w nich widzi swoje zabezpieczenie – jak wówczas poddać się działaniu ozdrowieńczej łaski?
To, co naprawdę zrobił dla nas Chrystus dostrzeżemy dopiero wtedy, gdy odważnie odrzucimy wygodne zasłony, gdy zrezygnujemy z tych konstrukcji, które mozolnie wznosimy dla własnego bezpieczeństwa, gdy odkryjemy całą swoją grzeszność i przyznamy się do całej swojej nędzy. Bez tłumaczenia się. Bez tworzenia tych zabezpieczeń „bo przecież wszyscy...”, „bo się nie da inaczej ...”.
Czy Bóg może zbliżyć się do nas bardziej niż wtedy, gdy pozwala nam czuć ten lęk, ten ból i tą rozpacz, którą sam poczuł przeżywając naszą grzeszność? Jeżeli cierpienie i niepewność jutra jest Jego głosem, to nie możemy przed nim uciekać w pozorne bezpieczeństwo i pozorną ulgę.
W tej postawie naśladowania Chrystusa nie będzie nic z pustego samoudręczania się, nic z owego samobiczowania tak wyszydzanego przez współczesnych „telewizyjnych apostołów" głoszących prawo każdego do wolności od trosk.
Jezusie z Nazaretu. Mój Nauczycielu! Bądź dziś na pierwszym miejscu w moim życiu. Dziś i zawsze!
Wtedy odnajdę swoje miejsce. Wtedy moja praca okaże się tą, którą wykonuję z całym przekonaniem i bez kompromisów z zasadami, w które wierzę. Wtedy będę szedł drogą do nieba. Ale ta droga nie daje żadnej gwarancji dojścia do celu, jeśli stale nie będę wpatrywał się w Ciebie! Panie, nie jestem godzien...
Przyjacielu, powalasz mnie na łopatki prawdą, która potrafi przeszyć dotykając samych kości. Tak bardzo jestem "kompromisowy"
OdpowiedzUsuń