czwartek, 22 stycznia 2015

Ubóstwo



Przez Turcję idę cztery tygodnie. Sierpień jest tu bardzo gorący. Morze daje ochłodę wieczorami, szum fal i gwiazdy szepczą do snu.
Modlitwa wyznacza rytm drogi ale czasem przystaję otoczony po horyzont oliwnymi gajami albo winnicami i wtedy modlitwa przechodzi w głośne nawoływanie cykad albo w śpiew nieznanego ptaka. Dzień po dniu upodabniam się do ziemi przez którą idę, pokrywa mnie kurz i słońce - nie zwracam już uwagi na wygląd. Wieśniacy w górach przyjmują mnie bez pytań kim jestem, jemy w milczeniu bo nie rozumiemy swoich słów, potem żegnamy się uśmiechem.


Na Bałkanach spotkałem jurodiwych. Zakutani w szmaty, z biblią w podartej torbie włóczyli się po monastyrach mamrocząc modlitwy i nucąc psalmy, czasem ocierając łzę. Karmiono ich i dawano schronienie jakby wykonywali jakąś ważną pracę. Jeden z nich w Macedonii rzucił mi się do stóp gdy usłyszał że idę od Świętego Grobu - chiał całować kurz z moich butów. Czasami jakiś odcinek pokonywaliśmy razem. Stawałem się jak oni - istniał wtedy naprawdę tylko świat wewnętrzny, zrodzony z doświadczania bliskości Boga, cała reszta była tylko jakimś dodatkiem, który trzeba było znosić. Patrząc rano z namiotu na kroplę toczącą się po źdźble trawy, jak rzucała iskry wschodzącemu słońcu – wchodziłem w jej świat, gdzie piękno i prawda pozostają nierozdzielone– i dziękowałem, dziękowałem, dziękowałem. - Czy ja tracę rozum? – pytałem siebie, bo świat “zewnętrzny” stawał się stopniowo szarą teatralną atrapą dla prawdziwego spektaklu, który wciągał mnie coraz głębiej... Wtedy przypominało mi się kim jestem i co tutaj robię. Z bólem odrzuciłem zaproszenie Jowana, Czarnogórca, żebyśmy razem odbudowali starą cerkiew św. Jana Chrzciciela w górach, zrujnowaną jeszcze przez Turków. Trzeba iść dalej. Przede mną była Albania, stamtąd prom do włoskiego Bari i potem jakieś 300 km do Asyżu.

Duchowe ubóstwo, które wtedy czułem, nie było czymś “czystym” ani uporządkowanym. Było gdzieś na granicy zagubienia, może nawet szaleństwa. Czułem, że jest w tym Boża obecność, ale ta bieda duchowa nie była wcale owocem formacji, postępowania w mądrości, wzrastania w cnotach i ascezie. Była raczej stałym ogałacaniem się z dotychczasowej pewności, z bezpieczeństwa, była wchodzeniem w niepewność, ciągłym zdawaniem się na prowadzenie. Niewiele rozumiałem z języka liturgii podczas prawosławnych nabożeństw ale prowadziła mnie modlitwa psalmów, melodia pieśni. Przyjmując Pana Jezusa w kwaszonej prosforze ufałem, że jako katolik nie popełniam wykroczenia przeciwko swoim ani ich obyczajom, kłaniałem się do ziemi ikonom jak wszyscy tutaj i nawet znak krzyża zacząłem robić jak prawosławni – trzema palcami, zamaszyście, z pokłonami, zaczynając od prawego ramienia. - Czy dobrze robię Panie Jezu? Czy nie zbaczam z drogi? Który krzyż jest właściwy? - Ty kriż diełaj kak tiebie kriestili! - usłyszałem od jakiegoś mnicha.

Obca ziemia i obce zwyczaje dawały niekiedy poczucie zagubienia, ale zawsze na czas pojawiało sie światło, które prowadziło dalej, nie gubiłem więc drogi. Droga uczyniła ciało twardym i żylastym, ale wewnątrz czułem się bezbronny, delikatny i kruchy. Byłem słaby, pozwalałem sobie na to, i tylko dzięki tej słabości możliwy był kolejny dzień, przeżywany w pokorze i wdzięczności. Odkrywałem, że mówienie Bogu “tak”- wbrew sobie - jest wstępowaniem na wąską ścieżkę, gdzie słabość i ubóstwo nie są czymś niegodnym i wstydliwym - przeciwnie, stają się błogosławione. Jesteś wtedy sługą, który nie oczekuje już niczego dla siebie. Słabość nigdy nie jest przeszkodą - odkrywałem zdumiony - Jezus nie przychodzi do silnych i zdrowych – oni Go nie potrzebują.

- Jestem słaby, moim powołaniem i celem nie jest cnota tylko świętość – powtarzałem sobie wystukując znowu kijem na asfalcie znany mi dobrze rytm.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz