poniedziałek, 17 listopada 2014

Miłość


To pytanie często przychodzi w drodze. Czy wiem coś o Niej? Szukałem Jej na wielu drogach. Czasem pokazywała mi swój marny ślad, jakieś okruchy obecności, po nich szedłem, ale zawsze mi się wymykała.
Czym jest Miłość?
Kolejne kilometry wzmagały tylko tęsknotę, czułem że pragnienie spotkania z Nią jest prawdziwe, że w jakiś sposób prowadzi mnie właśnie ta nadzieja, że kiedyś Ją spotkam.

“Bo jak śmierć potężna jest miłość” - mówi Oblubienica w ostatnim rozdziale Pieśni nad Pieśniami. Żydzi zazdrośnie twierdzą że prawdę o tajemnicy miłości ukrywa właśnie ten stareotestamentowy poemat i żeby go właściwie odczytać trzeba być żydem.
A więc śmierć. To ona jest podpowiedzią

Co ja wiem o Miłości?
Po siedmiu tygodniach pieszej drogi z plecakiem zmęczenie i różaniec stają się dobrymi znajomymi. O poranku razem zaczynają dzień w mokrym namiocie, idą obok siebie dzień za dniem, wieczorami negocjują żeby zrobić kilka kilometrów więcej.

Na początku października przekroczyłem granicę francusko-belgijską. Strzeliste średniowieczne katedry w mijanych miastach Flandrii zdumiewały rozmachem i lekkością. Jak wielka musiała być wiara budowniczych! Przypomniały mi się słowa papieża Franciszka z rozważania na Anioł Pański: „Miłość jest miarą wiary”. Tylko wielka miłość mogła stworzyć takie dzieła. Przyszło do mnie wtedy, że Miłości można nie tylko wyglądać, można też Jej nasłuchiwać. Jednak wewnątrz kościołów prawie nigdy nie spotkałem ciszy, którą znałem z polskich świątyń. Katedry Europy wypełnia puszczana przez głośniki cicha muzyka Bacha, Haydna albo Mozarta. Wiernych spotykałem niewielu. Muzyki słuchają snujące się pod kolumnami groteskowo małe figurki turystów. W końcu domyśliłem się dlaczego. Współczesny Europejczyk chyba nie zniósłby strzelającej w niebo, monumentalnej ciszy gotyckich sklepień.

Do flandryjskiego miasteczka Kortrijk doszedłem późnym wieczorem. Byłem zmęczony i solidnie przemoczony. Do upragnionego celu pielgrzymki w Brukseli pozostał zaledwie tydzień marszu, ale ostatnie dni są zawsze najtrudniejsze. Podpierając się kosturem zwieńczonym dużym, rzeźbionym w kamieniu, staroirlandzkim krzyżem, szedłem przez zabytkowe centrum rozglądając się za kościołem gdzie mógłbym zapytać o nocleg. Coś co przypominało klasztorną bramę okazało się faktycznie wejściem do klasztoru pasjonistów. Wszedłem do okazałego kościoła z początku XX wieku. Był pusty. W bocznej kaplicy zwrócił moją uwagę potężny marmurowy sarkofag, najwyraźniej miejsce pochówku jakiegoś wybitnego człowieka. Z tablicy informacyjnej napisanej po flamandzku nie mogłem nic zrozumieć, zapamiętałem tylko imię i nazwisko: Izydor de Loor. Postanowiłem sprawdzić kim był przy najbliższej okazji. Szukanie gospodarzy klasztoru okazało się bezowocne, domofon przy furcie milczał. Może są na modlitwie, albo wyjechali? Z trudem podniosłem plecak, wyjąłem różaniec i poszedłem szukać czegoś dalej.

Pielgrzymka to czas błogosławiony, uświęcony zawierzeniem i ofiarą trudu. Pielgrzym wie, że ma modlitewną ochronę i nic złego mu się nie może przytrafić, a jeśli już jakieś wydarzenie krzyżuje plan, to okazuje się potem ważne i potrzebne na drodze do celu.
Zapadał już zmierzch, może dlatego nie zauważyłem miejsca, w którym chodnik krzyżował się ze ścieżką dla rowerów. Krawężnik chodnika był ścięty dla łatwiejszego podjazdu i właśnie w tą nierówność trafiła moja prawa stopa. Tracąc równowagę, ratując odruchowo kostkę przed zwichnięciem, runąłem pod ciężarem plecaka wypuszczając jednocześnie kostur z dłoni. Upadłem boleśnie na kolano i na łokieć. Leżałem na mokrym chodniku oszołomiony tą nagłą katastrofą. Nigdy coś podobnego nie przydarzyło mi się ani w górach, ani na wiejskich bezdrożach, a tu upadam na prostej drodze. Miałem zawsze poczucie, że kostur z krzyżem daje mi oparcie. Krzyż! Dopiero teraz zauważyłem, że niesiony przeze mnie od samej Irlandii na kosturze kamienny krzyż upadając na chodnik rozpadł się na kilkanaście kawałków. Mój krzyż widoczny był zawsze z daleka. Każdy kto mnie spotykał wiedział, że nie jestem turystą. Pod nim czułem się bezpiecznie idąc przez Irlandię, Anglie i Francję. Gdy nocowałem pod namiotem w podejrzanej okolicy stawiałem kostur z krzyżem przed namiotem i spokojnie zasypiałem. Był moim paschalnym drogowskazem, znakiem mocy. Niektórzy widząc krzyż podchodzili żeby porozmawiać, zaciekawieni. Kilka razy usłyszałem nawet coś w rodzaju spowiedzi. Mówili do krzyża, nie do mnie. Czasem widziałem łzy. Przyciągał ich krzyż – znak miłości.
Teraz leżał obok mnie w kawałkach, pogruchotany jak ja. Czułem że nie mogę wstać. Byłem słaby i bezbronny.
Wtedy pojawili się oni. Przechodzili akurat obok i widzieli mój upadek. Nada i Willem, para młodych Belgów w wieku mojej córki, odruchowo pochylili się nade mną z troską. Odpiąłem plecak. Pomogli mi wstać. Kolano było przecięte, świeciła dziura w spodniach, ale chyba nic poważnego. Gorzej z łokciem, mocno krwawił i bolał przy zginaniu.
- Mój krzyż...
We troje pochyliliśmy się i zaczęliśmy zbierać z chodnika rozrzucone kamienne okruchy.
- Jestem pielgrzymem, idę do Brukseli... - próbowałem się przedstawić.
Zajęli się mną niczym pielęgniarze. Chyba nie byli zaskoczeni.
Mamy dom tu niedaleko, zaprowadzimy cię. Przemyjesz ranę i odpoczniesz.
Okazało się że Nada i Willem studiują pomoc społeczną, są młodą parą, która właśnie tego dnia dostała klucze do ich nowego domu dwie ulice dalej.
Dom zawalony był kartonami i nierozpakowanym meblami. Z ulgą wziąłem gorący prysznic, nakleiłem plaster na łokieć, a potem zajęliśmy się z Willemem skręcaniem stołu i uruchomieniem kominka. We troje poczuliśmy atmosferę domu.
- Możesz u nas przenocować. Będzie nam naprawdę bardzo miło. Jesteś pierwszym gościem w naszym domu – Nada uśmiechnęła się radośnie - Jest sypialnia dla ciebie na górze.
Wyjąłem z kieszeni kurtki kamienne kawałki i położyłem blacie. We troje zajęliśmy się w ciszy układaniem z nich krzyża. Kawałek po kawałku, jak układankę z puzzli. Chciałem go jakoś skleić przed jutrzejszą drogą.
- My jesteśmy ateistami – przerwała ciszę Nada.
Nie zdziwiło mnie to. W Belgii praktykujących chrześcijan jest niewielu.
- W drodze nie dzieli się ludzi na wierzących i niewierzących – wypaliłem – tylko na tych, którzy pomagają i tych, którzy nie pomagają.
Wymieniliśmy uśmiechy.
- Pracujemy z Willemem w ośrodku readaptacji. Pomagamy imigrantom i bezdomnym.
- Czyli trafiłem w dobre ręce.
Okazało się, że w układance krzyża brakowało jednego kawałka. Musiałem wrócić po niego przed kościół pod którym upadłem. Miałem nadzieję że go tam znajdę.
- Pójdę z tobą – zaproponowała Nada.

Gdy szliśmy zaczęła opowiadać mi swoją historię. Urodziła się w chrześcijańskiej rodzinie w Libanie, w Dolinie Bekaa, potem przenieśli się do Bejrutu. Od wczesnego dzieciństwa znosiła do domu bezdomne zwierzaki, pomagała słabszym, była bardzo wrażliwa na ludzką krzywdę.
- Kiedyś na ulicy spotkałam bezdomnego. Miałam osiem lat. Usiadałam obok niego i zapytałam co mogę dla niego zrobić. „Daj mi funta na jedzenie” – odpowiedział. Miałam kieszonkowe od rodziców ale wahałam się co zrobić. W końcu dałam mu monetę i poszłam. Ale coś nie dawało mi spokoju, wróciłam i spytałam tego człowieka: „Czy pan naprawdę jest bezdomny?”
On odparł: „Tak”. Wtedy odpowiedziałam: „W takim razie daję to panu z całego serca”.
Chodziliśmy całą rodziną do kościoła. Czytałam żywoty świętych. W wieku 10 lat chciałam zostać zakonnicą. Potem wybuchła wojna z Izraelem, bomby, strach. Widziałam ludzkie strzępy na ścianach domów, od gąsiennic czołgów trzęsły się ściany. Potem była druga wojna, jeszcze gorsza. Palestyńczycy walczyli z żydami, a chrześcijanie przeciwko szyitom z Hezbollahu. Nie potrafiłam tego zrozumieć, pytałam mamę, ale nic nie mówiła, płakała. Nie było wody, zginęło wielu naszych sąsiadów. Przestałam chodzić do kościoła. A potem, gdy już byłam dorosła, widziałam w telewizji wojnę w Bośni, masakrę w Srebrenicy, w Tuzli. Sąsiedzi, ludzie mówiący jednym językiem zabijali się nawzajemw okrutny sposób. Myślałam wtedy – czy oni naprawdę wierzą w tego samego Boga? Gdzie ukrywa się Bóg który pozwala na to wszystko?
Potem wyjechaliśmy do Kanady, a stamtąd już tu, do Belgii. Mam już belgijski paszport i tutaj chcę zostać. Chcemy wziąć ślub z Willemem, mieć dzieci i żyć spokojnie, normalnie. Kocham go i on mnie też. Czasem czuję, że czegoś mi brakuje. Ggdy jest mi trudno, chciałabym się pomodlić. Myślę wtedy o Bogu, ale czy On mnie w góle słyszy? Powiedz mi, proszę, czy jeśli ja nie wiem czy On istnieje, po prostu nie wiem, to czy ja jestem ateistką?
Nie wiem – odpowiedziałem jakoś cicho.
Nic więcej nie przychodziło mi do głowy. Każda odpowiedź teraz zabrzmiałaby głupio i pusto. To wszystko było jakieś nierealne: upadek na prostej drodze, ci dwoje, pytania, na które sam szukałem odpowiedzi. Postanowiłem, że będę się modlił za Nadę i za Willema. Ucieszyłem się, że jutro wrócę na pielgrzymi szlak i znowu usłyszę łagodny rytm kostura stukającego o asfalt. Jedyna uczciwa odpowiedź to chyba tylko modlitwa, deszcz i zmęczenie.

Ucieszyliśmy się bo w świetle latarni udało nam się w końcu znaleźć brakujący kawałek krzyża. Po powrocie do domu sprawdziłem w internecie kim był Izydor de Loor. Okazało się, że był prostym chłopem, który jako młody człowiek zapragnął wstąpić do zakonu. Nie miał wykształcenia, nie został księdzem. Był bardzo pokorny, miał dar modlitwy. W zakonie wykonywał najprostsze prace, w kuchni i na furcie. Wszystkie trudne doświadczenia potrafił znosić z wdzięcznością. Po kilku latach latach od ślubów wykryto u niego nowotwór oka. Stopniowo tracił wzrok. Gdy ból uniemożliwiał modlitwę, prosił współbraci żeby dziękowali w jego imieniu, za to, że żyje. Oko trzeba było usunąć, ale okazało się, że rak ma przerzuty. Ostatni rok życia spędził w wielkim cierpieniu. Nie stracił wiary, cierpienie codziennie ofiarowywał. Jego postawa, sposób w jaki znosił ból, zdumiewała współbraci. Gdy umierał, modliło się za niego wielu mieszkańców Kortrijk. Na pogrzeb prostego zakonnika, który nie zostawił po sobie żadnych pism i niczym się odznaczył poza tym pokornym umieraniem, przyszło prawie sto tysięcy osób i to w czasach, gdy świat doświadczał okrucieństw wojny światowej a gazety codziennie donosiły o śmierci – był rok 1916. 68 lat później Izydor de Loor zostanie beatyfikowany przez Jana Pawła II.
Czułem, że w śmierci tego prostego zakonnika była ukryta odpowiedź na pytania Nady i na pytania, które niosłem w mojej pielgrzymce.

Czym jest Miłość?
Już wiem, że odpowiedź na to pytanie niesie śmierć. Nie ta paraliżująca, napawająca lękiem, odbierająca nadzieję. Odpowiedzią jest śmierć, do której się idzie z jasnym spojrzeniem, z podniesionym czołem, z nadzieją. Bo ona nie jest końcem.

Skleiłem mój krzyż klejem dwuskładnikowym od Willema. Pozostały wyraźne ślady w miejscu łączenia elementów. Wyglądał teraz nie tak elegancko jak na początku, ale trzymał się mocno. Przywiązałem go znowu do kostura. Poczułem się pewniej. Znów jest ze mną mój znak. Znak zwycięstwa miłości nad śmiercią.
Pożegnałem się z młodymi przed pójściem spać bo nazajutrz chciałem wyruszyć wcześnie rano. Opowiedziałem im o błogosławionym Izydorze. Okazało się że nic o nim nie słyszeli.
- Może pójdziemy do tego kościoła zobaczyć jego grób - odpowiedziała Nada z uśmiechem.

3 komentarze:

  1. Macierzyństwo uczy miłości. Bogu dziękuję, że 11 lat temu zostałam mamą. Mojemu synkowi często mówię, że kocham go tak bardzo, jak kocha go Jezus, że jestem gotowa za niego umrzeć. Nie mówię mu już tego, że w przypadku zagrożenia jestem gotowa rozszarpać gardziel wrogowi... To może duże uproszczenie, ale może właśnie samo sedno. Pozdrawiam A

    OdpowiedzUsuń
  2. A pozwolisz kiedyś twojemu dziecku popełnić błąd, dzięki któremu samodzielnie nauczy się jak żyć?
    Być może to będzie prawdziwa miłość marki

    OdpowiedzUsuń
  3. No tak… naszym bliskim zawsze się wydaje, że wiedzą jak powinno wyglądać nasze życie. Wydaje im się że skoro są częścią naszego życia, to mogą je zmieniać. Natomiast nikt nie wie jak powinien przeżyć własne życie. Na razie moje dziecko uczy się relacji z rówieśnikami w szkole i już teraz nie jest mu łatwo, bo mocno się wyróżnia. Na razie nie umiem odpowiedzieć na Twoje pytanie, będę w każdym razie o tym pamiętać… będę też pamiętać o tym jak wiele kosztowało mnie wywalczenie mojej własnej suwerenności. Mój ojciec przeze mnie przedwcześnie osiwiał...

    OdpowiedzUsuń