czwartek, 29 marca 2012

Przebaczenie

Podczas czteromiesięcznej wędrówki z Jerozolimy, Fatimy i Moskwy do Asyżu na trzech samotnych szlakach przekraczaliśmy granice państw, religii i światopoglądów. Otwierali nam swoje domy i świątynie Palestyńczycy, Żydzi, Turcy, Ormianie, Kurdowie, Grecy, Albańczycy, Serbowie i Włosi, Portugalczycy, Rosjanie, Francuzi, Polacy, ludzie wierzący w Boga i niewierzący. Każdy opowiadał swoją historię, często tragiczną. Przeszliśmy przez mur strachu i wrogości w Betlehem, przekroczyliśmy mur dzielący stolicę Cypru, przechodziliśmu przez elektryczne bramy pięknych posiadłości i strzeżonych osiedli, przez niewidzialne ściany nienawiści oddzielające wsie na Bałkanach, ale widzieliśmy też w wielu krajach młodych ludzi w takich samych żółtych koszulkach FC Barcelony z napisem Leo Messi. Wymienialiśmy adresy na FaceBooku i uczyliśmy się słowa chleb w swoich jezykach.

Tak po 104 dniach samotnego pielgrzymowania doszliśmy do Asyżu na wspólną modlitwę o pokój, w której uczestniczyli przedstawiciele religii z całego świata zaproszeni przez Benedykta XVI do miasta Franciszka, proroka pojednania. Asyż okazał się dla nas tylko etapem. Wezwanie do wyruszenia w drogę odezwało się znowu, silniej niż kiedykolwiek.

Dziś inaczej patrzę na konflikty i wrogość między ludźmi i narodami. Wiem, że każdy ma swoją historię, swój ból i swoją godność. I swoje marzenia. Dzisiaj marzy mi się, żeby każdy człowiek zanim wskaże winnego własnej krzywdy, spojrzał w swoje serce. W ciszy samotnej drogi można zobaczyć, że mój wróg też kiedyś został skrzywdzony. Przebaczenie to może najtrudniejsza rzecz. Dlatego nie jest możliwe przebaczyć mocą samego człowieka.

Przebaczenie jest dziełem Bożego Miłosierdzia, jakkolwiek pojmowalibyśmy Boga - i jest otwarte dla wszystkich. W palestyńskim Jerychu, gdzie głodny i zmęczony szukałem pod meczetem pożywienia i noclegu, do swojego domu zabrał mnie Salam (po arabsku "pokój"), palestyński żołnierz. Ugościł mnie jakbym pielgrzymował do Mekki i dał mi wszystko czego potrzebowałem. Opowiadał, że w islamie pierwsze imię Boga to "Rahman", czyli "Miłosierny". Potem modliliśmy się razem, choć każdy na swój sposób, on na dywaniku składając pokłony na Wschód, a ja klęcząc z różańcem w ręku. Był bardzo ubogi, ale dał mi w prezencie gipsowy odlew kiści winogron z wpisanymi po arabsku w 99 owoców imionami Boga.
Dwa tygodnie później po przejściu Samarii i Galilei przyjął mnie w swoim domu w Hajfie prof. Szewach Weiss, były Przewodniczący Parlamentu Izraela i Jerozolimskiego Instytutu Yad Vashem, Ambasador Izraela w Polsce i przy ONZ. Gdy mówiłem mu o prymatach cywilizacji miłości, które trzech pielgrzymów niesie do Asyżu, z których najważniejszy jest prymat miłosierdzia przed sprawiedliwością, odchylił się w swoim fotelu i w zamyśleniu powiedział, że prawdziwym testem humanizmu w dzisiejszych czasach jest stosunek człowieka do odmieności drugiego.
Nie wiem skąd miał w domu kremówki, ale smakowały dokładnie jak te wadowickie. Na jednym ze zdjęć w jego albumie zobaczyłem jak wita się z Janem Pawłem II. - To był wielki człowiek - powiedział z głębokim szacunkiem. - Jeszcze kilka razy pójdziecie w taką pielgrzymkę żeby w Ziemi Świętej zapanował pokój.

Polski karmelita z Góry Eliasza, który gościł mnie w Karmelu w Hajfie mówił o swoich 20 latach spędzonych w Burundi:
- Dziś wiem, że w dialogu międzyreligijnym nie chodzi o jakąś jedną wspólną dla wszystkich superreligię, o łączenie na siłę różnych tradycji i praktyk. Przeciwnie. Chodzi o to, żeby człowiek pozostając przy swojej tradycji nie zamykał się i nie sądził sąsiada, który się od niego róźni. Dla rozumu taka zgoda jest być może trudna, ale nie dla serca. Dlatego najpierw potrzebne jest przebaczenie.

10 dni przed Asyżem na mojej drodze pojawiło się miasteczko Manoppello. Znalazłem tam schronienie w klasztorze kapucynów, którzy strzegą wizerunku Volto Santo - słynnej chusty z bisioru z odbitym wizerunkiem zmartwychwstałego Jezusa. Tam spotkałem siostrę Blandinę Paschalis, niemiecką trapistkę, która odeszła na pustelnię żeby poświęcić się całkowicie adoracji i badaniom Świętego Oblicza z chusty, które prowadziła z dokładnością możliwą tylko u niemieckiej farmaceutki. Przedstawiła mi Paula Badde, autora książki "Boskie Oblicze", który akurat gościł w Manoppello. Razem odmawialiśmy różaniec przed relikwiarzem z Chustą, siostra Blandina klęcząc na krześle żeby lepiej widzieć. Potem przed kościołem rozmawialiśmy chwilę i z ust siostry padły szczególne słowa:
- Nie będzie innego znaku niż znak Jonasza - wskazała głową na ołtarz z relikwią Chusty w głębi kościoła. - Wy w Polsce jesteście szczególnie przygotowani na te czasy, bo to z waszej ziemi wyszło orędzie Bożego Miłosierdzia.
Potem wieczorem modliliśmy się razem w kaplicy jej pustelni. Zdumiony patrzyłem na dwie ikony umieszczone obok siebie na ołtarzu: wierna kopia Chusty z Manoppello i tuż obok - ikona Matki Boskiej Częstochowskiej.
- Can you see? - spytała szeptem.
Teraz widziałem. Te same proporcje i ta sama asymetria twarzy. Linie brwi i nosa, większy policzek, oczy... Uderzyło mnie podobieństwo Matki i Syna.
- Podczas modlitwy na różańcu przed Chustą przyszło do mnie, że ikoną najbliższą wizerunkowi z Manoppello jest ta z Częstochowy. Dlatego ją napisałam na desce i umieściłam tutaj.

Po 104 dniach z Bożą pomocą doszedłem do Asyżu.

I dziś mam marzenie. Pragnę, żeby przebaczenie stało się znakiem odnowy dla cywilizacji, która zgubiła się gdzieś w poszukiwaniu bezpieczeństwa i dobrobytu. Pragnę żeby ci, którzy kiedyś stali razem na czele bezkrwawej rewolucji "Solidarności" i torowali drogę do wielkiej przemiany podzielonego świata dziś przebaczyli sobie nawzajem i wspólnie stanęli na czele nowej duchowej rewolucji, której tak bardzo potrzebuje Polska i świat.  Pragnę żeby Lech Wałęsa i Krzysztof Wyszkowski przebaczyli sobie bezwarunkowo i żeby zaczęli modlić się za siebie. Patronką tego przebaczenia i pojednania jest znowu Częstochowska Matka.

Pragnę, żeby katastrofa smoleńska, jeśli okaże się czymś więcej niż tylko lotniczą katastrofą, nie stała się wielkim bastionem walki o prawdę jednych przeciwko fałszowi drugich tylko stała się punktem zwrotnym w historii dwóch narodów i świata, znakiem przebaczenia między zwaśnionymi stronami i początkiem głebokiej geopolitycznej odnowy, a jej ofiary pomogły zburzyć stare konstrukcje, nie ważne jak głęboko zakorzenione w historii i mentalności ludzi.

Pragnę, żeby na wzór spotkania w Asyżu osoba wierząca podała rękę osobie niewierzącej i żeby we wzajemnym przebaczeniu razem poczuły się połączone wspólnym dziedzictwem duchowym i materialnym całej ludzkości.

O przebaczeniu mówi się, że jest podwójnym błogosławieństwem. Obejmuje ono tego, który przebacza i tego, który doznaje przebaczenia. Pisał o tym jan Paweł II w encyklice "Dives in Misericordia". Podczas przebaczenia, między dwoma osobami zachodzi szczególna relacja, dochodzi do niezwykłej wymiany. Doznawałem tej wymiany pielgrzymując do Asyżu. Odkrywałem jak trudno jest otwierać się na innych, akceptować ich odmienność, zachowując jednocześnie własną wiarę. Gdybym zapomniał kim jestem, łatwo zgubiłbym drogę. Zachować tożsamość pozwalała mi wiara w Boga, który łączy ponad podziałami pozwalając jednocześnie na różnorodność.  Przebaczenie nie jest możliwe mocą samego człowieka, to Bóg przebacza człowiekowi w drugim człowieku. O przebaczenie trzeba się więc modlić. I nie ustawać w modlitwie. To jest intencja naszego pielgrzymowania.




piątek, 23 marca 2012

Rycerz

Mieszkając i pracując w Warszawie w latach 2001-2008 do Niepokalanowa jeździłem średnio raz na miesiąc, głównie w weekendy, szukając ciszy i uspokojenia nerwów skołatanych pracą w korporacji. Było to niedługo po moim nawróceniu. Niepokalanów przyciągał mnie niezwykłą atmosferą miejsca, które założył, gdzie modlił się i pracował jeden z największych świętych naszych czasów. Z okna mojego pokoju spoglądałem na ustawioną pośród zieleni białą figurę Niepokalanej - to od jej ustawienia w szczerym polu Maksymilian Kolbę z grupą młodych franciszkanów rozpoczął w latach 20-ych XX wieku budowę jednego z największych klasztorów w Europie.  
Latem 2008 roku podczas jednej z moich wizyt w klasztorze poznałem przypadkiem na śniadaniu w domu rekolekcyjnym amerykańskiego profesora historii na Uniwersytecie Pennsylwanii, Claude'a Fostera. Był dystyngowanym starszym panem, z pasją amerykańskiego pioniera oddanym zbieraniu materiałów na temat Maksymiliana Kolbego, choć rękopis imponującej biografii świętego profesor ukończył już w 2001 roku. Od kilkunastu lat poświęcał wakacje każdego roku na studiowanie archiwów Niepokalanowa i rozmowy ze świadkami czasów św. Maksymiliana. W badawczych podróźach przemierzał nie tylko Polskę i Europę, ale także Japonię, gdzie działa do dziś założone w latach 30-ych XX wieku przez o. Maksymiliana wydawnictwo i klasztor Mugenzai no Sono. Imponująca biografia autorstwa profesora pt. "Rycerz Maryi. Misja i męczeństwo św. Maksymiliana Marii Kolbego" była w opinii zakonników z Niepokalanowa najlepiej napisaną i najpełniej udokumentowaną historią życia świętgo.  Gdy okazało się, że mnie także interesuje życie słynnego polskiego franciszkanina, a profesor znalazł we mnie anglojęzycznego słuchacza, całe dwa dni spędziliśmy razem na rozmowach i spacerach po ścieżkach i zakamarkach klasztoru. Przedstawił mi swoich współpracowników z klasztornego archiwum, m. in. siostrę Annemarie, też amerykankę (Siostra Mniejsza Maryi Niepokalanej), która wyszukiwała dla niego potrzebne do książki dokumenty. Na polecenie profesora siostra Annemarie wyjęła z wielkiej szafy pudło, a z niego zapisaną czerwonym atramentem kartkę. Był to pierwszy statut Milicji Niepokalanej, napisany przez Maksymiliana jeszcze podczas studiów w Rzymie. Zdumiał mnie potężny, wieloletni wysiłek profesora Fostera, a jeszcze bardziej fakt, że nie będąc nawet katolikiem poświęcił wiele lat życia i pracy po to, żeby udokumentować historię polskiego księdza, którego duchowość tak mocno nakierowana była na Maryję - co w przypadku protestanta musi budzić przynajmniej zastanowienie. Nie wiedziałem jak o to spytać. Gdy chodząc alejkami klasztornego cmentarza zatrzymaliśmy się na chwilę przed grobem pochowanego tutaj Franciszka Gajowniczka (oprócz lekarza klasztornego, była to na cmentzrzu jedyna mogiła osoby świeckiej), któremu Maksymilian ocalił życie wybierając śmierć w głodowym bunkrze, zapytałem w końcu:
- Co jest według pana profesora najważniejsze w przesłaniu ojca Maksymiliana?
Nie zastanawiając się odparł od razu:
- Self sacrificing love (miłość samopoświęcająca).
Potem dlugo szliśmy w milczeniu.

Dania

Podczas wieńczącego naszą pielgrzymkę rocznicowego spotkania w Asyżu w październiku 2011 roku dowiedzieliśmy się od poznanej tam duńskiej pisarki, Bente Wolf, że podwaliny pod dialog między religiami i pod spotkania przywódców religii całego świata w Asyżu położył jeszcze w latach 60-ych i 70-ych XX wieku włoski franciszkanin z Asyżu, ojciec Mizzi.
To jego starania, modlitwy i pracę uwieńczył Jan Paweł II swoją odważną decyzją i zaproszeniem do spotkania i wspólnej modlitwy skierowanym do przywódców religijnych całego świata. Tylko jedno miejsce mogło pogodzić wszystkich - miasto Franciszka, proroka pokoju.

Ojciec Maksymilian Mizzi zmarł w 2006 roku, 20 lat po pierwszym spotkaniu w Asyżu, a 5 lat później miało miejsce drugie spotkanie w mieście św. Franciszka, zorganizowane przez następcę i kontunuatora misji papieża - Polaka, Benedykta XVI. 



Ojciec Mizzi wstępując do zakonu przyjął imię Maksymilian, na pamiątkę życia i dzieła polskiego franciszkanina z Niepokalanowa, który całe życie poświęcił zdobywaniu świata dla Maryi. Zatem droga do asyskich spotkań i misji pokoju, którą dziś kontunuują przywódcy religijni z całego świata, w pewnym sensie zaczęła się w Niepokalanowie, skąd także wzięła początek nasza pielgrzymka "Idzie człowiek".

Bente Wolf, która propaguje myśl ojca Mizziego (m in. zbiera i tłumaczy jego teksty i modlitwy)  kilka lat temu wydała po duńsku swoją książkę poświęconą Maksymilianowi Kolbe pt. "Pamiętajcie o miłości". Były to ostatnie słowa franciszkanina z Niepokalanowa, jakie wypowiedział do swoich braci w trakcie aresztowania w klasztorze 17 lutego 1941 roku. Książka o katolickim, maryjnym księdzu, wydana w kraju, gdzie dominuje ideologia liberalna i typowy dla Europy Zachodniej system wartości oddalający się od chrześcijaństwa, była niespodzianką na duńskim rynku wydawniczym. Na nasze pytanie jaki przekaz miała nieść ta książka jej rodakom, usłyszeliśmy od Bente:

- W Danii, podobnie jak w innych rajach Europy, dobrobyt i bezpieczeństwo socjalne wcale nie przyniosło oczekiwanych kiedyś efektów. Mimo deklarowanej i modnej otwartości, stajemy się coraz bardziej zamknięci, nie wiemy jak radzić sobie z współczesnymi zagrożeniami ekonomicznymi i społecznymi. Śmierć stała się tematem tabu, spychanym na margines zainteresowania publicznego. Odsunęliśmy śmierć, ale lęk przed nią pozostał i coraz silniej daje się odczuwać w czasach rosnącej niepewności. Maksymilian Kolbe pokazał, że śmierci można się nie bać, jeśli życie zwrócone jest ku prawdziwym wartościom, z których najważniejsza jest miłość. Te wartości pielęgnuje od 2000 lat chrześcijaństwo. Świadectwo życia św. Maksymiliana "odczarowuje" śmierć, dając ludziom nadzieję, że możliwe jest życie bez lęku. Od tego lęku pochodzi egoizm i zamykanie się na odmienność innych, których łatwo posądzamy o zakusy na nasz dobrobyt i nasze bezpieczeństwo. Europa chrześcijańskich wartości nie musi bać się zagrożeń ze strony obcych, zwłaszcza gdy są to ludzie deklarujący wiarę w tego samego Boga. To przesłanie jest dzisiaj bardzo potrzebne całej Europie.




piątek, 16 marca 2012

Maria

Pisanie ikony to współpraca z Duchem Świętym. Tylko w modlitwie można doświadczyć owego prowadzenia, pójść na spotkanie Piękna i Prawdy, które łącząc się w przestrzeni ikony otwierają piszącemu okno na świat Bożej obecności.
Każda ikona jest znakiem Obecności, widzialnym znakiem Niewidzialnego, jak pisał w VII wieku św. Jan Damasceński z klasztoru Mar Saba na Pustyni Judzkiej. Ikona nie nosi podpisu autora, każda jest cudowna i każda jest inna, mimo że każda jest zawsze uobecnieniem Chrystusa, bo Matka i święci Kościoła prowadzą tylko do Niego. Bóg przez wcielenie staje się obrazem, odbiciem Praobrazu, pierwowzoru prawdziwego piękna i jedynej prawdy. Jednak wśród ikon z którymi dotąd się zetknąłem jedna zajmuje szczegóne miejsce. 
Ikona Matki Boskiej Częstochowskiej zawsze budziła mój szczególny szacunek i chyba trudno wytłumaczalną bojaźń. Może to przez wieki modlitw przed Jasnogórskim Wizerunkiem, ofiar prostych ludzi i wielkich osobistości, przez oddawanie Matce Boga spraw po ludzku beznadziejnych, przez liczne cuda płynące z bezgranicznego zawierzenia. 
Gdy skupić się na technicznej stronie wykonania ikony, obraz Madonny Jasnogórskiej, mimio że tak dobrze znany, jest bardzo trudny do wykonania. Pociemniały werniks sprawia, że światło wydobywa się z oblicza Maryi i Syna  w zaskakujący sposób, rozkładając się delikatnie, jakby płynąc i przechodząc na patrzącego. Prawa dłoń Maryi, wolna, jakby złożona na piersi, jednocześnie wskazuje Syna i gestem zaproszenia pokazuje drogę. Ten typ zobrazowania Maryi to Hodegetria - wskazująca drogę. Jezus spoczywa na lewym ramieniu Matki trzymając zamkniętą Księgę i unosi prawą dłoń w geście błogosławieństwa. Jego wzrok nie spoczywa na Matce ani nie kieruje się wprost na patrzącego, jest jakby zwrócony do wewnątrz, może zapatrzony w męczeńską przyszłość?


Wykonanie ikony Matki Boskiej Częstochowskiej zamówiła osoba pragnąca obdarować nią misjonarza, werbistę udającego się do Ameryki Łacińskiej. Mimo kilkuletniego doświadczenia i wykonanych blisko stu prac, po raz pierwszy miałem zmierzyć się z ikoną Matki Boskiej Częstochowskiej. Wszystko w Jej obliczu jest tak mało określone, tak nieuchwytne, jakby granice światła i cienia zostały usunięte, jakby kolory, linie i kształty zatarły się specjalnie po to, żebym pisząc ikonę nie szukał gotowych form do prostego naśladowania, tylko zdał się na prowadzenie, tak jak Ona, gdy powiedziawszy "fiat" "wyruszyła z pośpiechem w góry". 
Ikona powstaje przez zdanie się na prowadzenie Ducha Świętego. Podczas modlitwy, która temperą dotyka  lipowej deski, święte Oblicze ukazuje się stopniowo "wychodząc" spod mojej dłoni, ale jednocześnie to ja jestem na nowo stwarzany przez powstającą ikonę. Ikona "pisze" mnie nowego. Przewodniczką w tej drodze do Syna jest Matka, która zawze pokazuje kierunek. 
Patronka pielgrzymowania. Patronka najtrudniejszych misji.


Przypomniało mi się moje pierwsze spotkanie z Maryją. Było to na pielgrzymce...

Jako dziecko nie znałem Maryi. Była dla mnie obca podobnie jak kościół, księża i hałaśliwe pielgrzymki, które budziły mnie co roku w sierpniu wczesnym rankiem . Należała do świata zabobonów lub najwyżej naiwnych mitów, tworzonych przez feudałów lub kapitalistów po to żeby panować nad zacofanymi masami. Mój tato jako dziecko służył w kościele do mszy, ale w komunistycznej Polsce został oficerem lotnictwa i mimo że nie godził się z wieloma absurdami nowego systemu, był mu wdzięczny za swój awans społeczny i za wyjście z biedy. Nie wpajał mi żadnej ideologii. Nie mówił: “Spójrz, teraz ten świat należy do nas! Możemy go zmieniać jak chcemy!”. Podczas spacerów po lesie opowiadał tylko o polskich bohaterach, którzy potrafili poświęcić życie z miłości do ojczyzny. Był moim rycerzem, w stalowym mundurze pilota, z kordzikiem przy boku.
Kiedyś wrócił do domu późnym wieczorem, usiadł ze mną przy stole i opowiedział mi historię żołnierzy z Westerplatte. Płacząc kilkakrotnie powtarzał, że mieli rozkaz bronić się siedem godzin, a walczyli przez siedem dni. Płakałem razem z nim. Gdy poruszony zrelacjonowałem to mamie, przytuliła mnie i powiedziała, że tak mówią ludzie pod wpływem alkoholu, że często płaczą gdy opowiadają takie historie. Mój tato pił. Mimo to nie wierzyłem jej. Zapamiętałem na całe życie opowieść o żołnierzach z Westerplatte i łzy mojego taty.
Mój tato nie znał swojej mamy. Umarła, gdy był małym dzieckiem. Wychowywała go macocha, która nie miała dla niego serca, podobnie jak jego ojciec, który po wojnie był działaczem niepodległościowego podziemia i nie poświęcał mu wiele czasu. Zginął z rąk funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa.

Po raz pierwszy spotkałem Ją w powieści Romana Brandstaettera. Wcześniej była tylko postacią z obrazów lub kościelnych fresków, raz pucołowata z oczami wzniesionymi w górę, innym razem bardzo smutna albo lekko zezująca. Brandstaetter wymalował Jej obraz w mojej wyobraźni jako zachwycająco pięknej, skromnej i szlachetnej żydowskiej dziewczyny, która bez wahania rzuciła się w otchłań nadludzkiego wyzwania. Fascynowała mnie odwaga, czystość i bezkompromisowość Jej postawy. Widziałem jak jej stopy obute w skórzane sandały podnoszą kurz z drogi, gdy wyrusza z radością w góry, sama, w kilkudniową podróż do swojej kuzynki do El Kareim.
Piękno Maryi biło nie tylko z jej rysów, ale z niezwykłej szlachetności i z intrygującej tajemnicy, której nie rozumiałem, ale która pociągałą mnie z wielką mocą.
Zacząłem podświadomie szukać obrazu Maryi w rzeczywistym świecie. Chciałem Ją sobie zmaterializować, ujrzeć Ją własnymi oczami. Moja wyobraźnia, której wtedy brakowało wiary, domagała się obrazu. Zmysł wzroku wyruszył na poszukiwania. Błąkając się po kościołach wodziłem oczami po obrazach i figurach, tęskniłem i szukałem. Poszukiwania Maryi były częścią moich większych poszukiwań, które odbywałem po omacku, często upadając albo zatrzymując się gdy traciłem Ją z oczu, wtedy zapominając o Niej zastygałem unieruchomiony pozornie udanym życiem, ale tęsknota odzywała się gdy przychodził kolejny upadek. W końcu trafiłem do świata prawosławnych ikon.
- Ikona nie jest obrazem widzialnej rzeczywistości, nie przedstawia świata, który znamy. – Mówił na zajęciach z pisania ikon ojciec Jacek, jezuita.
- Rysy postaci, symbole i kolory nie dają nic gotowego naszym oczom, mają nas tylko prowadzić do świata ukrytego ZA ikoną. Ikona jest tylko oknem, które łaska Boga otwiera dla nas na niebieskie królestwo.
Maryja z prawosławnych ikon nie była jednak Tą, której szukałem. Wydłużone rysy, mocny obrys brwi, wąski, nieproporcjonalny nos. Spotykałem osoby, które z zachwytem spoglądały na ikonowe wizerunki Madonny, ale To nie była moja piękna, skromna i nieludzko odważna dziewczyna, której szukałem.
Ojciec Jacek wyjaśniał, że kanon pisania ikon celowo narzuca wydłużone, nienaturalne proporcje i odwróconą perspektywę. Nie ma tu światłocieni i wszystkich technik, których używa malarstwo zachodnie. “Nikt nie widział Boga” dlatego ikona nie jest próbą uchwycenia Go. Ikona nie jest piękna na ludzki sposób. Nie może dawać pociechy zmysłom, bo te łatwo oszukać. Ikony nie mają być podziwiane, dlatego nie lubią wystaw. Ikona służy do modlitwy.
Rozumiałem to, ale gdzieś w głębi duszy i tak wierzyłem, że kiedyś Ją spotkam. Moją Maryję.

Stało się to w małym miasteczku w Toskanii, którego nazwy nie zapamiętałem, w jednym z franciszkańskich kościołów. Ujrzałem Ją w bocznym ołtarzu. Znieruchomiałem w zachwycie bo od razu wiedziałem, że to Ona.
Chcąc stworzyć obraz piękna absolutnego i okazać aniołom i ludziom moc swojej boskiej sztuki Bóg uczynił Maryję najpiękniejszą ze wszystkiego co powołał do istnienia. Ponownie połączył w niej piękno, które rozdzielił wszystkim stworzeniom i uczynił Ją wspólną ozdobą wszystkich bytów widzialnych i niewidzialnych, a raczej połączył w Niej całą doskonałość boską, anielską i ludzką, najdelikatniejsze piękno, ozdobę dwóch światów, podnosząc się z ziemi do nieba i zstępując w dół…
Była to kopia ikony Matki Boskiej Włodzimierskiej, stworzonej przez anonimowego ikonopisa w XII wieku, w czasach panowania dynastii Komnenów, w okresie największego rozkwitu ikonografii bizantyjskiej.
Stałem oniemiały i wparywałem się w piękno, które przekraczało wszelkie ludzkie kanony. Utkane liniami transcendencji nowego stworzenia, całkowicie przebóstwionego, oblicze pełne niebiańskiego majestatu zawierało jednocześnie całą kruchość istoty ludzkiej. Oblicze Maryi było wydłużone, szlachetny, długi nos, delikatnie zarysowane usta, wąskie, duże, ciemne oczy pod łukowatymi rzęsami, które rzucały prawie niewidoczny cień czyniąc spojrzenie zasmuconym i zatroskanym jednocześnie. Cień rzęs sprawiał, że pogłębione źrenice zanurzały się w nieuchwytnej dla mojego spojrzenia głębi, a dalej była już tajemnica Matki Boga, niedostępna dla mnie.
I wtedy poczułem wstyd. Spuściłem oczy, bo poczułem, że nie mam prawa do tych zachwytów, że moje poszukiwania były przejawem pychy i braku wiary. Maryję dostrzegały teraz tylko moje oczy, które tworząc Jej wytęskniony obraz poddawały Ją moim zmysłom. Stojąc z opuszczonym wzrokiem przed ikoną Matki Boga przepraszałem Ją za moją nieudolność, za przyziemność, która domagała się ziemskiego wizerunku od najczystszej z istot, niezrównanej i nieporównywalnej z niczym.
- Przecież jesteś o wiele piękniejsza od wszystkiego co stworzył człowiek – szeptałem w myślach.
Wtedy przypomniało mi się rozczarowanie i łzy Faustyny, gdy zobaczyła obraz Chrystusa namalowany na płótnie przez malarza.
– Kto Cię wymaluje tak pięknym, jaki jesteś naprawdę?
Chrystus odpowiedział:
- Nie w piękności pędzla i farby jest wielkość tego obrazu, tylko w mojej łasce.
Podniosłem jeszcze raz oczy na ikonę. Oczy Maryi niosły nieskończoną troskę, otaczały mnie opieką. To było Boże Miłosierdzie. Wstrząsnęła mną szalona miłość Boga do mnie i gdzieś w cichości duszy odpowiedziałem:
- Ty, który kochasz moją duszę….
Nie widziałem już ikony. Zagłębiałem się w tajemnicę przedwiecznego pragnienia Boga, aby stać się człowiekiem po to, żeby człowiek mógł złączyć się z Bogiem.