środa, 8 lutego 2012

Viator



Wojtek szykuje się już do drogi na północ - szlakiem przez Niemcy, Danię, Szwecję i Norwegię aż do grobu św. Olafa. Dominik myśli o Madagaskarze i spotkaniu młodych chrześcijan - żeby pielgrzymując z nimi przez Czerwoną Wyspę dodać kilometry do naszej pielgrzymki dookoła świata. A ja słyszę wezwanie żeby ikonowym szlakiem powędrować na południe, do Radożdy nad Jeziorem Ohrydzkim w Macedonii, gdzie 365 cerkwi spogląda na jezioro z okolicznych wzgórz. Znowu trzy szlaki w jedną drogę połączy intencja cywilizacji miłości i pokoju, który każdy człowiek niesie w sobie, w swoim centrum.

Rozpocząłem pracę nad ikoną Archanioła Rafała. Podczas pracy myśli wędrują do macedońskiej "Jerozolimy Bałkanów". Praca nad ikoną jest jak samotna pielgrzymka. Początek to ciemnooliwkowy sankir z umbry palonej i ochry - oblicze ma najpierw kolor ziemi. Potem kolejne warstwy rozjaśnień podnoszą oblicze aż do blików - jasnych rozbłysków Bożej obecności. W pielgrzymce i w pracy nad ikoną sam nigdy nie osiągnąłbym celu. Potrzeba modlitwy. Żeby rozpocząć trzeba najpierw zrzucić ciężar nieprzebaczenia. Tylko tak zaczyna się drogę.
W swej słynnej książce „Homo viator” („Człowiek drogi”) Gabriel Marcel pisze:
Być ciekawym - to wychodzić ze swojego nieruchomego centrum, ująć ów przedmiot, o ktorym miało się jedynie niejasne lub schematyczne wyobrażenie. W tym znaczeniu wszelka ciekawość skierowana jest ku peryferiom. Natomiast być niespokojnym – to nie być pewnym swojego centrum, to poszukiwać swojej równowagi.
Absolutyści wierzą, że ta droga ku peryferiom, ku zaspokajaniu ciekawości, nie jest tylko wędrowaniem, a więc niekończącą się podróżą w poszukiwaniu siedzib, pożywienia, wiedzy czy nowych doświadczeń. Wierzą, że ta droga ma głębszy wymiar i że ma swój kres, choć może nie jest nim tylko punkt na mapie. Żeby wyruszyć w daleką i nieznaną drogę bez zabezpieczeń, a więc bez pieniędzy, znajomości języków obcych czy bez namiotu, trzeba mieć świadomość swojego centrum. W pielgrzymkę nie wyprawia pielgrzyma niepokój ani nawet nie sama tęsknota za niewiadomym. W takiej drodze trudno byłoby odnaleźć to, po co się wyrusza. Paradoks pielgrzyma polega na tym, że mimo odczuwanego niepokoju, a czasem zwykłego lęku przed niepewnością, jest on spokojny o swoje centrum, bo obraz tego centrum niesie w swoim sercu - nie mając żadnej pewności czym on się może okazać w trudnym doświadczeniu - i niesie ten obraz z odwagą i wiarą podobną do szaleństwa. Jednak z perspektywy ukończonej drogi pielgrzym wie, że to, co go prowadziło było szaleństwa zaprzeczeniem. 

Nie każda podróż jest pielgrzymką, ale każda pielgrzymka jest podróżą. Nie tylko do jakiegoś miejsca na mapie. Przede wszystkim podróżą do własnego wnętrza, do sumienia, do prawdy o swoim życiu. Odkrywanie tej prawdy jest istotą pielgrzymowania, tak trudną do wyrażenia i opisania komuś, kto w pielgrzymkę nigdy nie wyruszył. Najdalsze wyprawy i najtrudniejsze doświadczenia, jeśli nie prowadzą podróżnika do spotkania z nim samym, mogą być kolekcjonowaniem przygód, śmiałym poszukiwaniem nowych wyzwań i odważnym eksplorowaniem nowych przestrzeni. Nie są jednak pielgrzymowaniem. Każdy z wielkich odkrywców nie tylko mierzył się z samym sobą, ale także pokonywał siebie, był więc pielgrzymem, który z wiarą podążał na spotkanie swojego centrum. W drodze do Asyżu przychodziła do nas ta sama myśl, choć ujmowaliśmy ją na trzy sposoby: „Gdy nie masz niczego, dostajesz najwięcej”. „Gdy na nic się nie nastawiasz, odkrywasz najwięcej”. „Gdy zaprzeczasz sobie – odkrywasz SIEBIE”. Pielgrzym nie ocenia, za wszystko dziękuje, wtedy na drodze rozchylają się najcięższe zasłony i ukazuje się światło tam, gdzie wędrowiec zdany jedynie na siebie, na własne siły i swoje ludzkie zabezpieczenia, znieruchomiałby w ciemności. Czy to już szaleństwo? – zadawaliśmy sobie nie raz pytanie, gdy na trzech szlakach, które prowadziły do Asyżu: Moskwy, z Jerozolimy i z Fatimy, gubiliśmy drogę w nocy na górskim odludziu, zostawaliśmy bez wody na pustyni albo gdy odmawiano nam pomocy w kryzysowych sytuacjach. 

Każdy z nas przeszedł ponad trzy i pół tysiąca kilometrów w niecałe cztery miesiące. Szliśmy przez pustynie, góry, lasy, stepy, wzdłuż morskich plaż i przez wielkie miasta, pokonując granice ponad dwudziestu krajów Europy i Azji. Za promowe przeprawy płaciliśmy tym, co dostaliśmy od ludzi. Dochodząc do Alp zamienialiśmy sandały na podarowane górskie buty. Gdy temperatura stopniowo spadała z 30 stopni w nocy w Turcji do -5 w Apeninach w październiku – chroniliśmy się w tubie z folii NRC podarowanej przez napotkanych wcześniej wędrowców. Przyjmowano nas w meczetach, synagogach, monastyrach, kościołach, w domach ludzi bogatych i biednych, mówiących różnymi językami, wierzących w Boga i niewierzących. Cel naszej potrójnej drogi był ponadreligijny i wewnątrzludzki. Odkrywaliśmy i pozwalaliśmy odkrywać napotykanym ludziom, że każdy człowiek ma swoją godność, każdy ma swoją historię i swoje poglądy. Żeby poznać prawdę i piękno mijanych krain, musieliśmy otwierać się na nowe doświadczenia, często rezygnując z dotychczasowych zapatrywań i opinii, które okazywały się nieprawdziwe lub niepełne. W każdym nowym miejscu słyszeliśmy nową historię, często różniącą się od tej poprzedniej. Stawaliśmy się więc w pewien sposób bezbronni, ale ten lekki plecak, odchudzony przez odrzucenie uprzedzeń i przywiązań, pozwalał pokonywać duże odległości, a przyznanie się do głodu i zmęczenia otwierało domy i serca napotkanych ludzi. Nigdy nie zapominaliśmy tego kim jesteśmy ani jaki jest cel naszej drogi. Otwartość na inne kultury, zwyczaje i religie, nie mogła osłabiać w nas poczucia własnej tożsamości, bo wtedy łatwo zgubilibyśmy drogę. Pogodzenie własnego centrum ze zmieniającym się centrum spotykanych ludzi było chyba największym wyzwaniem naszej drogi. Co nam wtedy pomagało? Prowadziła nas wiara w to, że między ludźmi istnieje coś ponad podziałami i historią konfliktów. Że jest coś, co łączy nas wszystkich mimo tak wielu różnic. Idąc bez zabezpieczeń, zdani na pomoc napotkanych ludzi, przestaliśmy ich dzelić ze względu na rasę, język, religię czy status społeczny. Interesowało nas to, czy dostaniemy pożywienie i schronienie. Za każdym razem spotykaliśmy więc tak jakby kogoś z rodziny. Z rodziny ludzkiej, wielkiej i czasem skłóconej, ale zawsze jednoczącej się i okazującej wzajemną pomoc w sytuacji wspólnego zagrożenia. 

Pokonywaliśmy więc granice konfliktów: w Palestynie, na Cyprze, w Turcji (Ormianie, Kurdowie), na Bałkanach (Serbowie, muzułmańscy Bośniacy, Albańczycy), w Kraju Basków i w Środkowej i Południowej Europie (Romowie, mniejszości imigrantów z Afryki i Azji). Niosąc przez ponad 10 tysięcy kilometrów cztery ponadreligijne prymaty cywilizacji miłości (1. „Człowiek przed rzeczą”, 2. „Być przed mieć”, 3. „Etyka przed Techniką” i 4. „Miłosierdzie przed sprawiedliwością”), byliśmy dla wielu znakiem nadziei w czasach, gdy konflikty i różnice poglądów rozstrzyga się często decyzjami tych, którzy nie potrafią lub nie chcą zrozumieć sytuacji mniej uprzywilejowanych. 

Dowiedzieliśmy się dużo na temat jak radzić sobie w kryzysach, wypracowaliśmy wiele technik zdobywania i przygotowywania żywności, szukania schronienia przed deszczem, nocą i chłodem, leczenia się w warunkach, gdy nie można skorzystać z apteki czy porady specjalisty. Poznawaliśmy też granice naszych fizycznych możliwości, choć te często w zadziwiający sposób przesuwały się aż do miejsc, gdzie odnajdywały nas w końcu pożywienie i nocleg.


2 komentarze:

  1. Romku pięknie piszesz... przeczytałam i się uśmiechnęłam...
    forumowe smutne słonko

    OdpowiedzUsuń