Ta historia wydarzyła się w połowie lipca w Cisnej.
W piątek rano rozpoczęliśmy podejście na Tarnicę. W górze przed nami, na skalistym szczycie odcinał się na tle niebieskiego nieba krzyż, zwieńczenie naszej dwutygodniowej pielgrzymki.
Na ostatnim podejściu różaniec rwał się od przyspieszonych oddechów. Każdy krok, każde podciągnięcie się w górę było cichym krzykiem zmęczenia, które próbowało opierać się modlitwie, ale za każdym razem ustępowało przed kolejnym „Zdrowaś Mario...".
(...)
Pożegnaliśmy się w Dołżycy koło Cisnej. Nasza bieszczadzka droga dobiegła końca. Może to było zmęczenie, ale nie padły żadne wzniosłe słowa. Patrząc w oczy uścisnęliśmy sobie dłonie. Dwutygodniowy zarost, pokryte skorupą zeschłego błota buty, koszulki szare od prania w strumieniach. Obaj wiedzieliśmy, że w naszym życiu stało się coś ważnego i że ta droga będzie trwała nadal. Dawid postanowił zostać jeszcze kilka dni w górach, ja wyruszyłem w drogę powrotną.
(...)
Idąc asfaltową drogą w kierunku Sanoka próbowałem zatrzymać jakiś samochód, ale bezskutecznie. Z nieba lał się żar, unosząc się nad asfaltem drżącą mgiełką.
Zmęczenie było teraz bardziej dotkliwe. W drodze na szczyt Opatrzność karmiła nas i poiła, dając zawsze na czas schronienie i odpoczynek, a teraz, gdy pielgrzymka dobiegła końca, wszystko wydawało się trudniejsze, jakby osiągnięcie celu zabrało siły i pozostawiło mnie samego.
Zdumiało mnie to. Dlaczego wejście na szczyt i pokłonienie się krzyżowi miało oznaczać koniec? Potrzebowałem teraz sił do dalszego marszu, więc postanowiłem, że nie będzie żadnego końca, że moja pielgrzymka trwa cały czas, że krzyż na szczycie góry jest cały czas przede mną. Ta myśl dodała mi otuchy i sił. Zasznurowałem mocniej buty, poprawiłem plecak i wyciągnąłem różaniec.
Idąc w spiekocie nie martwiłem się już myślą, że nie mam pieniędzy na powrót. Opatrzność, której zawierzyliśmy naszą drogę nie przestała mnie przecież prowadzić. Rozum ze swoim zwykłym smutnym zatroskaniem próbował jeszcze swoich sztuczek, ale usłyszawszy zdecydowane: „To Jezus jest moją roztropnością”, rozpłynął się wśród pokrytych łąkami pagórków.
(...)
Gdy doszedłem do Cisnej poczułem głód. Miałem w kieszeni ostatnie 2 zł. W małym sklepiku przy drodze poprosiłem o chleb i napełnienie butelki wodą. Z chlebem pod pachą rozejrzałem się za miejscem, gdzie mógłbym zjeść posiłek. Niedaleko od drogi, otoczony wysokimi drzewami stał kościół. Wyglądał na bardzo ubogi. Nieotynkowane ściany wyglądały jakby budowa przedłużała się z braku środków. Pomyślałem o biedzie jaka panowała w okolicy.
Wszedłem po stopniach z surowego betonu i przez otwarte na oścież drzwi wkroczyłem w chłodną ciszę świątyni. Od razu powitała mnie ikona Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Obraz przystrojony był tylko zmarszczoną draperią z prostego materiału i bukietem polnych kwiatów w wazonie z przezroczystego szkła.
Po obu stronach dziewczyny trzymającej na ręce dziecko unosili się archaniołowie z narzędziami męki. Maria patrzyła na mnie.
- Matko! Byłaś z nami całą drogę i teraz pozwoliłaś mi dojść tutaj, przed twoje oblicze. Wypraszasz u swojego Syna to, co dla mnie najlepsze. Nawet jeśli ma to być cierpienie, przyjmę je z wdzięcznością, bo ufam, że to będzie tylko cierpienie fizyczne. Nie proszę cię o radość. Proszę o siłę wytrwania w służbie Twojemu Synowi. Gdy mgła fałszywych emocji zasłoni mi Boga, proszę bądź przy mnie i pokaż mi drogę do twojego Syna.
Za kościołem odkrywam coś w rodzaju drewnianej sceny-amfiteatru, pewnie miejsce teatralnych przedstawień. Nad sceną wisi transparent: „Przez Maryję do Jezusa”. Uśmiecham się do Maryi uznając, że to dobre miejsce na posiłek, a może też na nocleg. Scena jest metr nad ziemią i nie prowadzą na nią żadne schodki, muszę się wspiąć wrzucając wcześniej na górę plecak.
Na scenie pod scianami ustawione są sprzęty, ich zestwienie przemawia niczym symbolika teatralnych rekwizytów: stary konfesjonał, mównica i zakurzony instrument klawiszowy przypominający organy z wyciąganymi porcelanowymi gałkami, na których widać stare napisy w języku niemieckim.
Amfiteatr jest doskonałym schronieniem. Daje cień i odosobnienie. W głębi sceny na karimacie rozkładam chleb i po krótkiej modlitwie rozkoszuję się jego smakiem. Po posiłku rozciągam się wygodnie opierając głowę na plecaku. Pismo Święte otwiera się na Księdze Mądrości:
„Nie urodzaj plonów żywi człowieka lecz słowo Twoje utrzymuje przy życiu ufających Tobie.
Noc jest spokojna i ciepła. Zza budynku kościoła pojawiają się czasem światła przejeżdżających drogą samochodów, ale koło północy ruch zamiera i z desek otulonej nocą kościelnej sceny patrzę w gwiazdy. Zasypiam uspokojony myślą, że jestem w bezpiecznym miejscu i że moja sytuacja z pewnością znajdzie rozwiązanie. Jutro niedziela i pierwsza poranna msza jest o ósmej. Liczę, że słowo Boże da mi wskazówkę jak wrócić do domu. Pogoda zapowiada się słoneczna, może zabiorę się jakimś samochodem w stronę Krakowa.
Obudzony słońcem poranka odawiam „Pod Twoją obronę” i pakuję rzeczy do plecaka. Czuję głód i zmęczenie po trudach wędrówki. Kościół jest jeszcze zamknięty. Opieram plecak o schody i czytam parafialną gazetkę w gablocie. Od razu uderzają mnie słowa najtrudniejszej nauki Jezusa, po których wielu uczniów Go opuściło, nie potrafiąc przyjąć największej tajemnicy Jego posłania :
„ Ja jestem chlebem życia. (...) Ciało moje jest prawdziwym pokarmem, Krew moja prawdziwym napojem. Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we Mnie, a Ja w nim.”
Po chwili zbliża się starsza pani z pękiem kluczy, rzuca mi badawcze spojrzenie, ale zaraz odpowiada uśmiechem na mój uśmiech.
Klękam przed ikoną Matki Bożej Nieustającej Pomocy.
- Maryjo! Woli Twojego Syna pragnę podporządkować ten dzień i wszystkie jego trudności.
Chłopiec w objęciach Matki widzi aniołów zwiastujących cierpienie i śmierć na krzyżu. W dziecięcym odruchu szuka schronienia w matczynych ramionach w tym nagłym zrywie gubi sandałek, który zawisł na złotym rzemyku z prawej stopy. W takim samym geście całkowitego powierzenia się opiece Maryi święty Maksymilian upodabniał się przez całe życie do Chrystusa aż do żertwy całopalnej ofiary w głodowym bunkrze.
Kościół zapełnia się ludźmi. Zajmuję miejsce z przodu przed ołtarzem. Liturgia jest prosta i skromna jak surowe mury kościoła czekające na elewację. Głos księdza jest naturalny i pozbawiony tego oratorskiego zadęcia, od którego trudno się uwolnić wielu kaznodziejom. Zagłębiam się w tajemnicy sprawowanej Ofiary. Czuję sympatię do kapłana, w którego słowach i gestach jest prostota i otwartość Nauczyciela z Nazaretu. Pojawia się myśl, żeby zbliżyć się do niego, porozmawiać. Może od niego dostałbym pomoc. 35 złotych potrzebne na autobusowy bilet mógłbym oddać przekazem pocztowym po powrocie do domu.
Z tych myśli wyrywa mnie czytanie Ewangelii. Chrystus opowiada przypowieść o Samarytaninie, który napotkał na drodze rannego człowieka. Inni przechodzą obok, ale on okazuje mu serce i pomoc, opatruje mu rany i płaci za jego pobyt w gospodzie i opiekę.
Ksiądz mówi spokojnym, równym tonem, ale najważniejsze słowa wypowiada z naciskiem, uważnie przyglądając się twarzom wiernych.
- Człowiek, który potrzebuje pomocy to nasz brat, w którym przychodzi do nas Chrystus. Pomoc, którą mu wyświadczamy jest najcenniejsza wtedy, gdy pomagamy nie z tego, na czym nam zbywa, ale gdy musimy poświęcić coś dla nas cennego. Gdy biedny wspomaga większego biedaka, gdy dzielimy się ostatnią kromką chleba, wtedy Chrystus działa w nas, przez nas, dla nas i wraca z nagrodą tysiąckroć powiększoną. Pytają mnie dlaczego nasza parafia wspomaga Kościół na Białorusi, skoro nie mamy środków na dokończenie budowy własnej Świątyni. Odpowiadam, że może Chrystus chętniej przychodzi do surowych ścian niż gdybyśmy pobielili je za pieniądze, którymi nie wsparliśmy naszego brata w potrzebie.
Gdy jego spojrzenie pada na mnie, spuszam zawstydzony wzrok. Już wiem, że pomysł z prośbą o 35 złotych na bilet jest nieaktualny. Jak miałbym teraz prosić o pieniądze. Postanawiam, że gdy wrócę do domu, pomyślę jak mógłbym wesprzeć ten biedny kościół, który dał mi schronienie w nocy i pokrzepił mnie tak bogatym słowem. Eucharystię poświęcam w intencji dokończenia budowy, którą prowadzi ten odważny ksiądz. Jestem głodny i nie mam pieniędzy na jedzenie, ale pokrzepienie, które teraz czuję zastępuje mi najbardziej wykwintny posiłek. Czuję wielką wdzięczność za łaskę bycia tutaj, za dar tych słów. Po mszy klękam jeszcze przed ikoną Nieustającej Pomocy. Wychodzę jako jeden z ostatnich. Gdy przed kościołem zarzucam plecak, słyszę za plecami znajomy głos:
- A dokądto droga prowadzi?
Odwracam się i widzę wycelowany we mnie szeroki uśmiech księdza.
- Do domu. Chciałbym księdzu podziękować za kazanie...
- Dzisiaj niedziela i autobus do Sanoka jeździ rzadko...
- Spróbuje złapać jakąś okazję, i tak nie mam już pieniędzy.
Gryzę się w język. Zalewa mnie fala duszącego wstydu i pozbawiając oddechu oddechu utyka w zaciśniętym gardle. Czuję złość na moją słabość, która oczekując wsparcia zrobiła teraz z księdza zakładnika jego płomiennego kazania. Ksiądz poważnieje. Szukam słów, żeby się jakoś wytłumaczyć, ale szybko kładzie mi ręke na ramieniu.
- Poczekaj tu na mnie.
Znika w budynku plebanii. Mija dziesięć minut i pojawia się niosąc reklamówkę w której widać zawinięte w papier trzy pokażnej wielkości kanapki i jabłko. Przyjmuję prowiant z wdzięcznością, którą pewnie dostrzega w moich oczach.
Ksiądz przeprasza, ale spieszy się odprawić mszę w pobliskiej wsi. Żegnamy się uściskiem dłoni, po czym wsiada do starego osobowego nissana i odjeżdża.
Siadam na murku przy kościele. Niedzielne śniadanie. Myślę o tym, jak dziwnymi drogami chleb trafia do głodnego. Świeży chleb z białym serem smakuje wybornie. Przegryzam jabłkiem i gdy sięgam po drugą kanapkę, dostrzegam w reklamówce kopertę. Powoli wyciągam z niej 50-złotowy banknot. Spoglądam za samochodem, ale zniknął już za zakrętem.
:)
OdpowiedzUsuńBoże... to jest piękne.
OdpowiedzUsuńWzruszył mnie ten ksiądz. Dzisiaj się za niego pomodlę. Ludzie, ile potrafi być radości w kromce chleba z białym serem.
OdpowiedzUsuń