piątek, 19 marca 2010

pielgrzymka

Wczoraj niezwykła niespodzianka. Przyjaciele ze wspólnoty pamiętali o moich urodzinach. Był tort sernikowy z truskawkami i jedną świeczką na znak czterdziestu lat, które już za mną. Przyniosłem szampana, którego rozlaliśmy równo w kilkanaście kieliszków. Przy składaniu życzeń patrzyli mi w oczy. To wielka rzecz mieć przyjaciół. W prezencie dostałem kolorowe kartki, z wydrukowanymi fragmentami Pisma Świętego – jedna kartka na każdy dzień mojej wędrówki. Te kolorowe kartki będą bliskimi towarzyszami w mojej drodze.
Nie lękam się upływającego czasu, ani nie mam obaw mężczyzny w średnim wieku. Spoglądam w moją przeszłość i widzę splątaną ścieżkę, która prowadziła przez góry pozornych sukcesów i doliny bolesnych porażek. Od kilku miesięcy czułem znaczenie zbliżającej się cyfry 40. Wiedziałem, że przede mną czas podsumowania, granica, po przejściu której mam szansę pójść dalej prostą drogą. W samotnej wędrówce z plecakiem, zdany na łaskę Boga i serca napotkanych ludzi, chcę górskimi szlakami dojść na Giewont, rozpoczynając od franciszkańskiej pustelni na Jaworzynce w Beskidzie Śląskim. Wiem, że własne siły mi nie wystarczą, dlatego najpierw wybiorę się do Częstochowy.

Od stacji szliśmy już ponad godzinę. Asfalt piął się pod górę, porośniętą strzelistymi świerkami. Chmurzyło się coraz bardziej i w powietrzu wisiała ulewa. Maciek szedł kilka kroków przede mną trzymając przed sobą ikonę Madonny Jasnogórskiej. Przewieszona przez ramię plastikowa torba w stylu handlarzy ze stadionu X-lecia mieściła cały jego dobytek. Znoszone parciane klapki na gołych stopach z każdym krokiem wydawały żałosny dźwięk, jakby za chwilę miały się rozpaść. W pociągu pokazał mi głębokie pęknięcia na skórze pięt. Nie skarżył się, mówił tylko że ma to od dwóch tygodni i że nie boli. Skóra zaczęła pękać gdy wypisali go ze szpitala i wyruszył pieszo do Częstochowy. Szedł w klapkach kilka dni znajdując na noc schronienie pod dachem ludzi, których uprosiła o pomoc Matka z ikony.

Spotkaliśmy się na nocnym czuwaniu przy Obrazie Madonny Jasnogórskiej, które prowadzili ojcowie Misjonarze Świętej Rodziny. Trafiłem tam przypadkiem, gdy po północy prosto z dworca wszedłem na Jasną Górę i przed murami klasztoru rozglądałem się za miejscem pod namiot. Furta była uchylona, więc pomyślałem że spytam kogoś w środku. W Kaplicy Matki Boskiej misjonarze odprawiali akurat mszę, było tam dużo młodych ludzi i kilka gitar. Potem jeden z misjonarzy zapytał czy ktoś chciałby opowiedzieć swoje świadectwo. Wtedy na ołtarz wyszedł 30-letni mężczyzna o jasnych włosach i uśmiechniętej twarzy. Mówił z prostotą i zapałem, które od razu zjednały mu słuchaczy, łącząc się z wypełniającą kaplicę atmosferą głębokiego duchowego poruszenia. Od ośmiu lat leczył się na schizofrenię. Był w różnych szpitalach i próbowano na nim różnych leków, ale przekonał się, że lekarstwem na jego chorobę może być tylko miłość. Dlatego przyszedł do Częstochowy. Postanowił zostać maryjnym księdzem i będzie prosił ojców Paulinów o przyjęcie do klasztoru. Potem wyrecytował swój wiersz poświęcony Maryi. Kaplica przyjęła jego słowa pełną zrozumienia ciszą, po której odezwały się gitary. Maryja spoglądała z obrazu wzrokiem pełnym smutku i zatroskania.

Nagły poryw wiatru zahuczał nad nami i silnie zakołysał świerkami. Deszcz zaczął padać od razu wielkimi kroplami. Miałem na sobie solidne górskie buty, nieprzemakalną kurtkę i zabezpieczony pokrowcem plecak. Patrzyłem z przestrachem na Maćka, który był tylko w cienkim swetrze. Pomyślałem, że klapki całkowicie rozpadną się przy pierwszym kontakcie z wodą. Byłem zły na siebie, że pozwoliłem mu wyruszyć ze mną w drogę na Giewont. Czułem, że to powinna być moja droga, że powinienem pokonać ją w samotności, a teraz pakowałem się w kłopoty z kimś zupełnie nie przygotowanym do górskiej wędrówki, do tego chorym na schizofrenię.
Z przestrachem patrzyłem, jak najpierw stopy zaczynają mu się ślizgać w zmoczonych klapkach, a po chwili zrywa się pasek trzymający podeszwę, uwalniając lewą stopę.
- To nic! – Maciek z uśmiechem zdjął drugi klapek i rzucił go w pokrzywy – Będę szedł boso.
- Maciek zaczekaj! – zdjąłem plecak i nie zważając na deszcz zacząłem w nim szukać moich zapasowych adidasów.
- Roman, to niepotrzebne, dam sobie radę.
- Zobacz na pięty, daleko tak nie ujdziemy.
Pięty wyglądały fatalnie. Skóra spęczniała i pobielała od wody. Bruzdy pogłębiły się, zdawało się że aż do mięśni. Wyjąłem z plecaka buty i apteczkę. Nie byłem pewien, ale przypomniało mi się, że w takiej sytuacji pomaga babka lancetowata. Zacząłem się rozglądać po zaroślach przy drodze, wypatrzyłem liście, które przypominały leczniczą roślinę, obłożyłem nimi stopy Maćka i obandażowałem. Buty były o numer za duże, więc z opatrunkiem pasowały w sam raz. Nie sądziłem, że to wiele pomoże, ale przynajmniej rany były teraz opatrzone, a ja uspokoiłem trochę sumienie.
Sznurując buty Maciek promieniał z wdzięczności.
- Dzięki bracie. Teraz to mogę wejść na każdą górę!
Spojrzałem na niego najwyraźniej krzywo, bo szybko dodał: - Zobaczysz, odwdzięczę ci się.
- Trzeba się gdzieś schować przed deszczem – rozglądałem się zakładając plecak.
- Maryja nam pomoże znaleźć schronienie. – Jego twarz zaklinała mnie żebym się nie poddawał.
Szliśmy w deszczu milcząc. Przodem Maciek z ikoną. Za zakrętem pojawiły się gospodarskie zabudowania, stanęliśmy pod dachem wiejskiej chałupy. Wiatr ustał i duże krople uderzały teraz pionowo, rozbryzgując się w kałużach. Mokre spodnie przykleiły mi się do ud. Maciek stał oparty o ścianę patrząc w strugi deszczu.
- Trafiliśmy na złą pogodę, możemy nie zdążyć przed nocą. – Wskazałem na mapie miejsce, w którym się zatrzymaliśmy i odległy o 15 kilometrów punkt oznaczony jako Kikula, gdzie znajdowała się franciszkańska pustelnia, cel dzisiejszej drogi. Byliśmy już wysoko w górach. Wiedziałem, że na pochyłościach trudno będzie znaleźć w miarę płaskie miejsce na biwak. Do tego zbliżała się noc i cały czas padało.
Maciek nie tracił dobrego humoru. Był przemoczony, ale twarz z przyklejonymi do czoła strąkami włosów jaśniała optymizmem.
- Za cztery godziny zrobi się ciemno – ciągnąłem chłodno – zastanawiam się, czy nie powinniśmy poszukać jakiegoś miejsca pod dachem u któregoś z gospodarzy po drodze.
- Zdążymy. Jeśli szybko pójdziemy, to zdążymy – niebieskie oczy błyszczały. Z ikoną w rękach wyglądał jak nawiedzony średniowieczny pątnik.
Gdy tylko deszcz nieco zelżał ruszyliśmy szybszym krokiem. Przejeżdżające z hukiem ciężarówki spowijały nas co chwila chmurą rozpylonego deszczu. W spojrzeniu Maćka był spokój i pewność. Wiedział, że zmierzamy do franciszkańskiej pustelni, w której czeka na nas suche miejsce do spania i gorąca herbata. Nie byłem pewien co nas tam czeka. O franciszkańskich pustelnikach na Jaworzynce przeczytałem w internecie. Pomyślałem, że to dobre miejsce na rozpoczęcie górskiej wędrówki na Giewont. Chciałem tam usłyszeć słowo na drogę.
Nie wiedziałem jak przyjmą nas pustelnicy, czy nie przeszkodzimy im w modlitwie i czy ubóstwo franciszkańskiej pustelni przewiduje choćby suche miejsce na nocleg dla niezapowiedzianych gości.

Z asfaltu skręciliśmy w las i szliśmy po rozmokłej ścieżce wybierając bardziej kamienisty grunt. Co jakiś czas drzewa odsłaniały niezwykłe widoki w dolinach. Dzień dobiegał końca. Po niebie ciągnęły ołowiane chmury, gnane wiatrem, który szumiał w koronach drzew. Deszcz ustał. Wezbrane ulewami ostatnich dni potoki z hukiem toczyły żółtawą od porwanej gliny wodę. Pustelnia musiała być już gdzieś blisko. Nie wiedzieliśmy jak wygląda, ale spodziewaliśmy się przynajmniej jednego oświetlonego okna. Daremnie wypatrywaliśmy wśród drzew.
Noc przyszła niespodziewanie. Przez chwilę poczułem się niepewnie. Widziałem przed sobą tylko plecy Maćka, ale miarowy rytm jego kroków wskazywał, że najwidoczniej niewiele robił sobie z ciemności. Przed nami ledwo majaczyła ścieżka, ale podłoże po którym stąpaliśmy ginęło w ciemności. Zewsząd otaczał nas ciemny las. Szemrały potoki, a z delikatnie poruszanych wiatrem drzew spadały krople z perlistym grzechotem uderzając o położone niżej liście. Nie wiedzieliśmy, czy pustelnia jest jeszcze przed nami, czy już ją minęliśmy. Mieliśmy latarkę, ale nie dawała zbyt wiele światła. Mapa także przestała być pomocą, bo okolica oznaczona była tylko pustą zieloną plamą.
Do chrzęstu kamieni pod butami dołączył głos Maćka. Zaczął odmawiać różaniec, specjalnie wolno, żebym mógł się włączyć. Ściągnąłem z szyi koronkę i zaczęliśmy wspólnie odmawiać modlitwę, dostosowując ją do tempa naszych kroków i przyspieszonych oddechów. Las przestał być groźny. Nagle Maciek przerwał i nie odwracając głowy powiedział ściszonym głosem:
- Zobacz.
W ciemności przed nami majaczył zarys ścieżki. Gdzieś z boku huczał strumień ukryty w czarnych zaroślach. Wpatrywałem się w napięciu przed siebie, ale niczego nie mogłem dostrzec. Wtedy niespodziewanie wynurzyły się z ciemności. Najpierw kilka pojedynczych, potem dziesiątki i setki malutkich świecących punkcików. Znacząc swój lot świetlistymi śladami świetliki przesuwały się na tle doskonałej czerni nocy tworząc magiczną sieć świetlnych szlaków. Wydawało się, że światło setek latających stworzonek wydobyło pod naszymi stopami szczegóły kamienistej ścieżki. Ruszyliśmy przed siebie otoczeni chmurą delikatnego światła. Świetliki z jakiegoś powodu dostosowały się do nas i przesuwały się razem z nami, oświetlając nam drogę. Szliśmy tak dłuższą chwilę w milczeniu, zachwyceni tym zjawiskiem. Potem świetliki nagle skręciły w prawo i zniknęły w lesie. Odprowadziliśmy je wzrokiem.
- Powinniśmy rozbić namiot. - mój głos przerwał ciszę – Pustelni poszukamy jutro.
Dochodziła północ. Wśród drzew po prawej stronie, w miejscu gdzie zniknęły świetliki, dostrzegłem coś jakby drewniane żerdzie ustawione w konstrukcję przypominającą literę X.
Podeszliśmy bliżej.
- Żłóbek! – prawie wykrzyknął Maciek.
Był to paśnik dla saren, wyłożony sianem. Obok świeciła jaśniej bryła soli.
- Tu jest płaskie miejsce dobre na namiot – powiedziałem zrzucając z ulgą plecak.
Nie jest łatwo rozbić namiot przy świetle latarki. Trzeba znaleźć w miarę równe podłoże, bez szyszek, korzeni i gałązek. Poza tym w ciemności giną przedmioty, a zmęczenie i senność nie ułatwiają zadania. Paśnik miał daszek, więc zrobiliśmy z niego wieszak i półkę. Gdy uporaliśmy się z namiotem, pozostał do rozwiązania pewien problem.
- Mamy tylko jedną karimatę i jeden śpiwór. Położymy ją na środku i przykryjemy się razem śpiworem – zaproponowałem.
- Na pewno będzie dobrze - Maciek jakby chciał mnie uspokoić, ale widziałem że też jest bardzo zmęczony.
Zostaliśmy w ubraniach, ale mimo to było nam zimno. Karimata była zbyt wąska dla dwóch osób, a śpiwór nie dawał okrycia nogom, bo jego dolna część była nierozpinana. Leżeliśmy na wznak obok siebie w całkowitej ciemności. Każdy z nas miał po jednej nodze w śpiworze i po jednym pośladku na karimacie. Bardzo chciałem zasnąć, ale byłem zbyt zmęczony drogą i emocjami całego dnia. Marzyłem o tym, żeby rozciągnąć się wygodnie w ciepłym śpiworze, ale dzieliłem miejsce z Maćkiem. Nie mogłem zrobić ruchu, żeby nie zsunąć się z karimaty i nie stracić mojego fragmentu śpiwora. Czułem, że Maćkowi też nie jest wygodnie. W końcu przerwał ciszę:
- Nie potrafię zasnąć w tej pozycji.
- To znaczy?
- Zawsze zasypiam skulony, z kolanami pod brodą.
- Rozumiem, ale teraz musimy sobie jakoś poradzić. Jeśli zwiniesz się jak embrion, wtedy zabierzesz cały śpiwór.
- Nic nie poradzę, nie zasnę w taki sposób.
- Maciek, wiesz co? Ja z kolei nie potrafię zasnąć leżąc na plecach. Zawsze zasypiam na boku, ale teraz staram się dostosować do ciebie.
- Nic na to nie poradzę.
Trudy całego dnia dawały o sobie znać. Zacząłem odczuwać rosnącą irytację.
- Każdy z nas musi się trochę dostosować. Mnie też nie jest łatwo.
Zapadła cisza. Musiałem już zasypiać, gdy obudziły mnie wypięte w moją stronę pośladki Maćka. Zasnął i odruchowo zwinął się w embrion zabierając cały śpiwór. Było mi zimno i niewygodnie, ale zdałem sobie sprawę, że przecież nie mogę być na niego zły. Pewnie gdybym sam usnął pierwszy, też odruchowo ściągnąłbym na siebie śpiwór. Pomyślałem, że poznałem go zaledwie dwa dni temu, a teraz leżymy obok siebie w namiocie w środku ciemnego lasu. Szliśmy razem na Giewont i czeka nas jeszcze wiele takich nocy. Dziwaczność ostatnich wydarzeń musiała mieć jakieś wytłumaczenie. Przyszło mi do głowy, że jeśli ułożyłbym się w pozycji embriona tak jak Maciek i przytulił do niego, wtedy wystarczyłoby śpiwora i karimaty dla nas obu. Zaraz odrzuciłem tą myśl. Przytulać się do faceta w ten sposób! Spróbowałem odwrócić się do niego plecami, ale wtedy zostawałem zupełnie bez śpiwora na zimnej podłodze namiotu. Leżałem w ciemności na plecach unieruchominony beznadziejnością sytuacji. Przypomniało mi się, że w takich momentach zawsze pomaga modlitwa. . Z bocznej kieszeni plecaka wyjąłem Pismo Święte i zapaliłem latarkę. Przebiegłem pamięcią księgi Starego Testamentu aż zatrzymałem się na Księdze Koheleta. Surowość i mroczna tajemnica tej księgi pasowały do tej chwil. Przeczytałem kilka akapitów aż trafiłem na słowa:
„Lepiej jest dwom niż jednemu,
Gdyż mają dobry zysk ze swojej pracy.
Bo gdy upadną, jeden podniesie drugiego.
Również gdy dwóch śpi razem,
Nawzajem się grzeją;
Jeden natomiast jakże się zagrzeje?”
Przyjmując jego pozycję, przytuliłem się do Maćka i okryłem nas śpiworem, którego teraz wystarczało dla nas obu.
Sen musiał przyjść bardzo szybko.

Obudził mnie krzyk Maćka.
- Roman, wstawaj! Zobacz jaki dzień!
W zielony brezent nad moją głową uderzało gorące słońce, nagrzewając wnętrze namiotu i wypełniając je duszną wilgocią. Wychyliłem głowę na zewnątrz. Maciek stał w samych majtkach wystawiając na słońce blade ciało.
- Tu zaraz w dole jest strumień, chodź, można się umyć. – Gorące słońce i błękit nieba nad lasem dodawały jego słowom mocy, której od razu uległem. - Zostaw ubranie, nie jest potrzebne!
Rozebrałem się do krótkich spodenek i wyczołgałem się z namiotu. Niebo było wypełnione czystym błękitem, a las rozbrzmiewał śpiewem ptaków, które witały nowy dzień.
Po miękkim mchu, igliwiu i gałązkach zszedłem w dół, gdzie po kolana w strumieniu stał Maciek. Widząc mnie usiadł na kamieniach wsadzając głowę pod strumień wody, która spadała kaskadą ze skalnej półki.
- Zimna? – spytałem niepewnie.
- Lodowata! – krzyknął i zaczął uderzać rękami o powierzchnię wody.
Zanurzyłem stopę. Przeszedł mnie zimny prąd. Słońce, błękit nieba i śpiew ptaków dodały mi siły do kolejnego kroku i po chwili siedzieliśmy obok siebie głośno się śmiejąc i rozchlapując wodę jak małe dzieci.
Wyszliśmy na brzeg odmienieni. Słońce dawało nam teraz ciepło, które rozgrzewało cudowną mocą.

1 komentarz:

  1. Ejj, nic mi nie mówiłeś o spaniu na łyżeczkę..;> Ale i tak bardziej mi się podobała ta historii w wersji mówionej, z dokładnym opisem pielgrzymów i ich zabłoconych stóp :)

    OdpowiedzUsuń