wtorek, 26 grudnia 2017

Kalkuta

Na poczatku lat 90-ych do Indii latałem kilka razy w miesiącu z Singapuru, przemycając za każdym razem 2-3 kg czystego złota w płaskich tolach przyklejonych taśmami do nóg pod spodniami. Każdy lot odbywal się na fałszywym paszporcie jakiegoś zachodniego kraju, z fałszywą wizą i na podrabianych biletach. Zarobek był na tyle duży, a ryzyko kilku lat więzienia w razie wpadki na tyle małe,  że latalismy często, odwiedzając wszystkie większe miasta Indii. Mając dwadzieścia kilka lat inaczej mierzy się ryzyko, ale i tak stres takiego życia musiał byc rozładowywany używkami i ostrymi imprezami w najlepszych klubach.

Skutecznie ukrywając swoją prawdziwą tożsamość koncertowo wcielałem się w różne postacie zarabiając duże pieniądze i coraz bardziej oddalalając się od prawdy o sobie samym.
A jednak za każdym razem gdy w Indiach lub innym kraju znajdowałem się w pobliżu jakiegoś świętego miejsca, czułem potrzebę żeby je odwiedzić. Tak było w Madrasie, gdzie odbyłem daleką pieszą wędrówkę w morderczym upale żeby wejść na górę z grobem św. Tomasza i w Kalkucie, gdzie chciałem odwiedzić słynne hospicjum prowadzone przez Matkę Teresę, ktora w latach 90-ych jeszcze żyła, pomagając biedakom godnie umierać. Może była to zwykła ciekawość a może było tam coś, czego podświadomie cały czas szukałem, czego bardzo potrzebowałem.

Jeśli Indie są krajem największych na świecie kontrastów,  to w Kalkucie doświadcza się tego chyba najsilniej.
W tym mieście-monstrum jest wszystko: bogactwo i bajeczny przepych obok nędzy i taniej  śmierci. Kto nie był w Kalkucie nie zna dusznego smrodu slumsów, chorób, lepkiego brudu, cuchnących rozlewisk z martwymi szczurami, żebraków wymachujących ropiejącymi kikutami i nagich dzieci śpiących na chodnikach. A przecież czułem tam wyraźnie zdumiewający ogrom czułości i piękna: w pomarszczonych, brązowych obliczach starców o białych brodach, w roześmianych twarzach dziewcząt i chłopców ubranych w schludne szkolne mundurki, jadących rikszami do szkoły, w jasnych oczach pięknych niczym boginie hindusek strojnych w barwne sari i brzęczące ozdoby,  w milionowym tłumie ludzi pomagających sobie nawzajem, potrącających się, patrzących z uważnoscią albo z wyższością, w wielkiej jak Ganges w porze monsunu rzece istnień uwikłanych według swoich wierzeń w kołowrót śmierci i powtórnych narodzin. Jest to świat  chaosu form, barw i zapachów, chaosu głębokiego i bogatego jak religia hindusów. A mimo to czuję, że mocno tętni tu życie prawdziwe, nie wtłoczone w ciasne ramy znanego mi porządku i logiki. Patrzę na pokrzykujących na siebie bosych rikszarzy, jem ze smakiem zawinięty w gazetę omlet z chili z ulicznej czarnej jak smoła patelni, tłoczę się w przepełnionych autobusach i odczuwam cały czas wielki pokój. Nie funkcjonuje tu żaden znany mi porządek, żaden z systemów mojego świata nie ma tu odniesienia. Równie dobrze mógłbym przemierzać przestrzeń obcej planety. A jednak to miasto funkcjonuje, żyje i sie rozwija. Tuż obok ciemności i śmierci tętni życie bijące z tajemnego źródła, którego nie widzę i nie pojmuję, ale w którym jest silnie obecna wielka nadzieja.

Mieszkam w tanim hotelu w centrum Kalkuty, który przy recepcji eksponuje z dumą zdjęcia z kręconeo tutaj rok temu filmu z Patrickiem Swayze pt. 'City of Joy" ("Miasto radodosci") na podstawie powieści  Dominique Lapierre.
Przy zdjęciach zamieszczono fragment wypowiedzi autora ksiażki:

"Dlaczego napisałem tę książkę? Pewnego dnia, kiedy znalazłem się w Kalkucie, rikszarz zawiózł mnie do jednej z najbiedniejszych i najbardziej przeludnionych dzielnic tego oszałamiającego miasta, w którym trzysta tysięcy bezdomnych mieszka wprost na ulicy. Dzielnica nazywała się Anand Nagar – Miasto Radości. To był największy wstrząs w moim życiu. Bo w samym środku tego piekła znalazłem..."

Książkę łatwo dostaję w lokalnej księgarni za  20 rupii. Chcę się dowiedzieć co znaczą te tajemnicze trzy kropki.
Budynek hospicjum ma bryłę hinduskiej świątyni. W latach 50' Matka Teresa zaadaptowała dla potrzeb biednych i chorych przekazaną jej przez miasto część opuszczonej świątyni bogini Kali.
Mogę bez przeszkód wejść do środka. Na korytarzach i w wielkich salach z podwieszonymi u sufitów wiatrakami, leżą na materacach długie rzędy ludzkich szkieletów. Osobno leżą mężczyźni, osobno kobiety.
Uwijają się przy nich drobne siostry w biało-błękitnych sari i młode dziewczyny o europejskich rysach, chyba wolontariuszki. Podają wodę, leki, zmieniają opatrunki, karmią, albo po prostu trzymają za ręce. Wem że wśród leżących są hinduisci, muzułmanie i chrześcijanie.

Trudno rozróżnić religie. Czuć tu  atmosferę jakiegoś nabożnego skupienia. Z  tych mlodych kobiet pochylonych nad umierającymi emanuje jakieś dobro, którego nie potrafię nazwać ani opisać, ale które mocno mnie teraz dotyka jakby od środka. Misjonarki Miłosierdzia czytają Koran umierającym muzułmanom, przynoszą wodę z Gangesu Hindusom, dla chrześcijan sprowadzają kapłanów do ostatniej posługi .

Czuję się niezręcznie bo zupełnie nie wiem co zrobić z tą potrzebą włączenia się w to dobro, którego obecność tak mocno teraz czuję. Wrzucam ofiarę do puszki i wychodzę na dziedziniec.
Po drugiej stronie wysokiego na metr murku znajduje się czynna cześć świątyni Kali, hinduskiej bogini czasu, stwarzania i destrukcji. Ponoć co piątek składana jest tu rytualna ofiara z czarnego kozła.

Skądś przychodzi myśl, że wątły murek nie może być żadną przeszkodą dla tego dobra, które stąd się wylewa na ulice "Miasta radości" i na cały świat.

Po wielu latach od tamtych wydarzeń przeczytałem słowa Matki Teresy:

"Piękna smierć  jest dla tych, ktorzy żyli jak zwierzęta, żeby umrzeć jak anioly - chciani i kochani".



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz