Misja miłosierdzia osiąga cel zawsze w nietypowy sposób. Na początku potrzeba czegoś na granicy szaleństwa żeby uwierzyć, że droga pod górę ma sens, że to się może udać. Potem niemal dzikiej wytrwałości, żeby pokonywać przeciwności, obojętność, wzruszenia ramion, kpiny. To, że udało się zebrać środki, zbudować wehikuł wielkości samochodu, znaleźć chętnych do misji, dojść z Polski przez siedem krajów do Watykanu z nieuszkodzonym obrazem - było wynikiem tak wielu korzystnych zwrotów akcji, że sami z pewnością nie dalibyśmy rady. Sami nie, więc kto pomógł? Skąd przyszły środki? Od kogo przychodziła pomoc w kryzysach? Kto podczas drogi odnajdywał wyjścia z sytuacji po ludzku beznadziejnych? Kto hamował temperamenty „ludzi z przeszłością”, że nie zrobiliśmy sobie nawzajem krzywdy nad przepaściami w Górach Bośni, w załamaniach pogody w Chorwacji, szukając pożywienia czy schronienia w nocy? Obraz Jezusa, którego byliśmy kustoszami, był tylko malunkiem na płótnie, lecz w trudnych chwilach stawał się ruchomym tabernakulum, Arką na trzech kołach. Przez obraz Jezusa Bóg był z nami obecny realnie.
Prawdziwy sukces nie ma miary ilościowej. Tak jest z każdą pielgrzymką. Powodzenie jest rezultatem wytrwałości i wiary gdy znika nadzieja, pokoju wbrew niepokojom, uśmiechu gdy wszystko wskazuje, że nadciąga katastrofa. To jest jak jazda bez siodła na dzikim koniu, któremu na imię Paradoks.
Paradoks miłosierdzia polega na tym, że im trudniej zaakceptować „niepasujący” element, tym większym okazuje się on błogosławieństwem i tym ważniejszy jest dla całości, a może nawet decyduje o powodzeniu misji. Każdy z powołanych jest potrzebny. Każdy jest niezbędną częścią wspólnoty, nieważne jak ciężkim zadaniem będąc dla pozostałych.
Dla nas w drodze do Watykanu tym trudnym elementem był „niepasujący” Marek. Był cały czas jak jątrząca się rana na „zdrowym” ciele wspólnoty wózka. Nie potrafił dostosować się do wspólnych zasad, nie uczestniczył w tej drodze tak, jak według reszty „być powinno”, irytował, prowokował, aż w końcu coś pękło i Marek „sam się wykluczył” i trzy dni wędrował samotnie.
„Przypadkiem” odnaleźliśmy się potem w Asyżu, gdzie po wspólnej modlitwie dostał „nową szansę” i znów zaczęliśmy pchać nasz wózek razem. Marek wrócił do nas jak do domu, jak biblijny syn po samotnej tułaczce. Okazało się że wszyscy czekaliśmy na niego, każdy miał go cały czas w swojej modlitwie. Czy wtedy w Asyżu przyszło uwolnienie? Czy Marek został uzdrowiony? Nie wiemy. Nasza droga trwa dalej. Uzdrowienie od Boga przychodzi w Jego czasie, nie w naszym, ludzkim. Dziś wiemy na pewno, że Marek był i jest nam bardzo potrzebny. W drodze był ważnym elementem wspólnoty. Był dla nas w tej pielgrzymce lekarstwem. Jest nim nadal. Gorzkim lekarstwem. Lekarstwem na niedowiarstwo, na ślepotę, na egoizm. Był jak lustro, w którym mogliśmy dostrzec siebie samych w całej naszej niewystarczalności. Bez niego nie osiągnęlibyśmy celu misji. Bo okazało się, że celem wędrówki Obrazu Jezusa Miłosiernego nie był Watykan ani Kair. Ta droga trwa i nadal szuka zakończenia, w sercu każdego z nas.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz