środa, 14 lipca 2010

coś

Chcieliśmy jeszcze raz podziękować, ja i mój towarzysz drogi, wszystkim, którzy powierzyli nam swoje intencje. Pamiętaliśmy o nich w codziennej modlitwie podczas wędrówki i odczytaliśmy je po wejściu na szczyt.

Maciek, z którym ruszałem w drogę w poprzednich latach, nie mógł tym razem pójść ze mną, trafił do szpitala kilka dni przed planowanym początkiem pielgrzymki. Zadzwoniłem do niego z Częstochowy. Jego schizofrenia nie przeszkodziła nam jednak, i tak wyruszyliśmy razem, połączeni modlitwą.

W miejsce Maćka Opatrzność zesłała innego człowieka, uczestnika forum wsparcia dla samobójców "przyjaciele.org". Okazał się dobrym kompanem w trudach pielgrzymki i otworzył mi oczy na wiele moich słabości. Z jego choroby (borderline - graniczne zaburzenie osobowości)- płynęły najszczersze, najprawdziwsze modlitwy, choć nie było w nich może pięknych słów ani duchowych uniesień.

W drodze byliśmy dla siebie jaby emocjonalnymi lustrami, w których odbijały się wiernie wszystkie nasze brudy, ale chwilami jaśniały także miejsca czyste.

Nie była to ani romantyczna przygoda z górami ani ucieczka od „systemu” w poszukiwaniu miejsc, gdzie lęki, absurdy i beznadzieję zagłuszy huk wiatru w bukach przed burzą albo szum krwi w skroniach na ostrych podejściach.
Droga, nawet trudna, potrafi zamienić się w sentymentalną widokówkę, która żółknie od ciągłego pokazywania tym, którym bardzo chcemy coś udowodnić.

Chcieliśmy czegoś więcej. Chcieliśmy, żeby nasza droga do krzyża na Tarnicy nie skończyła się tylko pokonaniem czegoś w sobie i zdobyciem najwyższej góry Bieszczadów, ale żeby odtąd trwała w nas każdego dnia, odkłamywała fałszywy obraz nas samych, demaskowała przywiązanie do rzeczy zbędnych, żeby pot i palące mięśnie wypaliły smutek i zadręczanie się poczuciem klęski, żeby po kolejnym upadku otwierała nową drogę i po wejściu na kolejny szczyt odsłaniała na nowo nadzieję.

Żeby dawała wiarę.

Gdy po dwóch tygodniach przedzierania się przez błoto i pokrzywy, zasypiania ze zmęczenia przy ognisku, proszenia ludzi o jedzenie, stanęliśmy wreszcie na górze, zastanawiałem się, czy kilka lat temu, gdy byłem sparaliżowaną depresją rośliną, czy wtedy jakieś słowa, albo czyjś przykład, czy cokolwiek poza silnymi lekami, było mnie w stanie wyrwać z cierpienia i zniechęcić do samobójstwa?

Może nigdy się już nie dowiem. Ale droga nauczyła nas kilku rzeczy.

Lęk jest brakiem wiary.

Samotność jest brakiem wiary.

Brak celu jest brakiem wiary.

Brakiem wiary w co? W Boga? W jakiego Boga? Czy istnieje Bóg stale cierpiących? Czy istnieje Bóg zgwałconych w dzieciństwie? Czy istnieje Bóg opuszczonych w największej potrzebie?
Czy istnieje Bóg chorych na depresję, schizofreników, wypalających sobie codziennie czerwonym żelazem na czole znak BŁAGAM O ŚMIERĆ?

Tak, jest Bóg. Ten, Który Jest. Który nie dzieli na przypadki "łatwiejsze" i "trudniejsze", który uzdrawia ciało i duszę gdy wypowie się słowa: "Panie, nie jestem godzien...", gdy wypowie się je z wiarą...

Spotkaliśmy na drodze wiele osób, które szły pod rękę ze śmiercią. Kamil, schizofrenik ze starym Pentax'em z Połoniny Wetlińskiej, którego przedramiona wyglądały jakby je orał sierpem, leczący się górami. Adelajda, po kolejnej operacji usunięcia narośli na czaszce, która prosiła o modlitwę za cierpliwość. Pająk, wytatuowany i ostro zakolczykowany 30-latek, który nigdy nie poznał ojca, a matki nienawidzi, który dosiadł się do naszego ogniska z baterią strongów i patrząc w ogień rzucił pytanie:
Kto to jest wierzący?

Byliśmy zmęczeni, zakurzeni i głodni, ale widzieliśmy teraz ostro i nie padało zbyt wiele słów o cierpieniu, sensie życia czy o „prawdziwej religii”.
Odpowiedź padła jakoś sama.
Wierzący to ten, który wierzy w coś jeszcze poza sobą samym.

Chciałbym coś powiedzieć wszystkim, którzy teraz bardzo cierpią i myślą o śmierci jako jedynym rozwiązaniu. Istnieje COŚ JESZCZE.

Może kiedyś wyruszymy razem w drogę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz