wtorek, 20 lipca 2010

hermeneia

Greckie słowo hermeneia, użyte przez św. Pawła Apostoła w Pierwszym Liście do Koryntian (1 Kor 12,10), gdzie jest mowa o darze wykładania języków, oznacza: tłumaczenie, wyjaśnienie, objaśnienie.
Forma czasownikowa, czyli hermeneuo, znaczy tyle, co tłumaczyć, przekładać, wykładać, wyjaśniać, wyrażać słowami.

Słowem "Hermeneia" Dionizjusz z Furny zatytułował napisany po grecku wczesnochrześcijański zbiór zasad (kanon) tworzenia ikon, technik malarskich i szablonów (szkiców) ikonowych. W traktacie tym Dionizjusz zwraca szczególną uwagę na pokorę, posłuszeństwo i wierność malarskiej tradycji, którą należy cierpliwie zgłębiać ucząc się od mistrzów. Ważny jest mozolny i cierpliwy postęp ucznia na ścieżce mistrzostwa, nie w oczach świata, ale wobec Boga i zależny jedynie od Jego woli:
„Ci, którzy posiądą sztukę, nie powinni się tym szczycić jak jakimś dobrem i którego wcale nie otrzymali; i niech się nim pokornie radują w Bogu, od którego i przez którego wszystkie rzeczy się dzieją i bez którego nic nie ma”.

Jakże odległy to język od pełnego wiary w siebie i we własną wielkość pseudonaukowego wywodu artystów renesansu, jak Vasari czy Leonardo, według których najwięksi twórcy posiadają „boski” przywilej bycia ocenianymi przez Historię, czyli przez człowieka i jego rozum. Ta ateistyczna pycha okresu największej „świetności” ludzkiego umysłu będzie początkiem końca sztuki, która kilka wieków później wejdzie w okres ostatecznego rozkładu i martwoty w XXI wieku.

W przeciwieństwie do egoistycznej sztuki współczesnej, sztuka ikonowa jest odejściem artysty w cień Bożego dzieła, rezygnacją z uznania i chwały, poświęceniem własnego imienia dla piękna wizerunku doskonałego, dla którego deska ikony jest tylko oknem. Dlatego najwspanialsze ikony pochodzące z Bizancjum i z Rusi nie noszą podpisu autora.

Dla ikonopisa czynność malowania (pisania) ikony jest związana z pragnieniem choćby częściowego odzyskania utraconego wraz z rajem pierwotnego piękna i podobieństwa Bożego. W okresie największego rozkwitu sztuki ikonowej odbiorcy ikon byli w większości niepiśmienni. Ewangelię pisano więc i głoszono obrazem na desce, opowiadając ewangeliczne sceny „barwnym” językiem jaskrawej tempery, blików, wydłużonych proporcji, odwróconej perspektywy. Tak jak apostoł Paweł, nawrócony faryzeusz, opuścił ekskluzywizm "wiary tylko dla Żydów" i wyruszył z Chrystusem do pogan, tak ikona zaniosła dobrą nowinę tym, którzy nie potrafili czytać.

To właśnie utrata boskiego dziecięctwa, nie potrzebującego słów doskonałego obrazu, Adamowej rajskiej wiedzy wrodzonej, zrodziła potrzebę uprawiania sztuki. Proces dochodzenia do stanu mistrzostwa w tworzeniu ikony przebiega zatem podobnie jak przemiana świadomości, w której upokorzenie materii (ciała) prowadzi do Wcielenia Słowa Bożego.

W ewangelii św. Jana Chrystus jest „Słowem, które było u Boga” i które „ciałem się stało i zamieszkało wśród nas”. W Liście do Kolosan (1,15) znajdujemy natomiast naukę, że Jezus jest „obrazem Boga niewidzialnego”.
„Słowo” i „obraz” to dwie sfery, dwa sposoby pojmowania i „przekładania” rzeczywistości, które stale uprawiają swoisty dialog.
Telogia Zachodu, która upodobała sobie słowo i duchowa tradycja Wschodu, dla której ważniejszy jest obraz, są jak dwa potrzebne sobie nawzajem aspekty jednej rzeczywistości, dla których miejscem spotkania jest ikona - okno na świat Bożej miłości.

Dla niedoskonałego człowieka słowo potrzebuje urzeczywistnienia, swojego potwierdzenia w obrazie. Rzeczywistość widzialna natomiast, czyli obraz, potrzebuje określenia słowem.
Hermeneia jest zatem próbą „przekładu”, mediacją między „słowem” i „obrazem”, która ma wskazać drogę do poznawania Bożej prawdy. Ikonoklaści i późniejsi protestanccy krytycy obrazów w religii, którzy odwoływali się do Mojżeszowego przykazania zakazującego tworzenia „wizerunków” popełnili ten sam błąd, co faryzeusze, niesłusznie zarzucając Chrystusowi odejście od przepisów starego zakonu.

W dzisiejszych czasach upadku sztuki i dewaluacji obrazu, który prawie powszechnie utożsamiany jest z manipulacją dla zysku, prawdziwa sztuka ikonowa pozostaje oazą czystości idei pierwotnej sztuki, tworzonej dla Boga, nie dla człowieka.

środa, 14 lipca 2010

coś

Chcieliśmy jeszcze raz podziękować, ja i mój towarzysz drogi, wszystkim, którzy powierzyli nam swoje intencje. Pamiętaliśmy o nich w codziennej modlitwie podczas wędrówki i odczytaliśmy je po wejściu na szczyt.

Maciek, z którym ruszałem w drogę w poprzednich latach, nie mógł tym razem pójść ze mną, trafił do szpitala kilka dni przed planowanym początkiem pielgrzymki. Zadzwoniłem do niego z Częstochowy. Jego schizofrenia nie przeszkodziła nam jednak, i tak wyruszyliśmy razem, połączeni modlitwą.

W miejsce Maćka Opatrzność zesłała innego człowieka, uczestnika forum wsparcia dla samobójców "przyjaciele.org". Okazał się dobrym kompanem w trudach pielgrzymki i otworzył mi oczy na wiele moich słabości. Z jego choroby (borderline - graniczne zaburzenie osobowości)- płynęły najszczersze, najprawdziwsze modlitwy, choć nie było w nich może pięknych słów ani duchowych uniesień.

W drodze byliśmy dla siebie jaby emocjonalnymi lustrami, w których odbijały się wiernie wszystkie nasze brudy, ale chwilami jaśniały także miejsca czyste.

Nie była to ani romantyczna przygoda z górami ani ucieczka od „systemu” w poszukiwaniu miejsc, gdzie lęki, absurdy i beznadzieję zagłuszy huk wiatru w bukach przed burzą albo szum krwi w skroniach na ostrych podejściach.
Droga, nawet trudna, potrafi zamienić się w sentymentalną widokówkę, która żółknie od ciągłego pokazywania tym, którym bardzo chcemy coś udowodnić.

Chcieliśmy czegoś więcej. Chcieliśmy, żeby nasza droga do krzyża na Tarnicy nie skończyła się tylko pokonaniem czegoś w sobie i zdobyciem najwyższej góry Bieszczadów, ale żeby odtąd trwała w nas każdego dnia, odkłamywała fałszywy obraz nas samych, demaskowała przywiązanie do rzeczy zbędnych, żeby pot i palące mięśnie wypaliły smutek i zadręczanie się poczuciem klęski, żeby po kolejnym upadku otwierała nową drogę i po wejściu na kolejny szczyt odsłaniała na nowo nadzieję.

Żeby dawała wiarę.

Gdy po dwóch tygodniach przedzierania się przez błoto i pokrzywy, zasypiania ze zmęczenia przy ognisku, proszenia ludzi o jedzenie, stanęliśmy wreszcie na górze, zastanawiałem się, czy kilka lat temu, gdy byłem sparaliżowaną depresją rośliną, czy wtedy jakieś słowa, albo czyjś przykład, czy cokolwiek poza silnymi lekami, było mnie w stanie wyrwać z cierpienia i zniechęcić do samobójstwa?

Może nigdy się już nie dowiem. Ale droga nauczyła nas kilku rzeczy.

Lęk jest brakiem wiary.

Samotność jest brakiem wiary.

Brak celu jest brakiem wiary.

Brakiem wiary w co? W Boga? W jakiego Boga? Czy istnieje Bóg stale cierpiących? Czy istnieje Bóg zgwałconych w dzieciństwie? Czy istnieje Bóg opuszczonych w największej potrzebie?
Czy istnieje Bóg chorych na depresję, schizofreników, wypalających sobie codziennie czerwonym żelazem na czole znak BŁAGAM O ŚMIERĆ?

Tak, jest Bóg. Ten, Który Jest. Który nie dzieli na przypadki "łatwiejsze" i "trudniejsze", który uzdrawia ciało i duszę gdy wypowie się słowa: "Panie, nie jestem godzien...", gdy wypowie się je z wiarą...

Spotkaliśmy na drodze wiele osób, które szły pod rękę ze śmiercią. Kamil, schizofrenik ze starym Pentax'em z Połoniny Wetlińskiej, którego przedramiona wyglądały jakby je orał sierpem, leczący się górami. Adelajda, po kolejnej operacji usunięcia narośli na czaszce, która prosiła o modlitwę za cierpliwość. Pająk, wytatuowany i ostro zakolczykowany 30-latek, który nigdy nie poznał ojca, a matki nienawidzi, który dosiadł się do naszego ogniska z baterią strongów i patrząc w ogień rzucił pytanie:
Kto to jest wierzący?

Byliśmy zmęczeni, zakurzeni i głodni, ale widzieliśmy teraz ostro i nie padało zbyt wiele słów o cierpieniu, sensie życia czy o „prawdziwej religii”.
Odpowiedź padła jakoś sama.
Wierzący to ten, który wierzy w coś jeszcze poza sobą samym.

Chciałbym coś powiedzieć wszystkim, którzy teraz bardzo cierpią i myślą o śmierci jako jedynym rozwiązaniu. Istnieje COŚ JESZCZE.

Może kiedyś wyruszymy razem w drogę!