Ostatnia palestyńska wioska przed pustynią nazywa się Ubeidyia. Nabieram wody, poprawiam plecak i robię sobie zdjęcie z dziećmi prowadzącymi osiołka. Dwadzieścia kilometrów stąd mapa pokazuje punkt oznaczony greckim krzyżem i napis Mar Saba. Pewnie prawosławny monastyr. Jest bardzo gorąco, ale do wieczora powinienem tam dojść. Zawiązuję na głowie kafiję tak, jak mnie uczył sprzedawca w Jerozolimie. Dobrze zawiązana chusta ma chyba jakieś kanały z powietrzem, bo nie tylko chroni od słońca ale wyraźnie chłodzi głowę.
Po pięciu godzinach marszu w morderczym upale asfaltowa nitka kończy się przy bramie w murze ze złotego piaskowca. Budynki z kamienia wyglądają na stary klasztor. Dookoła pustynne skaliste pustkowie, nad którym unosi się drżąca mgiełka gorącego powietrza. Tutaj mapa pokazuje koniec drogi, dalej aż do Morza Martwego rozciąga się Pustynia Judzka. Jeśli mnisi przyjmą mnie tu na nocleg to jutro wczesnym rankiem wyruszę dalej przez pustynię na wschód, do grot w Qmran. Martwi mnie trochę , że mój bidon mieści tylko 2 litry wody.
Bramę otwiera ubrany na czarno brodaty mnich, obrzuca nieufnym spojrzeniem, ale wpuszcza do środka. Jako katolik muszę mieć zezwolenie od jerozolimskiego igumena na spędzenie tutaj nocy. Mam szczęście, hasło „pielgrzymka do Asyżu” znowu pomaga znaleźć schronienie. Młody mnich o imieniu Anastasios prowadzi mnie do małej celi obok refektarza. Drewniana skrzynia z siennikiem i ikona Jana Chrzciciela na ścianie to jedyne wyposażenie. Kamienny monastyr wygląda jak przeniesiony z pierwszych wieków po Chrystusie. Częściowo wykuty w skałach nad doliną rzeki Cedron jest od V wieku domem pustelników i mnichów. Żyją tu w bardzo surowej regule, dzień wypełnia głównie modlitwa. Jedzą dwa razy dziennie głównie warzywa. Po wodę schodzi się w dół skalnymi korytarzami i ustawia wiadra pod sączącym się ze skały strumykiem. Ściany kaplic pokrywają jaskrawo kolorowe wizerunki Maryi, apostołów i świętych. Pod posadzkami są krypty z grobami mnichów, Anastasios mówi, że niektórzy cały czas wydzielają woń kwiatów.
W nocy budzi mnie jakiś rytmiczny dźwięk. To jeden z mnichów wzywa wszystkich na modlitwę uderzając kołkiem o niesioną na plecach drewnianą belkę. W poświacie oliwnych lampek ciemne postacie przesuwają się korytarzami w stronę kaplicy. Pokazują mi że nie mogę wejść pod ołtarz, zostaję więc w przedsionku. Śpiewana modlitwa trwa około godziny. Gdy mnisi wracają do swoich cel, wychodzę na kamienny taras z widokiem w dół na dolinę Cedronu. Noc jest jasna, a niebo tak potężnie rozgwieżdżone jak potrafi być tylko nad pustynią. Po drugiej stronie głębokiego kanionu majaczy skalne zbocze. Anastasios mówił, że są tam wykute w skałach setki wnęk. Dziś nikt już tam nie mieszka, ale w minionych stuleciach te niedostępne pustelnie były zamieszkałe. Do niektórych jedzenie i wodę wciągano po sznurach.
Kładę się na kamiennej posadzce tarasu i patrzę w gwiazdy. Dobrze będzie wyruszyć jutro w drogę wcześnie rano żeby zyskać kilka godzin chłodu zanim wzejdzie słońce. 40 km do Qmran muszę pokonać zanim zapadnie zmrok. Potem na północ do Jeryha i dalej Doliną Jordanu przez Samarię do Nazaretu. Jeśli nie wydostanę się z Izraela przez Syrię, będę musiał szukać połączenia promem z Hajfy na Cypr. Mam cztery miesiące żeby dotrzeć do Asyżu we Włoszech. Próbuję jakoś wyobrazić sobie drogę, która jest przede mną, ale szybko okazuje się, że planowanie czegokolwiek mija się z celem. Jestem tutaj cały w rękach Boga. Ta pielgrzymka jest Jego Drogą, w przeciwnym razie nie miałbym środków ani odwagi żeby dotrzeć choćby do miejsca gdzie teraz jestem.
Cisza jest teraz tak głęboka jak aksamit kosmosu nade mną. Ktoś dmuchnął w niego złotym pyłem. Gwiazdy są tak piękne, że przychodzi chęć podzielenia się z kimś tą chwilą. Odganiam szybko te myśli. Myślę o surowym życiu mnichów w Mar Saba, o samotności na pustelni wśród skał i o mojej jutrzejszej drodze przez pustynię do Morza Martwego. Wiem, że pustynia może być błogosławieństwem, doświadczeniem bliskości Boga, ale może też być przekleństwem. Tylko stałe podążanie drogą woli Bożej pozwala utrzymać się w łasce, każde zboczenie z tej drogi na krok to wejście w wątpliwości, niepewność i lęk. Nie mam pieniędzy, prowiant tylko na jeden dzień, nie wiem gdzie jutro będę spał, ale wiem, że ta droga taka właśnie jest. Dzięki modlitwie codziennie przekraczam próg niepewności. Po drugiej stronie zawsze odnajduje mnie światło. Tutaj nic do mnie nie należy, niczego nie da się zabezpieczyć, zawierzenie musi być niemal zupełne. A roztropność? Co z roztropnością? – pytam siebie czasem. "Nieustannie się módlcie" - przychodzą słowa św. Pawła. W drodze zawierzenia tylko Jezus jest roztropnością. Jestem cały w rękach Boga. Kroki są nieustanna modlitwą. Czuję, że blisko jest granica szaleństwa, ale odczuwam też wyraźnie pokój, jakbym przebywał w jakimś kokonie bezpieczeństwa, przez który nie może mnie dosięgnąć nic złego. Czuję, że wytrwała samotność jest zdolna uczynić człowieka prawdziwie wolnym od niepokoju. Ale odkrywam, że ta prawdziwa wolność nie jest „od” czegoś. Prawdziwa wolność to wolność „do”, porzucenie wszystkiego dla tej jednej drogocennej perły. Czuję, że nadzieja, która mnie prowadzi może osiągnąć swoją pełnię w całkowitym ogołoceniu ze świata i doczesnych problemów. Rozsypane na niebie gwiazdy zdają się potwierdzać, że istnieje szczęście bez ciągłego przytulania się do jakiejś osoby, instytucji czy nałogu. Istnieją drogi bez ziemskich drogowskazów. Moja znikomość i kruchość w bezmiarze kosmosu otwiera kanał zdumiewającej mocy. Nikt o mnie tu nie wie, nic nie znaczę, jestem zupełnie nieużyteczny dla świata, znikome ziarno pyłu w otchłani kosmosu, ale czuję jak każda chwila nabrzmiewa wielkim znaczeniem. Zgoda na samotność jest jak odkrycie na pustyni smaku krystalicznej wody.
Gdzieś tutaj blisko jest ten punkt spotkania, którego szukałem. To spotkanie jest niemożliwe bez surowego odsunięcia się od świata, bez milczenia, samotności i pokuty – poświęcenia całego życia dla tej jednej wytęsknionej chwili. A jednak gdzieś na dnie serca czuję kłucie. Przez kokon bezpieczeństwa do wewnątrz przenikają pytania. Czy istnieje samotność, która jest przepowiadaniem światu Chrystusa? Czy istnieje samotność, przez którą Bóg naprawia świat? Czy przez oddalenie mogę mieć łączność z tymi, których kocham?