środa, 26 maja 2010

duchowość

Kilka razy w życiu słyszałem ludzi, którzy mówili z natchnienia Ducha. Skąd wiedziałem, że mówił przez nich Duch?
Po prostu wiedziałem.

Leszka poznałem gdy znalazłem się na dnie. A może nadal jeszcze spadałem w czarną dziurę. Bezsenność i paraliżujący lęk przed wyjściem na ulicę tłumiły dwie tabletki noverilu dziennie, ale przychodzący po nich stan otępienia nie uwalniał od rozdzierającego wycia, które tkwiło we mnie nie mogąc się uwolnić. W depresji nie ma już człowieka, nie ma fragmentu mózgu wolnego od kleistej ciemności, w której najmniejszy krok wymaga siły kolosa. Kto zna depresję tylko z wikipedii, ten nie wie że istnieje piekło na ziemi.
Teraz wiem, że wtedy tak miało być, ale w tamtych dniach, gdy nie miałem już dokąd uciec przed bólem, czułem że nadchodzi koniec, że zbliża się granica wytrzymałości na cierpienie. Miałem 33 lata, była jesień 2001 roku.

Właśnie wtedy ktoś podsunął mi myśl, rozpaczliwą i beznadziejną, ale jedyną jaka pozostała. Usłyszałem, że w Świnoujściu mieszka pewien człowiek, który może mi pomóc. Nie wiem skąd wziąłem na to siły, ale znalazłem adres i wsiadłem w pociąg.
Gdy zobaczył mnie w drzwiach, od razu poszliśmy na spacer nad morze. Był sztorm. Fale z hukiem tłukły o brzeg, a wiatr targał jego siwymi włosami. Szliśmy długo szeroką plażą. Opowiadał mi o agonii człowieka przybitego gwożdziami do krzyża, a ja – pamiętam to dobrze – nie wstydziłem się tego, że płaczę.
Potem spytał czy chciałbym pójść z nim na „duchowość”. Tak to nazwał. Gdy spytałem co to takiego, z uśmiechem odparł: - Zobaczysz.

Weszliśmy do pomieszczenia w jednym z domów, które prowadzi jego fundacja. W prostokątnym pomieszczeniu siedziało po dwóch stronach stołu około dwudziestu osób. Kobiety i mężczyźni w różnym wieku. Na ścianie obraz Chrystusa Miłosiernego z wizji św. Faustyny, a na stole wielki żeliwny czajnik, szklanki na szklanych spodkach, aluminiowe łyżeczki i talerz z górą pączków.
Leszek pomaga ludziom, którzy znaleźli się na marginesie: bezdomnym, wychodzącym z uzależnień, samotnym matkom i więźniom, którzy wychodząc na wolność po długim wyroku nie mają dokąd pójść.
- Czasem policjanci przywożą do nas zawiniętego w koc, odwodnionego człowieka bez dokumentów, który śmierdzi i nikt wie co z nim zrobić. Najpierw dostaje kroplówkę, potem oczyszczenie, detoks. Dajemy mu jedzenie i witaminy, żeby fizycznie zaczął funkcjonować. Myjemy go i ubieramy. Po jakimś czasie jest rozmowa. A dalej różnie. Albo wraca albo zaczyna swoją drogę. Ja mu ją tylko pokazuję, podjąć musi ją sam. Jeśli zostaje, wyrabiamy mu dokumenty i kierujemy do pracy. Niektórzy się usamodzielniają, zaczynają normalnie żyć i pomagają nam tutaj.

W domach Leszka (jest ich pięć w Świnoujściu i okolicach) jest miejsce tylko dla tych, którzy postanawiają zerwać z nałogiem alkoholowym. Codzienna modlitwa to kolejne duże wyzwanie, dla niektórych zbyt duże żeby wytrwać.
- Alkohol to zniewolenie. Tak samo jak narkotyki, czy powroty do kryminału. Zniewoleniem jest też często choroba psychiczna, stan ucieczki przed prawdą, której sami nie potrafimy sprostać. Teraz, po 20 latach pracy już wiem, że modlitwa to jedyna droga – mówi powoli i w skupieniu, jakby rozeznawał każde słowo. – Modlitwa i praca. Nic lepszego nie wymyślono. Jeszcze nie było takiego, który wrócił do alkoholu modląc się. Alkohol wraca wtedy, gdy przestajesz się modlić.
Na patrona swojej misji Leszek wybrał świętego Dobrego Łotra.
– Dyzma to był prawdziwy zbrodniarz, nie żaden romantyczny rozbójnik, tylko budzący grozę zdemoralizowany bandzior. Siał postrach w całej Judei, a w kilka sekund został pierwszym świętym Kościoła. – Biała broda Leszka porusza się w uśmiechu. - Do tego kanonoizowany przez samego Jezusa!.

Są tu dwudziestolatkowie i ludzie posunięci mocno w latach. Siadam obok Leszka z przodu sali. Wita się z nimi, każdego zna po imieniu, oni odpowiadają uśmiechem.
W ich oczach jest dziwny spokój. Łagodność tych spojrzeń kontrastuje z surowymi, prostymi rysami, pod którymi skrywają się bolesne historie wyryte bliznami i bruzdami zmarszczek.
W większości są to prości ludzie, bez wykształcenia, ale nie mają masek bezdomnych z dworca albo noclegowni, apatycznych albo pełnych pretensji. Te twarze spoglądają inaczej. Teraz wiem, że to, co wtedy w nich widziałem to była pokora, ten wielki dar, od którego zaczyna się każda prawdziwa droga.

Znakiem ręki Leszek ucisza szepty. Otwiera Pismo Święte i po dłuższej chwili ,w całkowitej ciszy, wolno i z naciskiem brzmią jego słowa:
- Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: „Ojcze daj mi część własności, która na mnie przypada...”
Znowu zapada cisza. Dwadzieścia par oczu w skupieniu patrzy na Leszka, ale widzą przed sobą ojca z przypowieści ewangelisty Łukasza, jak daje synowi pieniądze i pozwala mu odejść.
Nie podnosząc oczu znad Księgi Leszek czyta dalej. Czyta wolno i wyraźnie. Jego głos, choć pewny i dobitny, pozwala brzmieć Słowu. Nie ma w nim tego sztucznego, aktorskiego napięcia, od którego ciężko się uwolnić większości zawodowych kaznodziejów. Głos dobiega z głębi Księgi, wędruje przez ciszę wypełniającą pomieszczenie i trafia do zasłuchanych serc.
Historia syna marnotrawnego silnie przemawia do każdego z obecnych na sali. Odrzucona miłość, utracone szanse i tułaczka aż do miejsca, w którym rozpacz i ból ukazują bezsilność samotnego zmagania się z samym sobą.
Wpatrzeni w Leszka przenoszą się dwa tysiące lat wstecz, jeszcze raz przeżywają upadek, błagają o to, żeby dać im cokolwiek do jedzenia, choćby pokarm dla świń. Tułaczka doprowadza ich w końcu do miejsca, gdzie kończy się droga. Dopiero koniec ludzkich możliwości to początek Bożej interwencji.

- Zabiorę się i pójdę do mego ojca i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciwko Niebu i wobec ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem.
Słowa płyną gdzieś obok mnie. Nie słyszę ich wyraźnie, ale układają się w obraz Rubensa, na którym przed dostojnie ubranym szlachcicem klęczy nędzarz w łachmanach. Gołe pięty wystające z podartych sandałów i zniszczona podróżna torba świadczą, że przebył daleką drogę. Nędzarz tuli twarz do kolan dostojnika, a ten obejmuje go gestem przebaczenia przepełnionym ojcowską miłością.

Z zamyślenia wyrywa mnie cisza, która zapada nagle. W oczach zwróconych w stronę Leszka jest teraz szczególne skupienie. W powietrzu zawisło pełne napięcia oczekiwanie, ale nikt nie robi żadnego ruchu. Wewnętrzne poruszenie kieruje teraz moje myśli do chwil, gdy sam sprzeniewierzałem się ojcowskiej mądrosci, gdy mój egoizm buntował się przed miłością i wybierał samotną drogę do złudy fałszywych pokus, próżnych pragnień i ambicji, aż na skraj zatracenia.
Ciszę przerywa głos młodej dziewczyny. Siedzi na końcu sali, zasłonięta przez innych. Mówi cicho, ale jej słowa słychać wyraźnie.
- Tato, przepraszam że nie słuchałam ciebie ani mamy. Przepraszam za to, że robiłam te wszystkie złe rzeczy. Przepraszam, że sprawiłam wam tyle bólu gdy uciekałam z domu. Teraz widzę jaka byłam głupia i ślepa.

Głos brzmi tak, jakby został uwolniony, jakby wreszcie pozwolono mu zabrzmieć. Właśnie teraz, właśnie w tym miejscu. Słowa proste i czyste, wypowiadane pięknym głosem, brzmią jak kryształowy dzwoneczek zawieszony gdzieś wysoko, daleko poza zasięgiem ludzkich starań i zasług. Czuję ucisk w gardle i z tyłu szyi. Mam oczy wbite w podłogę, nie potrafię podnieść wzroku. Te słowa, które cały czas brzmią we mnie nie padły z ust dziewczyny. Są częścią historii sprzed dwóch tysięcy lat, która trwa nadal, dla której sceną jest teraz to pomieszczenie. Dziecko wraca do ojca, padają sobie w ramiona, oboje płaczą.

- To nie ulica i poprawczak pomogły mi zrozumieć co zrobiłam. Chcę to naprawić. Proszę was o przebaczenie. Kocham was i bardzo, bardzo chcę wrócić do domu.
W ostatnich słowach głos drży i milknie, jakby cisza miała dopowiedzieć zakończenie tej historii.
Spojrzenie moje i Leszka spotykają się. Ma w rękach różaniec. Nie potrafię utrzymać wzroku.

- Jest tu dzisiaj z nami Roman, przyjechał z Warszawy. Odmówmy teraz różaniec w jego intencji. Żeby w jego życiu pojawiło się światło miłości.
Czuję, że jakaś siła unosi mnie w górę. Nie wiem czy to się dzieje naprawdę, ale unoszę się na fali dwudziestu głosów, które brzmią jednym głosem:
- Wierzę w Boga, Ojca wszechmogącego...

środa, 19 maja 2010

pozdrowienie


Bądź pozdrowiona, łaski pełna, Pan z Tobą!

hawel

Księga Koheleta jest jedną z najrzadziej cytowanych ksiąg mądrościowych w liturgii Kościoła. Pochodzące z niej znane słowa „marność nad marnościami” przydają jej mrocznej tajemnicy i nie są łatwym zaproszeniem do głębszej lektury, zwłaszcza dzisiaj, gdy w Słowie Bożym częściej szuka się pocieszenia niż trudnych pytań. W tradycji rabinicznej Księga Koheleta czytana jest w Szabat przypadający podczas święta Sukot, które jest wspomnieniem 40-letniej wędrówki Izraelitów przez pustynię. Jest to okres o wyjątkowej wymowie. Nietrwałość ludzkich siedzib – sukot (szałasów) – w których wówczas Żydzi przez siedem dni przebywają, studiują Torę, spożywają posiłki i śpią, ma przypominać namioty, w których żyli na pustyni przed wejściem do Erec Israel, oraz kruchość i zmienność ludzkiej egzystencji.
Analogia ta ukazuje wędrówkę, jaką jest życie każdego człowieka, jako ciąg zdarzeń, często dla niego niezrozumiałych, lub wręcz tragicznych, nad którymi czuwa jednak stale Boża Opatrzność.
Łaciński przekład biblii nadał słowom Koheleta raczej pesymistyczny wydźwięk: „vanitas vanitatum” (pustka, marność), sugerując brak jakiejkolwiek absolutnej wartości w życiu człowieka. Nawet Czesław Miłosz, dokonując tłumaczenia Koheleta, dwie trzecie przedmowy do tego dzieła poświęcił zagadnieniu „marności nad marnościami”.
Oryginał hebrajski używa w tym miejscu słów hawel hawalim. Słowo hawel oznacza dym, opar, coś mglistego, a jednocześnie coś ulotnego, zmiennego, nieuchwytnego. Hawel ma pewną cechę wspólną ze słowem ruach – oba terminy mają znaczenie podwójne. Ruach w najprostszym znaczeniu to wiatr, ale oznacza także tchnienie, powiew. Ten sam, w którym Eliaszowi objawia się Bóg po wichrze, trzęsieniu ziemi i ogniu:
"A po ogniu cichy łagodny powiew" (I Ks. Król. 19, 11-13).

Najnowsze opracowania ekumeniczne Koheleta w miejsce zwrotu „marność nad marnościami” (marność to coś bezwartościowego, pustka, a nawet nicość) tłumaczą hawel hawalim jako „daremna ulotność”, jakby Kohelet chciał powiedzieć: Wszystko mija, światu na imię „przemijanie”, do niczego nie warto się przywiązywać, nic co ziemskie nie ma znaczenia w obliczu niewzruszonej stałości i mocy Tego Który Jest.
Na pustyni Bóg objawił się Mojżeszowi jako chmura, za którą codziennie podążali Izraelici. Ulotność i zmienność chmury, to właśnie hawel, któremu tak trudno było podporządkować się Żydom w drodze do Ziemi Obiecanej.

Czy ja potrafię podążać za moim hawel – ruach? Czy w trudnym znaku cierpienia w samotności, odrzucenia i bólu, potrafię zaakceptować zmienność i nietrwałość mojego losu, zdać się na Opatrzność i w miejsce zabezpieczeń, o które dotąd zabiegałem, postawić wolę Boga, pójść za Nim aż na skraj zaparcia się się samego siebie, odrzucić wszystko, czym byłem dotychczas i iść, iść dalej, iść aż brzmienie moich wyrzutów i trudnych pytań zastąpią proste dżwięki odnalezionej codzienności?

Na hawel nic nie mogę poradzić. Ale przecież choć kres życia jest taki sam dla każdego, to bilans tego życia bywa różny. Bóg stwarzając człowieka powołał go do drogi która nie jest bezcelową wędrówką, samym zbieraniem doświadczeń. Ta droga ma cel, którym jest spełnienie. Kto nie uzna tego celu, będzie umierał od jadu skorpionów i żmij, jak zbuntowani Żydzi. Jak zatem mimo hawel człowiek ma osiągać szczęście? Gdzie ono mieszka? Jak reagować na hawel, gdy znika ostatnia nadzieja, jak wypełniać wolę Boga w naszym życiu, ów najlepszy dla nas plan, skoro każdy krok zdaje się prowadzić w otchłań? Gdyby człowiek ugiął się pod ciężkim doświadczeniem, jakie często daje zmienność i ulotność życia na ziemi, musiałby odrzucić wszystko i zatracić się w rozpaczy albo w odosobnieniu oddawać się tylko ascezie i umartwieniu. Jednak nie tego chce dla człowieka Bóg.
Kohelet nie daje na te pytania odpowiedzi, otwiera je tylko dla nas, abyśmy – wiernie podążając za naszym hawel-ruach – nigdy nie tracili z oczu Chmury, która ma nas zawsze prowadzić, aż do Ziemi Obiecanej.
W poemacie „Strumień” Jan Paweł II przywołuje temat przemijania - hawel- w pięknej metaforze przemijającego życia człowieka.

Był samotny z tym swoim zdumieniem
pośród istot, które się nie zdumiewały.
Wystarczyło im istnieć i przemijać.
Człowiek przemijał wraz z nimi
na fali zdumień.
Zdumiewając się, wciąż się wyłaniał
z tej fali, która go unosiła,
jakby mówiąc wszystkiemu wkoło:
„zatrzymaj się! – masz we mnie przystań”
„we mnie jest miejsce spotkania
z Przedwiecznym Słowem” –
„zatrzymaj się, to przemijanie ma sens”
„ma sens... ma sens... ma sens!”