sobota, 4 kwietnia 2015

Sobota

Pustka. Lodowata nicość. Tego doświadczali uczniowie Jezusa po Jego śmierci w piątek wieczorem. Z niczym ludzki rozum nie zderzył się dotychczas tak brutalnie, jak z tą prawdą: Jezus umarł. Nie ocalił się. Wlekli go na Górę Czaszki jak złoczyńcę, plując w twarz i bijąc po twarzy. Krwawił jak zwykły człowiek. Nauczyciel umarł jak zwykły śmiertelnik. Były na to dowody: włócznia, ciało złożone do grobu. Krzyż ciągle stał, pod nim nadal była jeszcze nieusunięta krew. Szok, przerażenie i osamotnienie.
Przed nimi otwierała się bezdenna czeluść sobotniego poranka.


Wojtek zorganizował w tym roku Ekstremalną Drogę Krzyżową. Według pomysłu ksiedza Stryczka z Krakowa. Wojtek to solidna firma, więc solidnie ogarnął temat, a pracy miał dużo, bo przedsięwzięcie wymagało dopracowania wielu elementów: wytyczenia i oznakowania trasy z czternastoma stacjami Drogi Krzyżowej, powiadomienia lokalnych władz, przygotowania pakietów dla uczestników, zabezpieczenia medycznego i zapewnienia transportu na wypadek kontuzji czy zasłabnięć.
W piątek wieczorem po mszy świętej ok. 70 osób w różnym wieku wyruszyło z Nowego Warpna w kierunku na południe, do odległej o 43 kilometry katedry w Szczecinie. Poważnie potraktowali napomnienie Wojtka, że droga krzyżowa ma prowadzić w ciszy. Nie musiał dodawać że także w zmęczeniu, bólu, zniechęceniu, osamotnieniu, przez las, asfaltem i piaszczystymi drogami. Ale o tym każdy przekonał się osobiście kilka godzin póżniej. Mieliśmy wejść w pustkę nocy, z krzyżem z sosnowych bali niesionym na zmianę. Ale każdy z nas niósł własny krzyż, każdy na swoją miarę. I każdy miał zmierzyć się sam na sam ze swoją ciemnością, ze swoją pustką i swoim "już dość".

W granice miasta wszedłem w deszczu szarzejącym świtem. Ból nóg i mokre zimno nie były tak dotkliwe jak narastająca senność i rozlane po całym organiźmie zmęczenie. Grupa pokonujących Ekstremalną Drogę Krzyżową rozciągnęła się tak, że nie widziałem teraz nikogo. Sobotni poranek. Przedmieścia Szczecina były pomnure, okna bloków jeszcze ciemne, smętnie zgrzytały pierwsze tramwaje. Kryzys przyszedł przed XII stacją: Śmierć Pana Jezusa na krzyżu. Zgubiłem drogę i kluczyłem w uliczkach nie mogąc znależć kościoła. Chciałem usiąść na przystanku pod daszkiem, ale zatrzymanie się oznaczało szybką utratę ciepła i marznięcie. Lepiej już iść. Wlokłem się więc czując że krok za krokiem wchodzę w jakąś klejącą ciemność. Zniknęły dobre myśli, które były ze mną wcześniej, nawet na odcinku przez ciemny las. Osamotnienie i czarne myśli opadły mnie zewsząd i szczelnie oddzieliły od jakiejkolwiek pociechy. Skrajne osamotnienie, lęk i poczucie bezdomności. Dziwny chłód wlewał sie teraz do środka, nie mogłem nic z tym zrobić. Nie ma treści, na której możnaby się choć na chwilę oprzeć. Szedłem jak automat. Nic już nie ma.
- Więc to tak wygląda utrata nadziei - zdążyłem pomyśleć zanim pochłonęła mnie już tylko walka o każdy kolejny krok. - A jednak idę dalej - odkrywałem zdziwiony. Fizycznie i psychicznie to chyba już kres. Senność i zmęczenie uruchamia instynkt przetrwania: położyć się gdzieś. Albo wziąć taksówkę. Z trudem utrzymuję uniesione powieki. Drobny ostry deszcz zacina w twarz. Mokre spodnie. Stawiam kroki jak automat. Co takiego więc sprawia, że nadal posuwam się naprzód? Śmierć Pana Jezusa na krzyżu. Trzeba tam dojść żeby przekonać się jak to jest. jak to jest dojść do końca.

Jaka była tamta sobota w Jerozolimie? Pochmurna? Czym ją wypełnili?