sobota, 7 stycznia 2012

Jasność

Wczoraj rano wyruszyłem z pustym plecakiem na dworzec Łódź Kaliska, skąd miałem jechać do Warszawy żeby z drukarni sióstr loretanek na Rembertowie odebrać nasze kalendarze pielgrzymkowe. Dwanaście miesięcy, dwanaście zdjęć i dwanaście historii z trzech samotnych wędrówek do Asyżu. Jeszcze dzień wcześniej nie miałem żadnych środków na koncie, ale dostałem potwierdzenie, że pieniądze wyszły od nadawcy poprzedniego dnia rano, więc jadąc tramwajem na dworzec byłem spokojny, że mam za co kupić bilet i z czego zapłacić siostrom. Przelewy zawsze dochodziły do mnie następnego roboczego dnia po wysłaniu oprzez nadawcę. Plan spotkań w Warszawie był bardzo napięty. Z kalendarzami miałem odwiedzić kilka miejsc, a część wysłać paczkami kolejowymi do Gdańska i do Poznania. Powrót do Łodzi zaplanowałem na niedzielę.
Od rana padał deszcz, było zimno i nieprzyjemnie. W tramwaju odmawiałem różaniec. Gdy przejeżdżałem obok starego kościoła na Bałutach, zobaczyłem na ścianie kamienicy tablicę upamiętniającą Żydów wymordowanych w łódzkim gettcie. Znałem te liczby. W 1940 roku stłoczono tu tu 160 tys. miejscowych Żydów. Od 16 października do 4 listopada 1941 roku do getta przybyły transporty Żydów przesiedlonych z Austrii (ok. 5 tys.), Czech (ok. 5 tys.), Luksemburga (ok. 600) i Rzeszy (ok. 10 tys. osób), a od 7 grudnia 1941 do 28 sierpnia 1942 – również z innych likwidowanych gett Kraju Warty (ok. 18 tys. osób). Połowa zamkniętych tu ludzi zmarła w strasznych warunkach lub została wywieziona do obozów koncentracyjnych. Częśc z nich pochowano w miejscu, gdzie po wojnie zbudowano bloki i położono tory tramwajowe.
Padał deszcz a tramwaj zgrzytał na zakrętach. Gdy dojechałem na dworzec miałem kwadrans do pociągu. Skierowałem się do bankomatu żeby wypłacić pieniądze. Gdy wkładałem kartę do maszyny, coś mnie tknęło. A jeśli coś zawiodło i pieniądze nie dotarły? Jeśli nie mam środków na koncie - cały misterny plan pobytu w Warszawie weźmie w łeb bo nawet nie wyjadę z Łodzi. Szybko odgoniłem te absurdalne myśli. Skąd w ogóle taki pomysł? Ale myśl nurtowała mnie nadal.
Co jeśli nie mam tych pieniędzy? Poczułem ciężar. Lęk przed tym, że trzeba będzie dostosować się do trudnej sytuacji. Tyle spraw odwołać? Nie, to niemożliwe...
Z rosnącym niepokojem wpisywałem numer PIN i czekałem na pojawienie się na ekranie potwierdzenia wykonywanej przez bankowmat operacji. W ostatniej chwili postanowiłem, że jakikolwiek okaże się stan konta - zaakceptuję każdy rezultat. To postanowienie przyszło jak światło, które czasem nagle rozbłyskuje w ciemności, w dziwny sposób przynosząc ulgę wbrew wszystkim lękom. Wstrzymałem oddech.
Stan konta: ZERO.
Oparłem się o bankomat.
A więc jednak. Ciężar niepewności przycisnął mnie do ziemi z siłą, której się nie spodziewałem.
Ruszyłem wolno w stronę wyjścia z hali biletowej.
Na zewnątrz solidnie padało i wzbierał zimny wiatr. Wyjąłem różaniec. Wtedy przypomniało mi się, że dzisiaj jest święto Objawienia Pańskiego. Pamiątka odwiedzin trzech mędrców w grocie-stajence.
Dziwnie objawia się Bóg - pomyślałem - czasem wbrew wszelkim oczekiwaniom. Ale poczułem ulgę, że jednak byłem przygotowany na to, co nastąpiło, choć mimo postanowienia, że poddam się Jego woli, to co mnie spotkało było wstrząsem. No tak - uświadomiłem sobie - dzisiaj święto i banki nie księgują środków. O tym wcześniej nie pomyślałem.
Poprawiłem plecak i ruszyłem na piechotę w stronę domu. W święta autobusy kursują rzadko. Nie chciałem moknąć w bezruchu na przystanku.
Gdy doszedłem do ulicy Piotrkowskiej powitały mnie świetlne gwiazdy i choinki dekorujące najbardziej reprezentacyjną ulicę Łodzi. Było jeszcze pusto. Pochód z okazji Trzech Króli miał się rozpocząć za godzinę po drugiej stronie - przy Placu Wolności.
Poszedłem w tamtą stronę. Z głośników okrytych folią płynęły kolędy. Był to czysty, kobiecy, piękny śpiew, z niewielkim akompaniamentem. Niósł się nad ulicą, którą przemykali pojedynczy przechodnie. Zasłuchałem się w słowa i jakoś pozwoliłem się ponieść melodii: "Dzisiaj w Betlejem... wesoła nowina". Poczułem ulgę. Już wiedziałęm, że wydarzenie na dworcu i zmiana planów miały swój sens. Zacząlem dostrzegać plan, który właśnie otwierał się przede mną w nieoczekiwanej odsłonie. Zmoknięty szedłem ulicą w sronę Placu Wolności zasłuchany w kolędowe śpiewanie. Wtedy zobaczyłem idących z przeciwka dwóch podchmielonych panów w złotych koronach z papieru. Jeden skręcił w moją stronę i zagadał tonem dobrego znajomego:
- Nie będę pierd..ił że o bułkę chodzi. Potrzebujemy dwa złote do butelki. - patrzył zamglonymi oczami.
- Nie mam nawet złotówki - odpowiedziałem czując ulgę, że nie muszę nawet szukać jakiegoś tłumaczenia. Odszedł mamrotając coś pod nosem.
Wtedy zdałem sobie sprawę, że jestem nadal na pielgrzymce. Że moja droga cały czas trwa. Plecak, brak pieniędzy, kapryśna aura - to była moja codzienność przez 105 dni wędrowania z Jerozolimy do Asyżu.
Zaakceptować niepewność. To jest droga pielgrzyma. Gdy nie mam niczego, wtedy wszystko dostaję. Zaakceptować niepewność. Otworzyć się na niewiadome. Iść dalej wierząc, że ciężkie doświadczenie, które mnie teraz spotyka, jest tylko doświadczeniem. Po nim może przyjść kolejne i kolejne, ale ja wiem, że ta niepweność jest sensem mojego pielgrzymowania, bo na końcu drogi jest to w co wierzę, czemu całkowicie zaufałem. Z głośników dobiegły słowa:

Gdy się Chrystus rodzi,
i na świat przychodz1.
Ciemna noc w jasności
promienistej brodzi
Aniołowie się radują...

Na chodniku przede mną stały duże szklane gabloty. Ekspozycja zdjęć z planu filmu "W ciemności" Agnieszki Holland. Czytam, że część zdjęć zrealizowano w Łodzi, na terenie byłego getta, w kanałach rzeki Łódki i na Starym Mieście. Fotosy są bardzo realistyczne. Pokazują czasy okupacji w ostrych kolorach czerwieni ceglanego gruzu, różu przebijającego spod brudu na twarzach. Jest też jaskrawo żółta gwiazda Dawida na płaszczu brązowym jak świeżo zaorana ziemia. Dziewczynka z przewiązanymi białą wstążką kucykami stoi na ciężarówce w tłumie innych dzieci trzymając za rękę szmacianą lalkę. Na twarzach nie ma lęku. Są jasne jak oblicza aniołów.
Jedno ze zdjęć przykuwa moją uwagę. Ujęcie z góry. Żydzi ustawieni w rzędach w kształcie litery C. Pośrodku koń oficera trzymany za uzdę przez adiutanta. Żydzi trzymają w dłoniach czapki. Na twarzach napięcie, może wyczekiwanie. Pada deszcz. Krople na twarzach. Pod stopami i kopytami szkli się błotnista maź. Oficer stoi przed szeregiem więźniów z pistoletem wycelowanym z bliska w twarz jednego z nich. Porażająca realność tej sceny sprawia, że znowu czuję krople deszczu na mojej twarzy.

O niebieskie Duchy,
i posłowie nieba.
Powiedzcież wyraźniej
co nam czynić trzeba:
Bo my nic nie pojmujemy,
Ledwo od strachu żyjemy

Ale nie jestem tym, w którego wymierzono pistolet. Stoję w tym samym rzędzie, tuż obok, z gołą głową, w rękach ściskam czapkę. Czy teraz padnie strzał? Niepewność. Wszyscy stoją nieruchomo, jak sparaliżowani. Tylko jeden oficer i adiutant z koniem. Gra obozowa orkiestra. Co to za melodia? Co to za melodia? Czy to lęk sprawia, że nie mogę się poruszyć? Czy ja się zwyczajnie godzę, na wszystko, co teraz nastąpi?
Zaakceptować niepewność to przekroczyć samego siebie, pójść dalej. Dlaczego nie mogę zrobić kroku?
Pojawia się nagle silne pragnienie modlitwy za tych ludzi. Za to cierpienie. Ale nie potrafię unieść ciężaru. Nie potrafię modlić się nawet za jedną z tych osób. Ciężar nie do udźwignięcia.
Coś ściska mi gardło, łzy płyną po mokrej od deszczu twarzy.

-Gloria, gloria, gloria,
in excelsis Deo!

Już wiem, że sam nigdy nie uniósłbym tego wszystkiego.
Czy to możliwe, że cały ten ciężar ktoś już wziął na siebie?
Poprawiam plecak i raźnym krokiem ruszam w stronę moich Starych Bałut.