piątek, 30 grudnia 2011

Mar Saba

Z Betlehem do Morza Martwego jest w linii prostej 50 km. Drogami na pewno dalej, choć te znikają na mapie gdzieś pośrodku Pustyni Judzkiej. Ostatnia palestyńska wioska nazywa się Ubeidyia, nabieram wody i robię sobie zdjęcie z dziećmi prowadzącymi osiołka. Dwadzieścia kilometrów stąd mapa pokazuje punkt oznaczony jako Mar Saba, przy nim krzyż – pewnie prawosławny monastyr. Po pięciu godzinach w morderczym upale asfaltowa nitka kończy się przy bramie w murze ze zlotego piaskowca. Ubrany na czarno brodaty mnich obrzuca mnie nieufnym spojrzeniem, ale wpuszcza do środka. Jako katolik muszę mieć zezwolenie od jerozolimskiego igumena na spędzenie tutaj nocy. Mam szczęście - hasło „pielgrzymka do Asyżu” znowu pomaga znaleźć schronienie. Kamienny monastyr częściowo wykuty w skałach od V wieku jest domem pustelników i mnichów. Stąd pisał listy do bizantyjskiego cesarza Leona III Jan Damasceński, w których bronił kultu chrześcijańskich ikon. Jaskrawo kolorowe wizerunki Maryi, apostołów i świętych pokrywają ściany kaplic. Pod posadzkami spoczywają mnisi, podobno niektórzy cały czas wydzielają woń kwiatów.


Noc w klasztorze na pustyni to doświadczenie ciszy. Gdy leżę na kamiennym tarasie z rękami pod głową, gwiazdy zbliżają się do mnie.
O piątej rano wyruszam w stronę Morza Martwego. Mnich przy bramie przerywa lekturę żeby mi otworzyć, z amerykańskim akcentem pytając dokąd idę. Gdy wyjaśniam, kiwa głową i pyta czy znam książkę „Opowieści pielgrzyma”. Od Jerozolimy niosę ją ze sobą w plecaku, choć dotąd jeszcze do niej nie zajrzałem.
W poprzednim życiu mial na imię Jim, mieszkał w Nowym Jorku.
Wzdłuż głębokiego koryta Cedronu kieruję się na wschód. Mam półtora litra wody i czuję lekki niepokój gdy patrzę jak nad pustynią wstaje słońce.
Niebo jest doskonale błękitne, wczesna pora dodaje mu świeżości i głębi. Tylko jedna mała chmurka zawisła nad horyzontem. Niepewność.

W tradycji rabinicznej Księga Koheleta czytana jest w Szabat przypadający podczas święta Sukot, które jest wspomnieniem 40-letniej wędrówki Izraelitów przez pustynię. Jest to okres o wyjątkowej wymowie. Nietrwałość ludzkich siedzib – sukot (szałasów) – w których wówczas Żydzi przez siedem dni przebywają, studiują Torę, spożywają posiłki i śpią, ma przypominać namioty, w których żyli na pustyni przed wejściem do Erec Israel, oraz kruchość i zmienność ludzkiej egzystencji.
Analogia ta ukazuje wędrówkę, jaką jest życie każdego człowieka, jako ciąg zdarzeń, często dla niego niezrozumiałych, lub wręcz tragicznych, nad którymi czuwa jednak stale Boża Opatrzność.
Łaciński przekład biblii nadał słowom Koheleta raczej pesymistyczny wydźwięk: „vanitas vanitatum” (pustka, marność), sugerując brak jakiejkolwiek absolutnej wartości w życiu człowieka. Nawet Czesław Miłosz, dokonując tłumaczenia Koheleta, dwie trzecie przedmowy do tego dzieła poświęcił zagadnieniu „marności nad marnościami”.
Oryginał hebrajski używa w tym miejscu słów hawel hawalim. Słowo hawel oznacza dym, opar, coś mglistego, a jednocześnie coś ulotnego, zmiennego, nieuchwytnego. Hawel ma pewną cechę wspólną ze słowem ruach – oba terminy mają znaczenie podwójne. Ruach w najprostszym znaczeniu to wiatr, ale oznacza także tchnienie, powiew. Ten sam, w którym Eliaszowi objawia się Bóg po wichrze, trzęsieniu ziemi i ogniu:
"A po ogniu cichy łagodny powiew" (I Ks. Król. 19, 11-13).
Najnowsze opracowania ekumeniczne Koheleta w miejsce zwrotu „marność nad marnościami” (marność to coś bezwartościowego, pustka, a nawet nicość) tłumaczą hawel hawalim jako „daremna ulotność”, jakby Kohelet chciał powiedzieć: Wszystko mija, światu na imię „przemijanie”, do niczego nie warto się przywiązywać, nic co ziemskie nie ma znaczenia w obliczu niewzruszonej stałości i mocy Tego Który Jest.
Na pustyni Bóg objawił się Mojżeszowi jako chmura, za którą codziennie podążali Izraelici. Ulotność i zmienność chmury, to właśnie hawel, któremu tak trudno było podporządkować się Żydom w drodze do Ziemi Obiecanej.

Czy ja potrafię podążać za moim hawel – ruach? Czy w trudnym znaku cierpienia w samotności, odrzucenia i bólu, potrafię zaakceptować zmienność i nietrwałość mojego losu, zdać się na Opatrzność i w miejsce zabezpieczeń, o które dotąd zabiegałem, postawić wolę Boga, pójść za Nim aż na skraj zaparcia się się samego siebie, odrzucić wszystko, czym byłem dotychczas i iść, iść dalej, iść aż brzmienie trudnych pytań i wyrzutów zostanie zastąpione przez proste dżwięki odnalezionej codzienności?

Na hawel nic nie mogę poradzić. Ale przecież choć kres życia jest taki sam dla każdego, to bilans tego życia bywa różny. Bóg stwarzając człowieka powołał go do drogi która nie jest bezcelową wędrówką, samym zbieraniem doświadczeń. Ta droga ma cel, którym jest spełnienie. Kto nie uzna tego celu, będzie umierał od jadu skorpionów i żmij, jak zbuntowani Żydzi. Jak zatem mimo hawel człowiek ma osiągać szczęście? Gdzie ono mieszka? Jak reagować na hawel, gdy znika ostatnia nadzieja, jak wypełniać wolę Boga w naszym życiu, ów najlepszy dla nas plan, skoro każdy krok zdaje się prowadzić w otchłań? Gdyby człowiek ugiął się pod ciężkim doświadczeniem, jakie często daje zmienność i ulotność życia na ziemi, musiałby odrzucić wszystko i zatracić się w rozpaczy albo w odosobnieniu oddawać się tylko ascezie i umartwieniu. Jednak nie tego chce dla człowieka Bóg.
Kohelet nie daje na te pytania odpowiedzi, otwiera je tylko dla nas, abyśmy – wiernie podążając za naszym hawel-ruach – nigdy nie tracili z oczu Chmury, która ma nas zawsze prowadzić, aż do Ziemi Obiecanej.

wtorek, 20 grudnia 2011

wigilia

Maturę zdawaliśmy podczas obrad Okrągłego Stołu. Na naszych oczach padał Mur Berliński, odchodził komunistyczny reżim i dwubiegunowy podział świata. Mój Tato, pułkownik pilot LWP odszedł na emeryturę tuż przed stanem wojennym. Milczał widząc zmiany zachodzące w świecie. Jako młody chłopak był ministrantem, jego ojciec zginął z rąk UB tuż po wojnie, ale w naszym domu nie mówiło się o Bogu. Do Katedry, nie rozumiejąc do końca dlaczego, zabierałem się z kolegami z pół-legalnego jeszcze wtedy NZSu, do którego zostałem przyjęty gdy zdałem na Wydział Lekarski AM. Nie znałem na pamięć słów "Ojcze nasz..." ale śpiewałem w wielkim tłumie trzy zwrotki "Ojczyznę wolną...". Dostaliśmy paszporty. Świat otwierał się tysiącem nowych dróg...

W 1991 roku przerwałem studia medyczne na drugim roku i wyjechałem do Singapuru. Okazja żeby podjąć ciekawą pracę jako handlowiec w egzotycznym kraju pojawiła się w momencie, gdy wypalony monotonią nocnego zakuwania fizjologicznych procesów bardzo boleśnie przeżywałem miłosny zawód. Choć tak naprawdę ciągle desperacko czegoś szukałem i nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca. Spełniałem warunek dobrej znajomości języka angielskiego więc od razu się zdecydowałem. Moje szarpanie z życiem zaczynało się na dobre...

Praca okazała się niewypałem, ale będąc już tysiące kilometrów od Polski postanowiem poszukać jakiegoś zajęcia na własną rękę. Tak trafiłem do ludzi, którzy kupowali w Singapurze kamery i aparaty fotograficzne i przewozili je do Indii po to, żeby tam sprzedać towar z dużym zyskiem. Był to przemyt ale ryzyko utraty towaru nie było wysokie, za to zarobek bardzo dobry, zwłaszcza że z początku nie musiałem inwestować własnych pieniędzy, których przecież nie miałem. Tak zaczęła się moja przemytnicza przygoda w Azji, która miała potrwać kilka lat. Oprócz Indii latałem do Nepalu, Pakistanu, Bangladeszu i Japonii. Oprócz elektroniki z czasem zacząłem przemycać kamienie szlachetne, złoto i pieniądze. Coraz bardziej wciągał mnie przemytniczy proceder, a ja - nie mając żadnego fundamentu ani celu - poddawałem mu się niemal bezkrytycznie. Czasem tylko, gdy mocno zakrapiane alkoholem imprezy przybierały zbyt drastyczne wymiary, przychodziły momenty zastanowienia: Co ja tutaj robię? Do czego to prowadzi?
Częste loty do różnych krajów wymuszały z czasem fałszowanie paszportów, wiz i biletów. Stałem się częścią międzynarodowego gangu, który na przemycie zarabiał duże pieniądze, zatrudniając ludzi do latania oraz fałszerzy dokumentów. Zagłuszałem sumienie tłumacząc sobie, że przecież nie popełniam żadnego przestępstwa wobec mojego kraju i że to tylko potrwa jakiś czas, aż dorobię się na tyle, żeby wrócić do Polski i coś zacząć. Jednak moja przemytnicza kariera trwała nadal, a imprezy i alkohol tłumiły stres i strach przed wpadką.

Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, mogło to być w 1993 roku, poleciałem z kamerami i złotem do New Delhi. Po dwóch dniach miałem odebrać zapłatę od Manchandry, lokalnego biznesmena i wrócić do Singapuru, gdzie wspólnie z kolegami mieliśmy wyprawić Święta. Prowadząc taki ryb życia nikt nie ujawniał się z myślami o Bogu, ale święta, zwłaszcza tak daleko od kraju i bliskich, napawały nas dziwną nostalgią i chyba czymś w rodzaju skruchy. Wszyscy mieliśmy nie więcej niż 25 lat i całe życie przed sobą, ale Wigilia była czasem dla nas ważnym, jakimś momentem refleksji. Ktoś nawet sprowadził z Polski opłatek, miały być polskie potrawy. Singapur leży na równiku, ale po Orchard Road, głównej handlowej ulicy miasta, chodziły wielkie Mikołaje w czerwono - białych ubraniach, a choinkowo-śnieżne dekoracje przypominały przedświąteczny nastrój w Polsce za którą tęskniliśmy.

W Indiach nie obchodzi się Bożego Narodzenia. Może poza nielicznymi kościołami i skupionymi wokół nich wspólnotami chrześcijan. Powrót do Singapuru opóźnił mi się z uwagi na przedświąteczny ruch. Okazało się, że jedyna szansa, żeby wyrwać się z Delhi było wykorzystanie biletu kolegi na połączenie liniami KLM. Używając specjalnego tuszu potrafiłem zmienić nazwisko na blankiecie biletu, ale nie miałem w paszporcie pieczątki przylotowej z odpowiednią dla tego biletu datą. Wracałem z dużą ilością pieniędzy ukrytą w podwójnym dnie walizki i nie mogłem pozwolić sobie na kolejne ryzyko fałszowania pieczątki w paszporcie. Jednak to była jedyna szansa żeby wyrwać się z Indii i nie spędzić świąt samotnie w lotniskowym hotelu.
Długo rozważałem swoją sytuację i możliwe z niej wyjścia. Żeby mieć w paszporcie odpowiednią pieczątkę musiałbym ją stworzyć od początku, z odpowiednią datą przylotu, a prawdziwą pieczątkę wlotową "zamknąć" stawiając przy niej stempel wylotowy. Obie brakujące pieczątki mogłem tylko narysować ołówkiem. Wydawało się to szaleństwem, ale szaleństwem była większość rzeczy, które robiliśmy wtedy w Azji.
Ryzykowałem swoje bezpieczeństwo (do dwóch lat więzienia za przemyt) i powierzone pieniądze. Ale bez ryzyka groził mi przymusowy pobyt w bezosobowym hotelu i samotna wigilia w obcym kraju. Zaryzykowałem nie mówiąc nic moim mocodawcom.
Przy kontroli paszportowej na lotnisku Indiry Ghandi umiałem przyjąć maskę znudzonego turysty, ale potężny stres musiałem szybko odreagować w samolocie dużą ilością alkoholu.
Jesteś szaleńcem - powiedziałem sobie przed zaśnięciem w wygodnym fotelu, gdy kładąc się na skrzydło boeing 747 pokazał w iluminatorach rozciągnięte po horyzont światła stolicy Indii. A więc po raz kolejny mi się udało.

Do wigilijnej kolacji oprócz pierogów i barszczu Knorr koledzy oczywiście postawili alkohol w kilku gatunkach. Siedzieliśmy pod palmami na basenie naszego kondominium przy East Coast, ubrani w kwieciste krótkie spodenki i koszulki z firmowych sklepów. Nie miałem ochoty na alkohol. Pomyślałem o moich rodzicach siedzących przy wigilijnym stole w zaśnieżonej Polsce. Bardzo zatęskniłem za czymś nieokreślonym. Może była to melodia zasłyszanej kiedyś kolędy, a może zwyczajne, proste życie w mojej ojczyźnie, od którego stale uciekałem nie wiadomo dokąd.

sobota, 17 grudnia 2011

wyruszyć

Sto przyczyn wzywa żeby wyruszyć w drogę. Chcesz zgłębić siebie samego, spotkać niewiadome. Zetknąć się z wiarą w czystej postaci. Idziesz bo jesteś młody i nic nie wiesz o życiu. Bo pragniesz chrzęstu żwiru pod stopami. Idziesz, bo jesteś stary i musisz coś zrozumieć zanim będzie za późno. Idziesz, bo linia horyzontu układa się we wzór, który pamiętasz z dziecinnego snu, gdy jeszcze nic nie krępowało twojej odwagi. Droga nie jest ucieczką, gdy przestajesz spoglądać za siebie i gdy nie zaprząta cię to, co będzie jutro. Droga ma swój cel, ale każdy krok otwiera jeden czas, czas teraźniejszy. Czas zdumiewania się prostymi odkryciami, zachwytu nad świeżością błękitów i zieleni. Twoje serce drży jeszcze jak liście mijanych topoli, lecz zaraz biegnie z odwagą w wysoki błękit, a ty nucisz piosenkę, której słowa sam układasz do starej melodii:
- Gdzie spał będę – teraz nie wiem, noc się zajmie mym noclegiem!
Szlak prowadził przez Palestynę, Cypr, Turcję, Bałkany i Włochy do rozświetlonej południowym słońcem Umbrii, gdzie wyniesiony ponad winnice i oliwne gaje, rozłożony na zboczu Monte Subasio trwa kamienny Asyż. To tutaj osiem wieków temu samotna dusza, dotknięta łaską oczyszczenia, na swoich skrzydłach podniosła świat ze zgliszczy zwątpienia ku nowemu życiu. Z tego miejsca wyruszali heroldowie w habitach koloru ziemi żeby na nowo głosić Europie największą prawdę objawioną człowiekowi: że miłość pokonała śmierć.

wtorek, 13 grudnia 2011

Grudzień

W grudniu 1987 roku miałem 19 lat. Kilka miesięcy wcześniej odebrałem indeks Akademii Medycznej w Poznaniu. Moja rodzina należała do "reżimowej" Polski, bo tato był oficerem lotnictwa, a ja przeżywałem rozdarcie między spokojem wojskowego osiedla i nadchodzącą burzą wolności. Mimo to koledzy z NZSu zgodzili się przyjąć mnie do organizacji. Chodziłem do katedry śpiewać z wszystkimi "Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie" choć Bóg był wtedy dla mnie tylko tajemniczym i odległym bytem. W rocznicę stanu wojennego zorganizowaliśmy strajk. Chodziło o uwolnienie z więzienia naszego kolegi. Kordony ZOMO zamknęły z dwóch stron ulicę Fredry, przy wyjściu z Collegium Maius Uniwersytetu, gdzie był Dziekanat Wydziału Lekarskiego. Wzburzony tłum studentów z megafonem mógł liczyć kilkaset osób. Stałem tuż obok ściany pleksiglasowych tarcz. Zza przezroczystych przyłbic hełmów nie widać było twarzy ZOMOwców, ale ochraniacze na kolanach, stalowe mundury i pałki budziły lęk. Nasz megafon wykrzykiwał postulaty, a megafon z okratowanej milicyjnej nyski wzywał do rozejścia się. Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł. Wyjąłem z torby naklejkę Solidarności Walczącej z czerwoną kotwicą ukłądajacą się w literę P jak Polska i przykleiłem ją do najbliższej tarczy. ZOMOwiec zaczął zdejmować grubą rękawicę. Na tarczy pojawiła się delikatna dłoń i zaczęła niezdarnie skrobać nielegaly znak. Na palcu zobaczyłem złotą obrączkę. Nie mogąc poradzić sobie z naklejką ZOMOwiec podniósł przyłbicę żeby lepiej widzieć i wtedy nasze spojrzenia na moment się spotkały. Patrzyły na mnie przestraszone niebieskie oczy. Był niewiele starszy ode mnie.
Scenę z naklejką zobaczyli moi kledzy. Zaczęli wyjmować naklejki i naklejać na tarcze wśród triumfalnych okrzyków. Wśród ZOMOwców nastąpiło lekkie zamieszanie bo nie wiedzieli co zrobić. Stali się słupami ogłoszeniowymi ze znakiem niepodległej Polski.
Rok później zaczęły się obrady Okrągłego Stołu. Rodziła się wolna Polska.
Pamiętam, że wtedy zrobiło mi się żal tego młodego człowieka w mundurze ZOMO. Pamiętam do dziś delikatne palce z obrączką niezdarnie zeskrobujące naklejkę z tarczy i jest mi jakoś przykro.
Stan wojenny był złem. Ale złem był też dwubiegunowy podział świata. Bez rozliczenia przeszłości i kary dla winnych nie będzie prawdziwej wolności.
Ale ja nie umiem sądzić.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Europa

Jestem pielgrzymem i nie zajmuję się polityką. Niekiedy jednak polityka dogania mnie w drodze. Wtedy chcąc-nie chcąc trzeba do tematu się odnieść. Jako pielgrzym akceptuję niepewność więc nie odczuwam lęku przed tym, co mówi telewizor, ale chleb dostaję czasem od ludzi którzy lękowi ulegają. Bywa, że przy wspólnym posiłku słyszę pytania o kryzys, o przyszłość. Nie mam na nie gotowej odpowiedzi ale mam swoje przemyślenia.
Z perspektywy samotnej drogi, gdy cisza staje się jedynym dostępnym ekspertem, widać wyraźnie że świat coraz bardziej boi o swoje bezpieczeństwo. A współczesny świat to trzech graczy: politycy, banki i konsumenci.
Jedni obwiniają dziś drugich o to, że jest źle. A że kiludziesięcioletni okres pokoju w historii Europy to ewenement, pojawia się lęk przed najgorszym. Gra polega na gromadzeniu. I zdaje się, że zwycięzcą ma zostać ten, kto w chwili śmierci będzie miał najwięcej.

Pan poseł Bloom z Wielkiej Brytanii oświadczył niedawno w Europarlamencie, że to wina głupich polityków, że pożyczali od banków więcej pieniędzy niż otrzymywali z podatków od konsumentów i stąd rosnące zadłużenie państw i groźba bankructw. A że panstwa i ich banki centralne są zbyt duże żeby pozwolić im upaść, więc trzeba je teraz utrzymywać namawiając do pomocy tych, którzy nie maja na to żadnej ochoty. Trzymając się własnej tradycji i waluty Anglicy traktowali zawsze kontynent jako trochę dziwny świat, gdzie socjalizm co chwila bierze górę nad rozsądnym konserwatyzmem. Podobnie wyspiarze patrzą dziś na Unię Europejską. Ale polityków wybierają przecież konsumenci. Politycy są więc sumą pragnień, sprzeciwów i nadziei konsumentów, którzy z perspektywy własnego zadłużonego domu pragną przedłużenia swojego konsumenckiego bezpieczeństwa. Poseł Bloomn pomstuje na polityków, ale sam ich karmi swoim lękiem przed niepewnością jutra. Bo każdy konsument pragnie bezpieczeństwa i własnej pewności i tym ciężarem obarcza polityków, udzielając im swojego kredytu. Politycy i konsumenci z kolei zgodnie obarczają winą za kryzys banki, owe bezduszne instytucje kierowane przez żądnych zysku finansistów, powiązanych z agencjami ratingowymi, spekulantami giełdowymi i kto wie jeszcze z jakimi ciemnymi grupami.
Taki prezes banku funkcjonuje jednak w systemie tworzonym przez polityków i rynek, czyli konsumentów. Sam ma dzieci, kredyty i ciężko pracuje dając zatrudnienie wielu osobom i pewnie przeżywa swoje załamania gdy czyta, jak gazety (własność polityków i konsumentów), widzą w nim źródło zła i główną przyczynę kryzysu.

Zamieszało mi się już w głowie od tego dziwnego świata lęku i wzajemnych oskarżeń, więc będę podsumowywał.

W głowie samotnego pielgrzyma pojawiają się pytania.
Dlaczego wszyscy gracze tego teatru współczesności zajmują się wyłącznie sobą?
Dlaczego stale szukają jedynie sposobów na rozwiązanie swoich własnych problemów ekonomicznych (głównie bankierzy), polityczych (głównie politycy) i społecznych (głównie konsumenci)?
Dlaczego nikogo nie interesuje dziś DUCHOWA PRZYSZŁOŚĆ EUROPY, przyszłość nas wszystkich, tylko stale słychać debatę o przyszłości systemów emerytalnych, struktur politycznych i rynków?
Dlaczego człowiek zapomniał o swoim wymiarze duchowym, który kształtował jego tożsamość od wieków? Przecież nawet sen o wspólnej Europie zaczął się od WARTOŚCI, a nie od rynku. Ktoś jeszcze pamięta nazwiska Schumanna i Adenauera?
Gdy myślimy tylko o sobie - na krótko zaspokajamy swoje egoistyczne pragnienie bezpieczeństwa, ale chwilę potem egoizmy szukających własnego bezpieczeństwa polityków, konsumentów i bankierów obrastają gigantyczną konstrukcją biurokracji, partykularnych interesów i korupcji. I ta konstrukcja właśnie się chwieje. Taka jest dzisiaj Europa. Kontynent utraconego bezpieczeństwa i rosnącego lęku.
Może już czas postawić pytanie o jej duchową przyszłość, o duchową przyszłość nas wszystkich?
To prawda, że pielgrzym niczego nie posiada. Ma luksus ciszy, więc stać go na takie rozważania. Ale jest wolny, dlatego nie musi nikogo przekonywać do tego, w co wierzy. Może więc dzielić się swoim doświadczeniem i stawiać pytania. Także we własnym interesie.

Może powrót do wspólnych wartości, które budowały ten kontynent i dawały jego mieszkańcom poczucie tożsamości w bogactwie różnorodności - jest perspektywą, która usunie lęk o moje własne bezpieczeństwo, bo zacznę je dzielić z tymi, których przestałem oskarżać?
Wymienię cztery prymaty, których zaakceptowanie przez wszystkich może przynieść zmianę na lepsze:
1. Człowiek przed rzeczą
2. Być przed mieć
3. Etyka przed techniką
4. Miłosierdzie przed sprawiedliwością.

Dla tych, których razi słowo “Miłosierdzie”, zastąpię je słowem “przebaczenie”.
Wyjdzie na to samo. Przebaczmy sobie nawzajem i zacznijmy budować razem przyszłość wolną od niesprawiedliwości i lęków. Wtedy zaczną się rozwiązywać problemy egoizmów energetycznych, konfliktów etnicznych i kulturowych, zniknie lęk Zachodu przed islamem. Fantazjuję? Nie tak dawno temu wyruszyłem bez pieniędzy z Jerozolimy do Asyżu. Na piechotę i bez namiotu w 105 dni przeszedłem trzy i pół tysiąca kilometrów przez 9 krajów. To dopiero była fantazja! Największym zaskoczeniem byli szlachetni, otwarci i życzliwi muzułmanie, których tak obawia się mój poczciwy, zadłużony, otyły i starzejący się Zachód.

Gdy człowiek odzyskuje zagubioną kiedyś tożsamość, wtedy droga sama się zaczyna prostować i doświadczając tego, kim jest naprawdę, zaczyna wierzyć w swój cel. Wyrusza mu na spotkanie bo odzyskał wiarę dzieciństwa i siły młodości.
Nie mówię o niczym innym jak o moim doświadczeniu pielgrzymowania. Dowiedziałem się kim jestem i dostrzegłem cel. Teraz całkowcie mu się poświęcam. Już wiem, że aby pozbyć się lęku trzeba znowu uwierzyć w to, co przede mną.
I wierzę, że Europę czeka to samo.