wtorek, 15 marca 2011

Szli

“Szli i szli. Szli sto mil, jeśli było trzeba,
spali na trawie, klękali w błocie.
Przychodzili modlić się do Boga
ze swym Papieżem, przybywali,
podnosili ręce z krzyżami,
z różańcami i symbolami. Śpiewali…”,

- pisał dziennikarz “The Sunday Times” relacjonując jedną z pielgrzymek Jana Pawła II do Polski. Tak w czasach papieskich pielgrzymek widział nas świat. Tak widziała Polskę i Polaków Europa, dla której nasz kraj zawsze był odległą i mało znaną rubieżą, budzącą niepokój swoją nieprzewidywalnością, niepokój pomieszany od czasu do czasu z podziwem dla odwagi mieszkających tu ludzi, którzy gotowi byli dźwigać brzemię trudnych czasów, często nie tylko we własnym interesie.

Jak Polska i Polacy postrzegani są w Europie dzisiaj, siedem lat po przystąpieniu do Unii Europejskiej? Czy wtopiliśmy się już w europejską strefę socjalnego dobrobytu i biurokratycznego porządku? Czy nasze europejskie i chrześcijańskie wartości, którymi żyliśmy nad Wisłą od wieków, dzielimy teraz z krajami, w których coraz częściej moralne dylematy rozstrzygane są głosami liberalnej większości, pogodzonej z tym, że postęp musi nieść ze sobą odchodzenie od nauki Chrystusa?

Nie bójmy się posądzeń o to, że jesteśmy nienowocześni, że reprezentujemy naiwną, ludową pobożność. Nie bójmy się, gdy ktoś mówi o nas “kremówkowi katolicy” albo zarzuci, że wszędzie niesiemy Madonny. Nie bójmy się oskarżeń, że obca jest nam współczesna, rozwinięta teologia, że jesteśmy konserwatywni z własnej wygody zamkniętych na zmiany we współczesnym świecie umysłów. Fundmentem Kościoła pozostanie Chrystus i świadectwo życia tych, którzy najwierniej mu służyli: Franciszka z Asyżu, Jana od Krzyża, brata Alberta, Karola de Foucauld, Matki Teresy z Kalkuty. Jan Paweł II staje jako kolejna postać w tym szeregu.

Pontyfikat papieża przypadł na szczególne czasy przełomu, ekspansji internetu, nasilenia globalizacji i upadku dwubiegunowego podziału świata.
W czasach rosnącego rozdarcia między duchem i materią, między “być” i “mieć”, między etyką i techniką, jego silny głos w obronie każdego życia, godności każdego człowieka i nienaruszalności fundamentów chrześcijańskiej moralności, nie podobał się wszystkim. Przez niektórych określany jako zbyt twardy konserwatysta, przez innych krytykowany jako zbyt liberalny reformator, ze swoją wielka moralną intuicją i bezkompromisowością chrystusowego świadectwa przyczynił się do obalenia komunizmu, mając jednocześnie odwagę potępiać wynaturzenia kapitalizmu.
Rzucając most porzez szczelinę w świecie rozpadającym się na biedę i bogactwo wołał o powrót do dialogu ponad podziałami, wierząc głęboko że to egoizm i bezrefleksyjna konsumpcja prowadzą do niesprawiedliwości społecznej i konfliktów podsycanych sporami o wyższość “jedynych słusznych” doktryn i wizji.
Najwięcej spośród swoich poprzedników zrobił dla dialogu międzyreligijnego, niejednokrotnie wyprzedzając swój czas i pozostawiając pytania o teologiczne interpretacje takich gestów jak wejście papieża do meczetu czy wspólna modlitwa w gronie przedstawicieli religii pozachrześcijańskich.
Przyjaciel dzieci, młodzieży i prostych ludzi, zawsze blisko chorych i cierpiących, łączył prostą, ludową i maryjną pobożność z mistycyzmem głębokiego zawierzenia i heroicznym zmaganiem się z własną słabością. Zarzucano mu, że wyświęcił największą w historii liczbę świętych, ale podziwiano go za największą w historii ilość odbytych pielgrzymek. Miłośnik sportów, aktor, poeta, filozof, kapłan, a nade wszystko dobry człowiek wrażliwy na potrzeby i cierpienia innych.

Kiedyś nam się wydawało, że Polska zmieniła się, bo tutaj urodził się papież. Dziś doświadczamy, że papież przyszedł na świat właśnie tutaj, bo ta ziemia jest taka. Łagodna i romantyczna słowiańszczyzna, ziemia tolerancji i wielowiekowego współistnienia różnych kultur, kraj który ponad własny wzost kosztem innych stawiał spokojne życie w harmonii z naturą. W tym kraju urodziła się apostołka Bożego Miłosierdzia, Faustyna Kowalska. Tutaj rozpoczął się koszmar II wojny światowej. Tutaj, ocalając współwięźnia, wybrał śmierć w głodowym bunkrze Maksymilian Kolbe. I tu nastał świt nowego porządku Europy i świata wolnego od globalnego antagonizmu dwóch wrogich sobie systemów.
Z tego miejsca, za stale słyszalnym głosem naszego rodaka, wychodzi teraz znowu promień nadziei dla świata.

Podczas konsekracji sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach Jan Paweł II, zawierzając Polskę i świat Bożemu Miłosierdziu, powiedział:

Jak bardzo dzisiejszy świat potrzebuje Bożego miłosierdzia! Na wszystkich kontynentach
z głębin ludzkiego cierpienia zdaje się wznosić wołanie o miłosierdzie. 
Tam, gdzie panuje nienawiść i chęć odwetu, gdzie wojna przynosi ból i śmierć niewinnych, potrzeba łaski miłosierdzia, które koi ludzkie umysły i serca, i rodzi pokój. Gdzie brak szacunku dla życia i godności człowieka, potrzeba miłosiernej miłości Boga, w której świetle odsłania się niewypowiedziana wartość każdego ludzkiego istnienia. Potrzeba miłosierdzia, aby wszelka niesprawiedliwość na świecie znalazła kres w blasku prawdy.
Dlatego dziś w tym sanktuarium chcę dokonać uroczystego aktu zawierzenia świata Bożemu miłosierdziu. Czynię to z gorącym pragnieniem, aby orędzie o miłosiernej miłości Boga, 
które tu zostało ogłoszone przez pośrednictwo św. Faustyny, dotarło do wszystkich mieszkańców ziemi
i napełniało ich serca nadzieją. Niech to przesłanie rozchodzi się z tego miejsca na całą naszą umiłowaną Ojczyznę i na cały świat. Niech się spełnia zobowiązująca obietnica Pana Jezusa, że stąd ma wyjść "iskra, która przygotuje świat na ostateczne Jego przyjście". Trzeba tę iskrę Bożej łaski rozniecać. Trzeba przekazywać światu ogień miłosierdzia. W miłosierdziu Boga świat znajdzie pokój, a człowiek szczęście! To zadanie powierzam wam, drodzy bracia i siostry, Kościołowi 
w Krakowie i w Polsce oraz wszystkim czcicielom Bożego miłosierdzia, którzy tu przybywać będą 
z Polski i z całego świata. Bądźcie świadkami miłosierdzia!
Boże, Ojcze miłosierny, który objawiłeś swoją miłość w Twoim Synu Jezusie Chrystusie, 
i wylałeś ją na nas w Duchu Świętym, Pocieszycielu, Tobie zawierzamy dziś losy świata i każdego człowieka. Pochyl się nad nami grzesznymi, ulecz naszą słabość, przezwycięż wszelkie zło, pozwól wszystkim mieszkańcom ziemi doświadczyć Twojego miłosierdzia, aby w Tobie, Trójjedyny Boże, zawsze odnajdywali źródło nadziei. Ojcze przedwieczny, dla bolesnej męki i zmartwychwstania Twego Syna miej miłosierdzie dla nas i całego świata! Amen.

Wyprzedzając swój czas pozostawił niedokończone dzieło, do którego pogłębiania i rozwijania zaprasza dzisiaj nas, całą ludzką rodzinę postawioną wobec pytań o przyszłość naszego wspólnego domu.

Idąc w pielgrzymce pokoju z Fatimy, Moskwy i Jerozolimy, pragniemy za naszym rodakiem przypomnieć światu, że pokój i sprawiedliwy rozwój dla świata możliwe są tylko przez zwrócenie się do Bożego Miłosierdzia.

poniedziałek, 14 marca 2011

Cud

Tydzień temu na wieczorze filmowym u łódzkich dominikanów „w Kamienicy” obejrzeliśmy stary film Rosseliniego pt. „Mesjasz”. Wstęp wygłosił pewien filmoznawca, który podczas seansu czytał listę dialogową, bo kopia chyba nie pochodziła z oficjalnego obiegu dystrybucyjnego.
Film inny od dotychczas obejrzanych przeze mnie przedstawień historii zbawienia, bo ukazywał wszystkie sceny z zaskakującą prostotą, bez patosu, którego nie potrafi się ustrzec wielu „barokujących” filmowców.
Pozostając wierny tekstom ewangelicznym Rossellini ukazuje życie Jezusa w całej prostocie, unikając emfazy w przedstawianiu cudów na rzecz pokazania Jego osoby w trakcie codziennych zajęć i pracy, podróży, zwykłych rozmów. Ogląda się go prawie jak doument. Obrazy są bardzo realistyczne i pozbawione ozdobników. Na plan pierwszy wysuwa się przez to znaczenie słów wypowiadanych przez Chrystusa.

Szczególna jest scena chrztu Jezusa w Jordanie. Widać gromady ludzi na obu brzegach rzeki (są czerwone płaszcze rzymskich żołnierzy i proste okrycia wieśniaków, a także celnicy i z boku grupa kapłanów w białych tałesach) jakby obserwujących, albo jeszcze się wahających. Pośrodku rzeki stoi zanurzony po pas brodaty człowiek, który z misy leje wodę na głowę kolejnych osób, które odważyły się zostawić na brzegu płaszcze i wejść do wody.
W pewnym momencie wśród tłumu na brzegu daje się dostrzec pewien ruch. To jeden z ludzi zrzuca wierzchnie ubranie i przechodząc między innymi wkracza do wody. Ustawia się w kolejce. Gdy przychodzi jego kolej, Chrzciciel zwyczajnie nabiera wody, ale misa zatrzymuje się w pół drogi. Przygląda się chwilę Jezusowi i spokojnie wypowiada słowa: - To nie ja Ciebie powinienem chrzcić, lecz Ty mnie. Chrystus odpowiada, że tak właśnie ma być, wtedy Jan polewa Jego głowę, krótką chwilę patrzy za odchodzącym, po czym wraca do kolejki oczekujących. Scena trwa kilkanaście sekund, filmowana jest z pewnej odległości, nie widać nawet zbyt wyraźnie twarzy. Cały czas pokazany jest szeroki plan: ludzie po obu stronach rzeki, zarośla i trawa, a dalej piaszczysto – kamienna równina.
Jeśli ktoś oczekiwał otwierającego się nieba, zstępującego światła i potężnie brzmiącego głosu Boga, będzie zaskoczony tak jak ja byłem. Ta prosta scena jednak wcale nie przeczy cudowności wydarzeń, które rozgrywają się przed naszymi oczami.
Przeciwnie. Właśnie ta naturalność i nieingerencja w sferę nadprzyrodzoną otwiera we mnie przestrzeń dla działania Bożej łaski i pozwala dostrzec to, co naprawdę dzieje się przed moimi oczami. Oto Mesjasz, syn Boga, pozwala się ochrzcić jak zwykli celnicy, których przywiodły tu skrucha za grzechy i chęć naprawienia życia, a może zwykły lęk przed wszechmocą Elohim. Głos z nieba wskazujący Syna jest słyszalny, a obecność Ducha jest wyraźna, ale nie zarejstruje tego najbardziej nawet światłoczuły plastik filmowej kliszy. To przed czym powstrzymał się Rossellini z prawdziwą mocą rozgrywa się w moim sercu.

Podobnie jest ze sceną narodzin Jezusa. Akcent położony jest na ciszę, noc, surowość ubogiego Betlehem. Niepewność i lęk Józefa i Maryi ustępują wobec ich prostej wiary w bliskość i opiekę Boga. I znowu: zamiast radości, zachwytu i blasku gwiazdy, w świetle słabego płomienia widać klepisko, zwierzęta i nędznie ubranych pasterzy, którzy w ciszy padają na kolana. Prawie czuje się szorstkość słomy pod okryciem Dzieciątka i zapach krowiego łajna.
Tak rodzi się Bóg, król i mocarz, który przyniesie światu zbawienie. W banalnej, dotykalnej dla każdego szarości.
Dziwne to wydarzenie, tak jak dziwna będzie nauka człowieka, który poniesie na Golgotę moje zawahanie i wątpienie w cudowną moc zwyczajności.

Bóg potrafi korzystać ze środków bogatych, pozwala budować wspaniałe świątynie, pisać teologie i rozwijać wspaniałą ofertę rekolekcji. Ale teraz widzę go wyraźnie w niepozornej codzienności. W tych szarych doświadczeniach, od których najchętniej uciekłbym na wyżyny duchowych uniesień. On jest tutaj ze mną teraz. Tak jak był wtedy tam, wśród zwyczajnych ludzi. Jest w każdym momencie, cały czas. Czy ja potrafię dostrzec ten cud?

środa, 9 marca 2011

Śnieg

Na pielgrzymim szlaku spotkałem człowieka, który znał pewną zakonnicę z Sahary. Zakon, do którego należała miał kontemplacyjną regułę, ale utrzymywała się tak jak ludzie na pustyni, pasąc kozy i uprawiając zboże (opowiadał, że jeden kłos od drugiego jest tam oddalony o 20-30 cm), okresowo żyjąc pod namiotami, gdy razem z Tuaregami przemieszczała się w poszukiwaniu wody.

Siostra znała osobiście zabitych w Agierii mnichów, o których opowiada fim pt. "Ludzie Boga". Ma zdjęcia z okresu, gdy jeszcze żyli. Pokazywała też pewien szkic narysowany przez jednego z nich. Była to postać św. Karola. Na drugiej stronie szkicu jeden z braci napisał po francusku kilka krótkich wierszy.
Biorąc pod uwagę los, jaki ich spotkał, wiersze te mają niezwykłą wymowę.

,,ofiara Jezusa
przechodzi między mymi rękoma

Idę tam dokąd idzie Jego życie
Odchodzę...

Tymczasem, Bracia, skoro jest Miłość
Zostaję..."

Poruszającym momentem filmu jest scena, gdy bracia decydują, że nie uciekną do Francji i razem siadają do ostatniej kolacji, jakby przeczuwając co ich czeka i godząc się na ten los. Tym razem, inaczej niż każdego wieczoru, nie czytają przed posiłkiem duchowej lektury, tylko jeden z braci włącza kasetę z muzyką Czajkowskiego. Początkowo wszyscy się uśmiechają na ten pomysł, ale po chwili po twarzach płyną im łzy. Wiedzieli że zginą i już nie musieli formować się przez lekturę duchową, byli bowiem już uformowani.

Ostatnia scena filmu zaskoczyła mnie tym, jak mało była afrykańska, jak mało rzeczywista.
Islamscy bojownicy razem z mnichami idą na miejsce egzekucji. Idą wydeptując ścieżkę w świeżym śniegu. I nie wiadomo kto kogo prowadzi.

Choć wasze grzechy będą czerwone jak szkarłat, jak śnieg zbieleją (Iz 1,18)

środa, 2 marca 2011

labirynt

W labiryncie podziemnych przejść pod Dworcem Centralnym w Warszawie często można spotkać bezdomnych. Z tłumu pędzących Warszawiaków oprócz wyglądu i zapachu wyróżnia ich spokojne tempo, tak obce temu miejscu. Nie spotkałem jeszcze bezdomnego, który by się gdzieś spieszył. Obładowani reklamówkami stąpają powoli, czasem kuleją, zmierzając w sobie tylko wiadomym kierunku. Alkohol to bliski towarzysz zimna i smutku, dlatego część z nich to zwykli naciągacze, ale niektórzy w swoich starych płaszczach przepasanych sznurkiem, ciągnący wózki z puszkami i gazetami, wyglądają na wędrowców oddanych swojej tajemnicy, całkowicie obcej i niezrozumiałej dla eleganckich przechodniów trzymających przy uszach swoje smartfony. Przeganiani przez ochroniarzy coraz trudniej odnajdują miejsca, gdzie mogliby spokojnie stanąć i żebrać. Bezdomni nie pasują do wizerunku metropolii przygotowującej się do piłkarskiego festiwalu Euro 2012, dlatego wyremontowany dworzec pewnie zostanie dla nich wkrótce zamnięty.
Spiesząc się trzy dni temu z pociągu na tramwaj, szybkim krokiem przechodziłem jednym z korytarzy tego podziemnego labiryntu. Hulają tam mroźne przeciągi, a że tego dnia panował dziesięciostopniowy mróz, podziemia dworca były szczególnie mało przytulne. Tuż obok restauracji Mc Donald's zauważyłem bezdomnego. Poznałem go po reklamówkach i znoszonym ubraniu, kompletowanym z darów w punktach opieki społecznej. Coś w jego wyglądzie zwróciło moją uwagę. Gdy nasze spojrzenia na moment się spotkały, mimowolnie zwolniłem kroku żeby przyjrzeć mu się uważniej. Wyglądał na trzydzieści kilka lat. Nie był pijany, wyglądał nawet dość schludnie, tylko z oczu wyglądał mu wielki smutek. Nie była to typowa dla większości bezdomnych beznadzieja i apatia, tylko głęboki żal i zagubienie. Wyglądał na przestraszonego, choć równie dobrze mógł świetnie grać swoją rolę i w ten sposób wzbudzaną litością zarabiać na alkohol. Wykorzystał moment gdy znalazłem się blisko i odezwał się prawie szeptem:
- Dostanę coś na jedzenie?
Zatrzymałem się żeby sięgnąć do portfela.
- Nie mam wiele, ale coś znajdę. Pod warunkiem, że wydasz to na jedzenie.
- Tak, jestem głodny. Nie piłem dzisiaj.
- Od dawna jesteś w drodze?
- Trzy lata.
Słowa brzmiały szczerze. Jego oczy przybrały jeszcze bardziej żałosny wyraz. Pomyślałem, że jeśli to gra obliczona na wzbudzenie współczucia, to dobrze mu wychodzi.
- Gdzie dzisiaj będziesz spał?
- Normalnie, gdzieś na klatce.
Włożyłem mu w dłoń pięciozłotową monetę.
- ...Ale złożyłem do gminy podanie o lokal socjalny, czekam na odpowiedź.
Mówiąc spojrzał na zawartość dłoni i w oczach pojawił mu się przelotny błysk, jakby naprawdę uwierzył, że jego podanie może zostać kiedyś rozpatrzone pozytywnie.
W tym momencie zrobiło mi się go naprawdę żal. Pomyślałem o setkach samotnych matek z chorymi dziećmi, o niepełnosprawnych i innych poszkodowanych przez los, którzy czekają latami na przydział choćby marnej klitki. Szanse młodego bezdomnego były praktycznie żadne. Przyszło mi do głowy, że ten człowiek potrzebuje dziś mojej modlitwy. Wyciągnąłem z kieszeni kurtki plastikową kartę z wizerunkiem Jezusa Miłosiernego.
- Jak masz na imię?
- Maciek.
- Proszę, to dla ciebie. Ta karta nie zadziała w bankomacie, ale daje prawdziwe wsparcie. Jeśli tylko będziesz się modlił.
Maciek chwilę przyglądał się wizerunkowi na karcie, po czym powoli podniósł kartę do ust żeby ją ucałować. Z uśmiechem, który pojawił się teraz na jego twarzy prysnął ponury obraz żałosnego nieszczęśnika. Stał teraz przede mną młody człowiek, który najwyraźniej poczuł otuchę.
- Tak, będę się modlił.
Poczułem skurcz w gardle i łzy, które wezbrały mi w oczach.
- Proszę cię, pomódl się dzisiaj za mnie – moja prośba padła prawie szeptem.
- Dobrze – odpowiedział spokojnym tonem, tak że od razu uwierzyłem, że będzie pamiętał o modlitwie.
- Trzymaj się bracie – odpowiedziałem na pożegnanie i szybko odszedłem, żeby nie zobaczył moich łez.
Po schodach wbiegłem na tramwajowy przystanek. Od razu dmuchnął mi w twarz mroźny powiew. Dziwne spotkanie – pomyślałem chroniąc twarz za kołnierzem kurtki. Dostępu do klatek schodowych bronią wszędzie domofony. Gdzie on znajdzie miejsce do spania? Po chwili uspokoiłem się. Przecież radzi sobie już kilka lat. Zacząłem w jego intencji odmawiać „Zdrowaś Mario”, gdy tuż za moimi plecami usłyszałem znajomy głos: – Przepraszam...
Odwróciłem się.
- ...Przepraszam, ale jak masz na imię? – przede mną stał Maciek z reklamówkami w rękach, zdyszany po szybkim wejściu na schody. Na jego twarzy ciągle był ten szeroki uśmiech.
- Mam na imię Roman.
Wtedy uścisnęliśmy sobie dłonie.
Gdy po chwili jechałem już w ciepłym tramwaju, modliłem się, żeby Maryja znalazła mu na noc jakieś ciepłe schronienie.
Obraz uśmiechniętego Maćka został mi w pamięci przez kilka kolejnych dni. Poświęciłem mu mszę i Eucharystię, ale wkrótce pochłonęły mnie pilne sprawy i zapomniałem o bezdomnym spod dworca centralnego. Nie mogłem przypuszczać, że kiedykolwiek dane nam będzie jeszcze się spotkać.

Po dwóch tygodniach od spotkania z Maćkiem znowu przyjechałem pociągiem do Warszawy. I znowu szybkim krokiem pokonywałem labirynt podziemnych przejść pod Dworcem Centralnym, żeby dostać się na tramwaj. Przechodząc obok restauracji Mc Donald's usłuszałem, że ktoś wykrzykuje moje imię.
Rozglądając się dostrzegłem bezdomnego, który biegł do mnie wymachując reklamówkami. Poznałem go po uśmiechu.
- Roman! Wtedy gdy się pożegnaliśmy, zmówiłem za ciebie cały różaniec.
Z trudem zbierałem myśli, sytuacja wydawała się nierealna.
- Maciek? Cieszę się. Naprawdę, to niesamowite, że się znowu widzimy. Ja też pamiętałem o tobie w modlitwie...
- Nie uwierzysz co mnie spotkało – jego uśmiech opromieniał całą okolicę – Dostałem mieszkanie!
Ostatnie zdanie prawie wykrzyczał.
Zdębiałem. Byłem zbyt zaskoczony żeby spokojnie coś odpowiedzieć. Bąknąlem tylko:
- To... niewiarygodne. Cieszę się, naprawdę. Czyli teraz masz już gdzie mieszkać...
- Tak, mam klucze. Od trzech dni tam mieszkam. Ogrzewanie jest na prąd, a nie mam jeszcze założonego licznika, więc jest zimno, siedem stopni, ale śpię pod kocami.
Patrząc na radość Maćka czułem palący wstyd, że wtedy nie uwierzyłem, żeby bezdomny mógł dostał mieszkanie od miasta. Modliłem się tylko żeby znalazł schronienie na jedną noc. Poczułem jak stojących pośród pędzącego tłumu obejmuje nas niepojęta wielkość Bożego Miłosierdzia, jak przytula nawet moją słabą wiarę. Byliśmy jak dwie zbłąkane owce, które właśnie odnalazł pasterz i przyprowadził do bezpiecznej zagrody.
Wiedziałęm co mam zrobić. Zdjąłem z ramion plecak.
- Mam coś do twojego mieszkania.
Po chwili wyciągnąłem prostokątny pakunek zawinięty w kolorowy papier.
- Pismo Święte? – wykrzyknął w uniesieniu Maciek.
- To ikona Archanioła Gabriela. Gabriel to Boży wysłannik. Zawsze jego obecność zapowiada ważne wydarzenie. Jest poświęcona. Powieś ją w mieszkaniu na widocznym miejscu i módl się do Boga za jego pośrednictwem.
Maciek patrzył na mnie w skupieniu. Chciałem rozwinąć papier, ale mnie powstrzymał.
- Odpakuję w domu – ukrył ikonę starannie pod połą kurtki. – Dziękuję!
- Nie sprzedawaj jej. Nawet jeśli bardzo będziesz potrzebował pieniędzy.
Odpowiedzią było spojrzenie, w którym widziałem wdzięczność.
- Mama pomaga mi trochę w urządzeniu mieszkania bo rentę 440 złotych będę musiał teraz poświęcić na leczenie i dojazdy do szpitala. Pojawiły się już objawy AIDS. Ale się nie przejmuję. Modlę się na różańcu.
Przestałem słyszeć jego słowa. Patrzyłem tylko na ruchy ust, z których nie schodził uśmiech.
Rozumiałem już skąd ten przydział mieszkania. Człowiek, na którego patrzyłem, nie był już spotkanym przypadkowo bezdomnym. Jego rysy i niepozorna powierzchowność ukrywały wielką tajemnicę, przed którą poczułem bojaźń, jakbym doświadczał obecności jakiejś wielkiej siły, która ma we władaniu wszystko. Bardzo zapragnąłem poddać się tej sile, być na zawsze jej posłuszny.
Zapisałem adres mieszkania Maćka i obiecałem, że kiedyś przyjdę do niego w odwiedziny.
Pożegnaliśmy się bardzo serdecznie.
Chwilę potem zabrał mnie tłum szybko płynący korytarzami podziemnego labiryntu.