wtorek, 15 lutego 2011

Hiob

Kilka ostatnich dni spędziłem w Krakowie. Zawsze gdy tu jestem odwiedzam Sanktuarium Bożego Miłosierdzia i przy grobie Faustyny modlę się za osoby, które powierzyły mi swoje intencje. Myśląc o ich problemach i cierpieniach, wracam do tego, co mam w sercu, do pytań, na które nie mam odpowiedzi.
Czasem nie rozumiem słów objawionych przez Jezusa Faustynie.
Bóg wzywa mnie do poświęcenia życia doczesnego dla prawdziwej Miłości. Jak mam to uczynić? Wiele osób deklaruje taką postawę, uważając siebe za sprawiedliwych, ale ilu z nich potrafi naprawdę pokazać to swoim życiem? Ja nie potrafię.
Nie mam szukać siebie tylko Boga! Choćby ceną było cierpienie, a wtedy odnajdę siebie prawdziwego. To wezwanie nie przystaje w żaden sposób do mojej codzienności. Mam tyle spraw, tyle własnych pragnień. Stale odwracam więc tą kolejność: - Panie pozwól mi najpierw na coś mojego.
Wezwanie Jezusa do upartego przebaczania tym, którrzy stale z lubością mnie krzywdzą, budzi mój opór i złość. Odpowiadam: - Panie, jestem tylko człowiekiem, pozwól mi na moje życie, nie jestem świętym, ani żadnym herosem, nie potrafię tak przebaczać jak Ty.
Leszek, mój przyjaciel i duchowy przewodnik, upatruje większość ludzkich problemów i trosk w "zniewoleniach", jakim ulega każdy z nas. Zniewoleniami są nałogi, powroty do więzienia, nienawiść. Ale mówi też, że zniewoleniem jest uleganie niepotrzebnym pragnieniom, złym namiętnościom, kłamanie, uciekanie. Mam w sobie wiele tych zniewoleń. Leszek mówi, że lęk i samotność przychodzą wtedy, gdy zapominamy o Bogu. Tak samo, jak osoba uzależniona od alkoholu nigdy nie zapije dopóki trwa na modlitwie. Dopóki się modli, nie jest samotna i nie
czuje prawdziwego bólu. Upadek i sięgnięcie po kieliszek przychodzi dopiero po tym, jak ustaje modlitwa.
To całe gadanie budzi we mnie złość. Czyli mam rozumieć, że cała moc przeciwstawiania się złu i zdolność rozeznawania drogi - są cały czas we mnie, tylko ja stale marnuję dawaną mi szansę?
- Są w Bogu - mówi Leszek - a On mieszka w twoim sercu.
Mam wierzyć, że to właśnie ja, przez moje odchodzenie od Boga, powoduję swoje kłopoty? Czyli to nie ja jestem za coś karany? Tylko sam sobie wymierzam karę?
Trudne doświadczenia to przejaw Jego opieki. Przychodząc w tych bolesnych momentach niestrudzenie pragnie mi coś powiedzieć... A ja co robię? Ja wolę swoje własne ambicje i modlę się o rzeczy, których potrzebuję dla siebie.
Tak jest z większością z nas. Okazuje się, że tylko przebaczanie czyści nas ze wszystkich zniewoleń. Bo dopiero gdy przebaczamy sami doświadczamy przebaczenia i "bielejemy ponad śnieg", choćbyśmy nawet zostali wtedy pozbawieni całego naszego ziemskiego posiadania, to z okazanym przez Boga przebaczeniem otrzymujemy łaskę bliskości, ponad którą nie ma już większej wartości, większego szczęścia. Zastanawiam się teraz, co ja stawiam ponad Bogiem w moim życiu. Poczucie bezpieczeństwa? Ludzkie przyjaźnie? Emocjonalny komfort dzielenia życia z drugą osobą? Uznanie w oczach przyjaciół? Ile z tego gotów jestem zostawić, żeby pójść dalej, do tej rzeczywistości, którą On ma dla mnie i do której stale mnie zaprasza?
Jeśli więc naprawdę zapragnę Boga, On pozwoli mi odnaleźć siebie. Gdy wreszcie będzie mnie stać na odwagę zostawienia tego, co mnie od Niego oddziela. To jest tajemnica nawrócenia.
Nie odkrywam niczego nowego. Podobne słowa słyszę z wielu miejsc. Mówił o tym Chrystus Faustynie i czytam o tym w Piśmie Świętym. I przyznaję, że nadal nie rozumiem tych słów. Dlaczego ich nie rozumiem?
Być może niezrozumienie bierze się stąd, że jestem częścią świata, który odchodzi od wczesnochrześcijańskiej prostoty i pod pozorem nauki, oświecenia, wchodzi tak naprawdę w mrok niewiedzy i przestaje rozumieć to, co kiedyś dla ludzi było jasne.
Obcowanie z Bogiem było dla nich naturalne. Hiob, gdy przyjaciele przekonywali go, że zbluźnił, odpowiedział im: "Jak to możliwe, skoro czuję dech Stwórcy w nozdrzach moich?". Znaczy to: Jak mogłem zbluźnić Bogu, skoro Duch Święty przebywa we mnie?
W ten sam sposób doświadczali bliskości Boga Abraham i Jakub. Rozmawiali z Nim. Kolumna obłoku i ognia, jawnie okazana łaska Ducha Świętego, była przewodnikiem ludu Bożego na pustyni. Ludzie doświadczali obecności Boga i łaski Ducha Świętego nie w snach, marzeniach i spragnionej "znaków" wyobraźni, ale prawdziwie, na jawie.
A dziś? Stajemy się coraz mniej wrażliwi na sprawę naszego zbawienia. I słów Pisma Świętego nie rozumiemy tak, jak powinniśmy. Nie szukamy łaski Bożej i nie pozwalamy jej, z hardości naszego rozumu i z pychy naszych namiętności, zamieszkać w naszej duszy. Dlatego cierpimy.
Potrzebujemy Ducha Świętego, z Nim "wszystko jest proste dla zdobywającego mądrość" (Prz. 21,11)
Wypowiedzmy więc teraz na głos słowa:
- Jezu ufam Tobie! Jezu ufam Tobie! Jezu ufam Tobie!
Duch jest teraz z nami. Bo tych słów nie można wypowiedzieć nie mając w sobie Ducha Świętego.
Panie, prawda, że jesteś tu ze mną teraz?
Jesteś.

sobota, 12 lutego 2011

dzieciństwo

Dorastałem w drodze. Przenosiliśmy się z miejsca na miejsce, bo mój tato był wojskowym pilotem i nowy adres zamieszkania w kolejnym garnizonie otrzymywał w rozkazie dowódcy. Były to czasy, gdy nikt nie wyobrażał sobie innej rzeczywistości niż ta przedzielona żelazną kurtyną. Gdzieś wysoko nad nami była nuklearna równowaga podzielonego świata, a najniżej zwykłe życie ludzi w szarzyźnie socjalizmu, choć – jak się potem dowiedziałem – na temat dostatku w jakim żyły wojskowe rodziny krążyły w Polsce legendy. Ale spragnionemu wrażeń dziecku każda rzeczywistość zawsze dostarcza atrakcji. Pewnego letniego popołudnia, a miałem wtedy dwa i pół roku, niepostrzeżenie wymknąłem się przez niedomkniętą furtkę z podwórka pensjonatu, w którym spędzaliśmy z rodzicami wakacje nad morzem. Po jednej stronie był kanał, po drugiej, za lasem i wydmami – morze. Moje zniknięcie rodzice zaobserwowali dość szybko, ale musiałem oddalić się już na znaczną odległość, bo poszukiwania nie przynosiły rezultatów. Rozpacz rodziców ściągnęła do pomocy wczasowiczów i okolicznych mieszkańców, którzy rozpoczęli metodyczne przeszukiwanie okolicy, zaczynając od miejsc najbardziej niebezpieczych. Znaleziono mnie po kilku godzinach, gdy szedłem drogą przez las z plastikowym wiaderkiem w ręku, a na pytanie kim jestem i co tutaj robię odpowiedziałem ponoć bez śladu poruszenia: - Idę na jagody.
To była moja pierwsza samotna wędrówka. Świat skrywał wiele wspaniałych tajemnic i wkrótce stałem się kolekcjonerem wrażeń zdobywanych przez podglądanie dziwnych zjawisk w otaczającym mnie świecie. A był to zadziwiający świat.
Nie byliśmy religijną rodziną. Tato jako oficer nie mógł chodzić do kościoła. Będąc małym chłopcem służył do mszy, ale powojenny ustrój dał mu społeczny awans i pomógł opuścić biedę małego miasteczka na wschodzie Polski. Może dlatego w domu nigdy nie mówiło się o Bogu. Mama pochodziła z tradycyjnej, katolickiej rodziny, ale pacierza i katechizmu uczyła mnie babcia, gdy przyjeżdżałem na wakacje do dziadków do ich dużego domu w Łęczycy. Prowadzono mnie co niedziela za rękę do kościoła, gdzie przez całą mszę walczyłem z nudą zadzierając głowę i oglądając niezrozumiały komiks na sklepieniu.
W 1978 roku przenieśliśmy się do Poznania. Byłem w trzeciej klasie szkoły podstawowej i któregoś wieczoru na naszym czarno-białym telewizorze Beryl 102 oglądaliśmy z tatą film pt. „Kierunek Berlin”. Nagle obraz zniknął nam z oczu i na ekranie pojawił się spiker telewizyjny, który poważnym głosem oznajmił, że w Watykanie wybrano nowego papieża i że został nim Polak, Karola Wojtyła. Pokazano wielki gmach z rzędem kolumn i biały dym unoszący się z komina, po czym na ekran znowu wróciła komedia o polsko-radzieckim braterstwie broni. Gdy spojrzałem pytającym wzrokiem, tato milczał. Potem nie rozmawialiśmy na ten temat, choć jakieś tajemnicze napięcie wokół tego wydarzenia dawało dziecięcemu umysłowi pożywkę do rozmyślań. Gdzieś w głębi duszy pojawiła się myśl, że stało się coś bardzo ważnego. Jakiś czas potem pojechaliśmy rowerami na całodniową wycieczkę. Celem było podpoznańskie muzeum Arkadego Fiedlera, znanego podróżnika i jednego z moich ulubionych autorów podróżniczych książek. Fiedler pisał o świecie południowoamerykańskich Indian, pełnym silnych postaci i niezwykłych przygód. Założyłem nawet Klubik Poszukiwaczy Przygód, do którego oprócz mnie należał jeszcze mój najlepszy kolega z klasy, Przemek Bukalski. Wędrowaliśmy w górę rzeki Głuszynki chcąc wytropić jej źródło, ale okazało się to daremne, bo rzeka ciągnęłą się o wiele dalej niż mogliśmy przejść przed zapadnięciem zmroku. Wtedy zacząłem opisywać w zeszycie przeżycia z moich pieszych wędrówek po okolicy. W ósmej klasie wziąłem udział w olimpiadzie polonistycznej, startując w kategorii „Przygoda i podróże” i dzięki pracy o polskich odkrywcach XIX wieku zostałem laureatem szczebla wojewódzkiego. To pozwoliło mi wybrać dobrą szkołę średnią, do której nie musiałem zdawać egzaminu z języka polskiego. Wybór padł na „Mickiewicza”, słynną poznańską „Ósemkę”. Tam nastąpiło surowe zderzenie z nową rzeczywistością, którą mieliły już wielkie koła dziejowych przemian. Już pierwszego dnia na dużej przerwie z okna toalety na drugim piętrze ktoś wysypał na dziedziniec szkoły worek ulotek. Wszyscy podnosili je z ziemi w jakimś poruszeniu i chowali do kieszeni. Zrobiłem to samo. Po raz pierwszy spotkałem się z nazwami: Szkolne Koła Oporu Społecznego, Solidarność Walcząca, Konfederacja Polski Niepodległej. Czułem niepokój, bo wiedziałem, że to był inny świat niż ten, do którego przywykłem jako dziecko dorastające na wojskowym osiedlu. Przed lekcjami większość uczniów wchodziła do kościoła, który stał po przeciwnej stronie ulicy Głogowskiej. Chyba w jakiś sposób zazdrościłem im tego poczucia przynależności do jakiejś tajemniczej tradycji, która najwyraźniej dodawała im siły przed sprawdzianami z matematyki. Po lekcji języka rosyjskiego byłem wyśmiewany za moje starania, by mówić z poprawnym akcentem. Wracając po lekcjach do domu czułem osamotnienie i rosnące rozdarcie. Z nikim jednak o tym nie rozmawiałem. Nie pasowałem do klasy konserwatywnych poznaniaków, a świat mojego taty wydawał się pociągać mnie coraz słabiej. Potrzebowałem własnego fundamentu i rozpaczliwie szukałem jakiegoś autorytetu. Dotychczas nosił stalowy mundur pilota i kordzik przy boku, ale zacząłem dostrzegać w nim rodzaj niepewności, bojaźni, nie pasującej do obrazu wspaniałego rycerza. Poza łzami mojej mamy nic nie świadczyło o tym, że to coś złego, ale mój tato pił. W samotności czytałem Marksa i Dostojewskiego, a zaraz potem literaturę z „drugiego obiegu”, przemycaną do domu i ukrywaną przed rodzicami za książkami na regale. Wkrótce zacząłem sięgać po książki z dziedziny duchowości i religii, chcąc zaspokoić rosnący głód tej mistycznej przygody, którą na początku lat osiemdziesiątych żyła już cała Polska, a na imię jej było „Solidarność”.