czwartek, 23 grudnia 2010

tarcie

W siódmej klasie podstawówki na lekcji fizyki dostaliśmy zadanie polegające na opisaniu jak wyglałby świat gdyby nie istniało zjawisko tarcia. Tekst objętości jednej strony w zeszycie miał opisać świat urządzeń nie podlegających zużyciu, łożysk nie ulegających ścieraniu, opon, które nie łysieją itd. Lubiłem pisać, więc ochoczo zabrałem się do tego ciekawego zadania, ale już po chwili stwierdziłem, że nie potrafię nawet zacząć. Każdy proces pozbawiony tarcia eliminował proces, który był jego przyczyną. Stwierdziłem, że bez tarcia elementów nie może działać żaden mechanizm, że człowiek nie może zrobić jednego kroku bez tarcia podeszew butów o ziemię, że w ogóle niemożliwy jest żaden ruch. Cofając się w ten sposób do jakiejś praprzyczyny wszelkiego ruchu stanąłem w końcu w miejscu i niczego nie napisałem.

Wczoraj przeczytałem na onecie o ojcu pewnej dziewczynki, który pracował jako kierowca tira i rzadko bywał w domu. Kiedyś wrócił do domu z jakiejś długiej trasy. Pił alkohol z kolegami, a potem poszedł do swojej trzynastoletniej córeczki i przytrzymując jej usta brutalnie ją zgwałcił. Złamane niewinne życie. Ból, który być może już nie minie. Czy lepsza jest wtedy śmierć? W każdym człowieku, który czyta taką wiadomość, choćby przez moment pojawia się chęć zemsty na zwyrodnialcu. Trudno sobie wyobrazić karę, która byłaby zadośćuczynieniem za takie bestialstwo. Mówienie o świecie doskonałym, o miłości, o potrzebie przebaczania, budzi wściekłość. Nie może być żadnej sprawiedliwości w świecie, w którym dzieją się takie rzeczy. Zdani jesteśmy na przypadek i możemy tylko się cieszyć, jeśli do tej pory podobne cierpienie nie spadło na nas. Przewlekła depresja jest chyba stanem porównywalnym do doświadczenia tej dziewczynki.
Wyobrażmy sobie teraz, że istnieje jednak przebaczenie za taki czyn. Większość z nas nie ma aż tak silnej wyobraźni, ale załóżmy, że taki czyn można przebaczyć.
Wyobraźmy sobie, że istnieje człowiek zdolny do takiego przebaczenia. Przebaczenia, które nie jest zapomnieniem. Nie jest „machnięciem ręką” i rzuceniem z uśmiechem: „OK, było, minęło, zapomnijmy o tym”. Przebaczenie jest przyjęciem całego ciężaru. Wzięciem go na siebie. Dlatego tak trudno jest przebaczać.
Nie istniałby świat bez tarcia. Nawet by nie powstał. Tak samo nie istniałby świat bez cierpienia, choć tak trudno to pojąć. I nie wolno oceniać tych, którzy przebaczyć nie potrafią.
A teraz wyobraźmy sobie, że istnieje osoba, która potrafi przebaczyć wszystko. I że taki człowiek przychodzi do naszego domu w mroźny, zimowy wieczór. Ma zmoczone spodnie, śmierdzi i ma podbite oko. Zaskoczeni wpuszczamy go do środka, pozwalamy mu się umyć i dajemy mu herbatę.
Wtedy jest Boże Narodzenie.

niedziela, 19 grudnia 2010

Ból

Człowiek został tak stworzony, że nie szuka uzasadnień dla swojego szczęścia i spokoju, traktuje je jako zjawiska naturalne. Ktoś, kto wierzy w Boga przypomina szczura (hoduję szczury) – jest na swój sposób doskonały w akceptacji swojego losu.
Człowiek niewierzący natomiast swoje cierpienie nieodmiennie stara się sprowadzić do jakiejś przyczny, ukazać sobie logiczną nieuchronność swojego bólu. Jeśli tego nie zrobi, świat jawi mu się jako pozbawiony sensu, a on sam zatraca się w rozpaczy. Szukając owego uzasadnienia człowiek ten przejawia dużą aktywność w poszukiwaniach i dyskusjach na temat rzeczy ostatecznych, zajmując stronę przeciwników istnienia Absolutnej Miłości, która jest fundamentem większości religii. To paradoks, ale chyba na podobnej zasadzie zespoły grające muzykę satanistyczną potrzebują Boga właśnie po to, żeby potwierdzać sens swojego istnienia (a na płaszczyźnie mniej wzniosłej – zarabiać na biletach). Taka postawa wiąże się często z manifestacją siły i pogardą dla śmierci, ale pod tą warstwą łatwo dostrzec poczucie osamotnienia, i ciągłe poszukiwanie, napędzane przez egzystencjalny ból, ów ból istnienia, bez którego nie mogłoby istnieć nie tylko piękno ani sztuka, ale także miłość. Zwykle osoby te przejawiają niechęć lub nawet wrogość wobec ludzi wyznających zasady etyczne uznające cierpienie za nieunikniony i niezbędny składnik ludzkiej egzystencji. Budują własne systemy wartości z ideologii uznających apoteozę siły (Nietzsche, Darwin, Dawkins) lub z systemów dających poczucie panowania nad rzeczywistością (numerologia, astrologia, ezoteryka etc.). Chrześcijaństwo jest dla nich systemem szczególnie „odpychającym”, właśnie dlatego, bo proponuje akceptację cierpienia jako drogę do uzyskania zbawienia, czyli pełni poznania. Dlatego często wyszydzają lub ośmieszają system chrześcijański przez wytykanie jego przedstawicielom pedofilii, korupcji, zacofania i sprzeniewierzania się własnym wartościom, sugerując, że przewagę mają systemy propagujące „wolność”, „równość” i postęp w imię lepszej przyszłości ludzkości.
Paradoksalnie właśnie te osoby są motorem – o czym nie wiedzą – odrodzenia w systemie chrześcijańskim, w którym stale ścierają się procesy degeneracji i odnawiania. Wynikające ze stałego przeżywania bólu wrażliwość i wnikliwość tych ludzi uczą bowiem autentycznie chrześcijańskich postaw: przebaczenia i przyjmowania na siebie win innych ludzi. Jeśli w swych poszukiwaniach trafią na postawę autentycznie chrześcijańską, wówczas - zyskując przebaczenie, akceptację i miłość - dostępują czegoś na kształt „nawrócenia”, niekoniecznie przez przystąpienie do tego czy innego kościoła. Bardziej chodzi o powrót do pierwotnego i danego każdemu z nas, stanu akceptacji samego siebie, przyjęcia własnego cierpienia i zdania się na rzeczywistość, taką, jaka jest, nie zaś taką, jaką pragną żeby się stała. Nie może być zresztą inaczej. Bo ten Bóg, który może dla nich nie istnieje, przychodzi po to, żeby spotkać się właśnie z takimi jak oni. A poszukiwanie nigdy się nie skończy.

czwartek, 16 grudnia 2010

mikołaj

Czasem jestem świadkiem dyskusji na temat istnienia lub nieistnienia Boga. Zwykle w jej trakcie pojawia się niesmak, gdy okazuje się, że taka rozmowa raczej do niczego nie prowadzi. Ale chyba to lepiej, że ludzie dyskutują zamiast udawać, że temat ich nie dotyczy. Dziwi mnie czasem, że moja sympatia jest najczęściej po stronie tych, którzy szukają dowodów na nieistnienie Boga. Jednak czegoś szukają – myślę wtedy. Wsród najcięższych argumentów wymieniają holocaust, Rwandę i Bośnię, czasem jakiś autokar z pielgrzymami, który spada w przepaść w drodze powrotnej z pielgrzymki. Myślę, że nie trzeba szukać tak daleko. Podobne cierpienie jest w najbliższym szpitalu z oddziałem onkologii dziecięcej, albo w kamienicy obok, gdzie niedołężna staruszka siedzi przy pustym stole i nie może doliczyć się kwoty potrzebnej na lekarstwo. Co tak naprawdę różni osobę wierzącą, dla której wszystko co ją spotyka jest dobre i przychodzi w najlepszej (bo jedynej możliwej) chwili, od tego, kto przeżywając stale cierpienia, poniżenia i upokorzenia krzyczy, że chce umrzeć? Może odczuwany poziom bólu? A może jedni mają szczęście urodzić się w zdrowym ciele i w kochającej rodzinie, a inni mają pecha i „wiara nie jest dla nich”?
Nie posiadam dowodu na istnienie Boga, który przekonałby kogokolwiek, ale ostatnio doświadczyłem czegoś, co może być dowodem na istnienie świętego Mikołaja. Zaskoczę tych, którzy uśmiechają się teraz z przymrużeniem oka, sądząc że to żart, albo że posłużę się jakąś przenośnią. Nie. Dowód wydaje się bardzo konkretny i trudny do podważenia. Święty Mikołaj istnieje.

Dwa tygodnie temu zadzwonił do mnie mój przyjaciel Dominik. Pracuje jako pedagog w szkole, ale poświęca też czas młodzieży z domów dziecka i poprawczaków. Dużo chodzi z plecakiem po Europie i czasem zabiera kogoś na pielgrzymkę. Trzy lata temu z dwójką chłopców odbyli pieszą drogę z Gdańska do Medjugorie. W drodze z plecakiem jest czas milczenia i czas rozmów, bywa wspaniale i bardzo nieciekawie, ale zawsze zdarzają się dziwne rzeczy, to znaczy nieoczekiwane. Bo najważniejsze w drodze to na nic się nie nastawiać.
Dwa lata temu Dominik w cztery miesiące pokonał pieszo drogę z Gdańska do Jerozolimy. Połowę drogi przeszedł sam, połowę ze swoim młodszym bratem, zdany głównie na Opatrzność w sercach napotkanych ludzi.
To, co zrobił Dominik wzbudza zwykle zdumienie i zachwyt, ale Dominik nie opowiada o tym jak o jakimś wyczynie. Mówi, że coś go prowadziło, że to w sumie nie jego osiągnięcie. Jego była tylko decyzja żeby wyruszyć.
Dominik zadzwonił żeby zaproponować mi przeprowadzenie wykładu w Gdańsku.
- Uniwersytet Trzeciego Wieku poprosił mnie, żebym w ramach przedmiotu „geografia turystyczna” opowiedział o mojej pielgrzymce do Jerozolimy i o roku spędzonym na misji na Madagaskarze. Niestety nie mogę bo pracuję w tym czasie. Ale powiedziałem, że mam znajomego, który równie ciekawie opowie o swoich podróżach. Mógłbyś przyjechać?
- Tak, myślę że tak.
- Opowiedz im o swoich przygodach w Azji albo jak poszedłeś bez pieniędzy z Częstochowy do Rzymu. Ja dołączę do was około siedemnastej i powiem coś dla następnej grupy. A potem możemy w podsumowaniu opowiedzieć o naszej przyszłorocznej pielgrzymce z trzech miast do Asyżu. Aha, jako zapłatę dla mnie zaproponowałem, żeby zrobili paczkę świąteczną dla dzieciaków z Madagaskaru. Ty pogadaj z kobietą i dogadajcie się co byś chciał za swoje wystąpienie. Dałem jej twój numer, zadzwoni do ciebie. To do zobaczenia.

Gdy zadzwoniła do mnie pani z sekretariatu uczelni i uzgodniliśmy techniczne warunki prezentacji, poprosiłem, żeby jako wynagrodzenie przygotowała trzynaście paczek świątecznych dla dzieci. Podałem wiek i ilość dziewczynek i chłopców przebywających w pogotowiu dla ofiar przemocy w rodzinie na Bałutach.
Usiadłem żeby naszkicować plan mojej prezentacji. Przede wszystkim, nie będzie to o mnie, tylko o celu, jaki mnie prowadził. Dwa lata temu dobiegałem czterdziestki i właśnie rozpadły się wszystkie projekty mojego życia. Straciłem rodzinę i przyjaciół, zbankrutowała moja firma, a ja zostałem z wielkimi długami sam w kawalerce wynajętej za pożyczone pieniądze. Godzinami patrzyłem na ścianę po której wspinał się karaluch omiatając przed sobą drogę czułkami. Zazdrościłem mu, bo doskonale wiedział dokąd zmierza. Drwina losu polegała na tym, że dotychczas zarabiałem ucząc innych jak zarządzać projektami, więc po tym jak doprowadziłem do katastrofy wszystkie ważne projekty mojego życia, straciłem moralne prawo mówić komukolwiek o tym, jak obierać cele i jak tworzyć strategie ich realizacji. Zupełnie nie wiedziałem co ze sobą począć. Trudno było zwlec się z łóżka. Odrzucał mnie świat biznesu i specjalistów w krawatach. Zatrudniłem się za 800 zł jako streetworker w fundacji pracującej z dziećmi ulicy na warszawskiej Pradze, ale dzieci mi nie ufały. Od razu odkryły, że chciałem czegoś dla siebie, nie dla nich. Powoli uczyłem się od nich podstawowych zasad. Okazało się, że bardzo mało wiem o życiu i muszę zacząć od edukacji na poziomie podstawowym. Zbliżały się moje czterdzieste urodziny. Chciałem podsumować to co za mną i dowiedzieć się, jak mam żyć dalej. O ile przyszłość miała jeszcze cokolwiek dla mnie.
Nie wiem skąd się pojawił pomysł na drogę do Rzymu. Może narodził się z desperackich prób rozliczenia się z przeszłością, z duszącego poczucia winy. A może chodziło o grób Jana Pawła II, który tak bardzo zaimponował mi książką, na którą trafiłem dwadzieśia lat za późno. Od niego uczyłem się stawiać pierwsze kroki na ścieżce wiary. Na googlemaps okazało się że mam do przejścia 1667 km, przez Karpaty, Alpy i Apeniny. Nie czułem lęku przed tym, co mnie czeka. Była we mnie wiara w to, że dojdę i że na końcu drogi dostanę odpowiedzi na moje pytania. Kupiłem plecak, śpiwór i lekki namiot. Spakowałem biblię, mapy i małą kuchenkę turystyczną. Z ubraniami i zapasem żywności plecak ważył 23 kg. Żeby pierwszego dnia móc pokonać 40 km, połowy ciężaru musiałem pozbyć się rozdając cygańskim dzieciom. Na Słowacji spałem przy kościołach albo w stodołach. Dostawałem od ludzi jedzenie i pieniądze. W zamian obiecywałem modlitwę. Po dwóch tygodniach doszedłem do Alp. Wtedy załamała się pogoda i musiałem wsiąść na rower, który podarował mi pewien młody Austriak. Resztę trasy pokonałem już na dwóch kółkach: aplejskie przełęcze, Wenecja, Ravenna, Toskania, Peruggia, Asyż i w końcu Rzym. Od ludzi, którzy mi pomagali, zbierałem do notatnika intencje, żeby na końcu drogi polecić je Bogu. Od franciszkanów w Rzymie dostałem kartki pocztowe. Chciałem je wysłać do wszystkich przyjaciół z drogi, ale nie miałem pieniędzy na znaczki. Wpadłem na pomysł, żeby dorysować znaczek długopisem na każdej kartce. Zamiast ceny wpisałem słowa: POSTA PELLEGRINA. Gdy wróciłem do Polski okazało się, że kartki dotarły do adresatów.

W Gdańsku czekała na mnie bardzo przyjazna grupa osób po 60-ce, głownie panie. Najpierw podałem definicję projektu i spytałem, czy ktoś w swoim życiu zrealizował jakiś projekt. Nikt nie podniósł ręki. Jeszcze raz przypomniałem, że projekt to działanie, które realizujemy dysponując określonymi ZASOBAMI, które ma swój POCZĄTEK i KONIEC i które posiada CEL.
Wtedy jedna z pań nieśmiało powiedziała, że jej projektem jest przywrócenie do zdrowia mamy, która po operacji wymaga rehabilitacji. Pozostałe osoby zaczęły zgłaszać inne projekty. Okazało się, że każdy ma na koncie sporo projektów – udanych i zakończonych porażkami.
Wtedy opowiedziałem o projekcie, jakim była moja pielgrzyka do Rzymu. Słuchali z zaciekawieniem. Gdy skończyłem z sali padło pytanie:
- A co było celem tego projektu?
Ucieszyłem się, bo czekałem aż ktoś o to zapyta.
- Gdy wyruszałem w drogę wydawało mi się, że celem było dojście do Rzymu. Ale okazało się, że prawdziwym celem było poznanie odpowiedzi na kilka pytań, które stawiałem sobie w drodze.
- Powie pan jakie to były pytania?
- Mogę od razu podać odpowiedzi – wymieniliśmy uśmiechy – Po pierwsze, najtrudniejszym projektem jest moje życie. Żeby go nie zepsuć pragnę dowiedzieć się prawdy o sobie. Poznać kim jestem naprawdę i przyznać do tego, kim nigdy nie będę. Dopiero wtedy mogę przejść do drugiego etapu, czyli postawienia sobie celu. Niestety więszość z nas zaczyna od tego drugiego punktu bez przerobienia punktu pierwszego, dlatego dochodzi do życiowych katastrof – tak jak w moim przypadku. Gdy już mam przerobione dwa punkty: wiem kim jestem i znamy swój cel, dopiero wtedy przychodzi czas na punkt trzeci: całkowite poświęcenie się temu celowi. Ten projekt uda się dopiero wtedy, gdy wiedząc kim jestem i znając swój cel, całkowicie oddam się mojemu powołaniu. Całkowicie to znaczy z wiarą. I to nie we własne siły. Taka była moja droga do Rzymu. Gdybym chciał pokonać tą drogę własnymi siłami, wysiadłbym po kilku dniach.
Nie odkrywam teraz niczego niezwykłego, ale to jest chyba największa tajemnica zarządzania projektami: wierzyć w cel, gdy się już wie kim się jest i czego się pragnie. Wtedy nic nie jest w stanie nam przeszkodzić.

Gdy o siedemnastej dołączył Dominik, opowiedział o swojej drodze do Jerozolimy i o misji na Madagaskarze. Potem razem przedstawiliśmy nasz przyszłoroczny projekt pielgrzymkowy. Na koniec rozległy się oklaski. Wychodząc z sali niektóre panie ocierały łzy.

Po zakończeniu nie czułem zmęczenia i ciężaru że się czymś chwaliłem. Przekazałęm dalej coś, co i tak nie należało do mnie. Czułem, że zrobiłem to, co było do zrobienia i najwyraźniej spodobało się to, o czym mówiliśmy.
Panie z sekretariatu podziękowały i wręczyły nam zapłatę – paczki z rezentami dla dzieci. Wracałem do Łodzi pociągiem z dwoma wielkimi worami prezentów.

Dzisiaj rano zaniosłem paczki do ośrodka. Panie z obsługi zaproponowały herbatę, ale spieszyłem się i grzecznie podziękowałem.
- Szkoda, że nie może pan zostać, gdy dzieci będą wyciągać prezenty spod choinki.
- Może następnym razem.
- To niezwykłe, ale naprawdę w tym roku przyszedł do nich prawdziwy święty Mikołaj.

Pomyślałem, że jeszcze kilka lat temu poczułbym się niezręcznie. Ale fałszywej skromności oduczyły mnie już dzieci ulicy na warszawskiej Pradze. Zwyczajnie cieszyłem się z tego, co zrobiłem. Jedyny uzasadniony egoizm to ten, gdy robimy coś dla własnego zbawienia - pomyślałem.
Gdy brnąc w śniegu wracałem do domu, mijałem ludzi niosących do domów świąteczne zakupy i prezenty. Czułem wdzięczność za to, że człowiekowi dana jest szansa, żeby się umniejszać i tak doświadczać prawdziwej radości.
Dzieci obdarowały mnie niezwykłym prezentem. Święty Mikołaj istnieje.

środa, 15 grudnia 2010

prawda

Na poczatku grudnia w pracowni zabrakło desek na ikony. Zapas przywieziony latem z Wadowic prawie się wyczerpał i pojawiła się pilna potrzeba znalezienia nowego źródła podobrazi. Telefoniczne sprawdzanie stolarni i składów drewna w Łodzi i okolicy nie dawało rezultatów - brakowało albo odpowiednich gatunków albo dostępne deski były zbyt wąskie. Wtedy z dwóch źródeł jednocześnie dowiedziałem się o składzie drewna przy ul. Kruczej, chyba jedynym jaki pozostał. Nie posiadał strony internetowej, ale wujek Janusz zaopatrywał tam kiedyś swoją modelarnię i zachwalał duży wybór desek w wielu gatunkach. Wybrałem się tam we czwartek po południu. Łódź zasypana była śniegiem, samochody stały w korkach, a cierpliwi Łodzianie tłoczyli się na przystankach tramwajowych w oczekiwaniu na spóźniające się tramwaje. Gdy stanąłem przed bramą składu była już piętnasta. Przez uchyloną furtkę wszedłem na puste podwórko, w głębi którego stały budynki kryte falistą blachą. Wszystkie były zamknięte. Skierowałem się do drzwi domu, w którym mogło mieścić się biuro i wszedłem bez pukania do pustego korytarza.
- Jak pan tu wszedł? – w bocznych drzwiach pojawił się mężczyzna w granatowym swetrze i obrzucił mnie pytającym spojrzeniem.
- Furtka była uchylona... Przyszedłem po deski. Prowadzę pracownię ikon. Interesuje mnie czereśnia i lipa.
- Zakład zamykamy o piętnastej, nikogo już nie ma – jego głos nie był zbyt uprzejmy, nadal uważnie mi się przyglądał.
- No to nie mam szczęścia, przejechałem pół Łodzi. A jutro o której mogę przyjść?
- Pracujemy od ósmej – zawahał się na chwilę - ale wie pan co Pismo Święte mówi o czczeniu bałwanów?
Zesztywniałem. Człowiek w swetrze miał ściągniętą twarz i świdrował mnie teraz surowym spojrzeniem, jak podczas przesłuchania. Najwidoczniej nawiązywał do tworzenia wizerunków jako odstępstwa od surowych zasad Starego Testamentu. Nie potrafiłem opanować zaskoczenia, powoli zbierałem myśli.
- Zależy jak spojrzeć. Znam fragmenty, które nie są tak jednoznaczne.
- Ten zakład prowadzą Świadkowie Jehowy. Nie popieramy bałwochwalstwa.
W korytarzu między nami zawisła mroczna kurtyna. Staliśmy naprzeciwko siebie w niezręcznym milczeniu, aż na schodach prowadzących z piętra zaskrzypiały czyjeś kroki i odezwał się kobiecy głos:
- Kto to Karolu?
- Jakiś pan do firmy – odpowiedział mężczyzna o imieniu Karol – ale już idzie.
Zza balustrady drewnianych schodów wychyliła się szczupła blondynka około czterdziestu lat i uśmiechnęła się do mnie.
- W takim razie zaproś pana na herbatę. Taka pogoda za oknem!
Mężczyzna zawahał się na moment, po czym jakby nieco złagodniał na twarzy i zrobił gest jakby zapraszał mnie w głąb korytarza.
- Jeśli ma pan czas, to zapraszam do mnie.
Wszedłem do pokoju, który mógł służyć jako biuro. Ściany z sosnowej boazerii bez żadnych ozdób, pod ścianą kanapa i stół, na biurku pod oknem rozłożona gazeta, w kącie kilka kartonów.
- Niech pan siada.
- Trochę mnie pan zaskoczył – odpowiedziałem siadając na brzegu kanapy.
Czułem się niepewnie. Przez głowę przeszła mi myśl, że to dość niezwykłe, żeby szukając desek na ikony trafić akurat na Świadków Jehowy. Nie miałem ochoty na teologiczny spór, ale nie chciałem od razu rezygnować z być może jedynej w Łodzi szansy na zakup odpowiednich desek.

- Nie chodzi o deski. Chodzi o prawdę. Zgodzi się pan ze mną? – Karol miał teraz pogodną twarz. Nacisnął włącznik w elektrycznym czajniku.
- Tak, prawda jest najważniejsza – odparłem z uśmiechem – odnajduję ją w pięknie stworzonym przez Boga. Dla mnie jako chrześcijanina istnieje tylko jedno Piękno Prawdziwe, sam Bóg. Wszelkie piękno ziemskie jest jedynie Jego odbiciem, a więc obrazem, który w mniejszym lub większym stopniu odbija doskonały Pierwowzór. Nie czcimy deski tylko to, co łaska Boża otwiera dla nas po drugiej stronie. Ikona jest oknem, które podczas modlitwy staje się niewidzialne i przez nie dostrzegamy Piękno, które jest Prawdą. Prawdą o mnie. O każdym z nas. Kanoniczna ikona jest Słowem Bożym malowanym temperą na desce. Obaj jesteśmy wezwani do głoszenia ewangelii, tylko robimy to inaczej.
- Droga do poznania prawdy jest tylko jedna i myślę, że pan wie co to za droga – na twarzy Karola znowu pojawił się uśmiech.
Wiedziałem, że mam do czynienia z człowiekiem świetnie przygotowanym do takiej rozmowy. Chcąc zyskać przewagę, zająłem od razu pozycję odpowiednią do obrony:
- Chrystus powiedział: Jestem drogą, prawdą i życiem. Podoba mi się właśnie ta kolejność: najpierw drogą, która prowadzi do prawdy, a prawdą jest życie wieczne.
Karol zmienił się na twarzy, jakby z ulgą wkraczał teraz na obszar dobrze sobie znany i nie musiał już mocno się koncentrować. Poczułem, że jestem na obcym terenie, zdany tylko na własną – nienajlepszą - znajomość Pisma.
- Te słowa z ewangelii Jana są dość powszechnie używane przez katolików, ale czy one mówią o prawdziwym Bogu? Ma pan przy sobie Biblię?
- Tak, mam – sięgnąłem do plecaka - Chrystus jest Bogiem. To dla mnie fundament wiary.
- Wie pan, kiedyś też byłem katolikiem, wychowywanym tradycyjnie, kościół, ksiądz, lekcje religii, msze, święta. Aż spotkałem kogoś, kto mi uświadomił, że nie potrzebuję pośredników. Pismo Święte jest jedynym i wystarczającym przewodnikiem na drodze do prawdy. I ma jedną wspaniałą cechę: samo się tłumaczy. Tłumaczy też kim jest Bóg. To jest fundament prawda? Proszę otworzyć na Księdze Wyjścia, rozdział trzeci, wers czternasty.
Przeczytałem fragment.
- Biblia nazywa Boga jednoznacznie – kontunuował Karol. Poprawne imię to JEHOWA. Każdy, kto używa innego imienia – błądzi.
Zdawałem sobie sprawę, że spór na cytaty będzie nie tylko jałowy, ale też jednostronny. Karol nabierał rozpędu i wiedziałęm, że stosując swoją metodę z każdą chwilą będzie zyskiwał nade mną przewagę. Potrzebowałem wsparcia. Zwróciłem się o pomoc do św. Franciszka, który żył ewangelią na codzień i jak nikt inny znał ją od „praktycznej” strony.
- Mam do pana jedno pytanie – w głowie pojawiła mi się pewna myśl - Najpierw narysuje coś na czystej kartce, a potem zadam je panu. Proszę tylko odpowiedzieć szczerze i bez zastanawiania się. Chodzi o podanie pierwszej myśli, jaka panu przyjdzie na myśl w związku z moim pytaniem.
Wziąłem do ręki niebieski pisak, który leżał na biurku i napisałem nim na kartce słowo ZIELONY.
- Zielony – powiedział bez zastanowienia Karol zanim zdążyłem zadać pytanie.
Uśmiechnąłem się.
- Odpowiedzi „zielony” udzielają osoby, u których silniejszej stymulacji ulega lewa półkula mózgu. Ona odpowiada za takie procesy jak tworzenie listy, hierarchii, procesu. Działa liniowo i jest analityczna, więc analizuje następstwo elementów. Lewa półkula widzi to, co czyta. Jest aktywniejsza u osób pracujących z tekstem, analityków, a także programistów, którzy pracują z linią kodu. Mówiąc „zielony” odpowiedział pan lewą półkulą. Ciekawe jest to, że podobnej odpowiedzi udzieliłaby połowa populacji. Druga połowa z równym przekonaniem odpowie, że ten kolor to NIEBIESKI. Odpowiedź bedzie wtedy pochodziła z prawej półkuli, która odpowiada za postrzeganie całościowe, za syntezę. Prawa to półkula wyobraźni przestrzennej, pozwala myśleć abstrakcyjnie, widzi kolory, słyszy dżwięki. Prawa widzi obraz, lewa tworzy dla niego słowo. Dlatego wschodnia tradycja chrześcijańska odwołuje się bardziej do obrazu, a zachodnia – do teologii wyrażonej słowami. Katafatyczny zachód szuka argumentów za swoimi tezami, podczas gdy apofatyczny wschód uznaje rzeczywistość taką, jaką widzi. Pana odpowiedź nie jest ani dobra ani zła. Po prostu ilustruje tylko jeden z dwóch aspektów tej samej rzeczywistości. Równie dobra byłaby odpowiedź: "niebieski"
- To ciekawe co pan mówi, ale psychologicznych teorii jest wiele i trudno w nich doszukać się prawdy.
- Człowiekowi potrzebne są obie półkule. Nigdy jedna z nich nie ma całkowitej „racji”. Prawa widzi obraz, lewa go nazywa. Lewa tworzy słowa, prawa układa je w zdania wyrażający określony sens. Jedna bez drugiej nie może funkcjonować. Jeszcze nie zdążyłem zadać panu pytania, a już udzielił pan odpowiedzi przez swoją lewą półkulę, co wskazuje na to, że jest ona u pana wyjątkowo silnie pobudzona.
- No dobrze, ale Jaki to ma związek z naszą rozmową?
- Załóżmy, że kartka z tym słowem jest naklejką na puszce z farbą. Puszka jest zamknięta. Jaki kolor ma farba w puszce?
- Czarny?
- Ta farba nie ma żadnego koloru. Dlatego, bo nie ma tam światła. Jaki jest z tego wniosek?
- Że bez światła nie ma koloru?
- Tak. Kolor istnieje tylko tam i tylko tam może być nazwany, gdzie jest światło. Dla chrześcijan światło jest symbolem Ducha. Bez niego nie można poznać prawdy.
Rozmowa toczy się dalej, Karol wyciąga coraz to nowe argumenty, ale obaj czujemy, że najważniejsze rzeczy zostały już powiedziane. Opowiadam mu o samotnej, pieszej drodze, którą podejmie trzech pielgrzymów żeby dojść do Asyżu wyruszając z trzech miast.
- Chcemy uczcić XXV rocznicę Światowego Dnia Modlitwy o Pokój. W 1986 Jan Paweł II zaprosił do Asyżu przedstawicieli wszystkich kościołów i religii na świecie żeby wspólnie modlić się o pokój. Trudno było znaleźć miejsce, do którego zgodzą się przybyć wszyscy. Miastem tym okazał się Asyż. Tam urodził się Franciszek, który z Bożego słowa uczynił regułę swojego życia. Stał się cud, bo na zaproszenie odpowiedzieli rzedstawiciele wszystkich wyznań i kościołów: od animistów afrykańskich po Żydów.
- Nas tam nie było – chłodno odparł Karol.
- Może zatem pojawicie się na przyszłorocznych obchodach? Obecność Świadków Jehowy na modlitwie o pokój dla świata byłaby czymś niezwykłym i bardzo potrzebnym naszym czasom.
- To niemożliwe.
- Ale Biblia tego nie zabrania? – zapytałem patrząc mu w oczy. Wiedziałem, że ta rozmowa nie zakończy się żadnym rezultatem. Żałowałem, że nie potrafię pokazać na zewnątrz tego, co czułem do tego człowieka.
Spoglądał na mnie z rozczarowaniem. Wyglądało tak, jakby miał mi wiele do powiedzenia, ale podniosłem się z kanapy.
- Czas na mnie.
- Proszę nas jeszcze odwiedzić. Z deskami nie będzie problemu. W końcu to towar dla każdego.
- Dziękuję.
Odprowadził mnie do furtki. Gdy na pożegnanie podaliśmy sobie dłonie, przyszło mi coś do głowy.
- Dziękuję za rozmowę. Czuję teraz silne pragnienie żeby się nawrócić.
Rzucił mi płomienne spojrzenie, ale widząc wyraz moich oczu spuścił wzrok.
- Prawda jest tylko w Biblii – odparł.
- A jestem w stanie sam ją odkryć, czy potrzebuję czyjejś pomocy?
Patrzył na mnie w milczeniu.
- Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze – odparł ściskając mi dłoń.

wtorek, 7 grudnia 2010

nawrócenie

W sobotę o 14.00 na dworcu Łódź Fabryczna wsiadłem w pociąg do Warszawy.
W plecaku miałem starannie zapakowaną ikonę Matki Bożej Pneumatofory – niosącej Ducha Świętego. Ikona była prezentem z okazji chrztu dla trzyletniej Rai, której chrzest w cerkwi prawosławnej miał się odbyć tego samego dnia w małym miasteczku gdzieś w okolicach Plovidiv. Na ikonę czekała w Warszawie Anelia, moja bułgarska przyjaciółka, która miała wysłać prezent pocztą. Od dawna gorąco modliła się o chrzest dla swojej małej bratanicy. Rodzice Rai długo zwlekali z decyzją, wahając się, czy nie pozwolić zdecydować o tym córce gdy ta dorośnie, ale Anelia z grupą zmobilizowanych przyjaciół tak długo szturmowała modlitwami niebo, aż mała Raja została przyjęta do wspólnoty w Chrystusie.
W przedziale wszystkie miejsca były zajęte. Siedziałem wciśnięty między pasażerów, którzy albo drzemali albo przez słuchawki słuchali muzyki z telefonów komórkowych. Myślałem o małej Rai i o tym, w jaki sposób trzyletnie dziecko przyjmuje chrzest. Czy zapamięta tą chwilę na resztę życia? Czy modli się świadomie? Co zresztą znaczy „świadomie”, w przypadku dziecka, które gdy czegoś pragnie, zwyczajnie domaga się tego z całych sił, aż jego pragnienie będzie spełnione? Myśląc o postawie całkowitego zawierzenia w modlitwie dziecka stanęła mi przed oczami święta Faustyna. Sięgnąłem do porfela i wyciągnąłem plastikową kartę z obrazem Chrystusa Miłosiernego. Karta miała wielkość i kształt zwykłej karty kredytowej, obecnej w każdym portfelu. Na mojej karcie Chrystus wyłaniał się z ciemności dotykając miejsca na piersiach, z którego wychodziły dwa promienie. Pomyślałem o kartach bankowych wypełniających dziś porfele zapracowanych ludzi. Gdyby tak Boże Miłosierdzie zagościło we wszystkich porfelach i Chrystus na tej plastikowej ikonie przykrył karty wszystkich banków! Zawsze noszę przy sobie kilka takich kart z wizerunkiem Chrystusa. To na wypadek gdybym spotkał kogoś, kto potrzebowałby szybkiego kredytu i nie miał z czego go spłacić.

Po przyjeździe do Warszawy miałem ponad godzinę do spotkania z Anelią, postanowiłem więc wstąpić do EMPiKu przy ulicy Marszałkowskiej i usiąść przy herbacie nad jakąś książką. Księgarnia tętniła przedświątecznym gwarem. Amerykańskie kolędy na przemian z komunikatami o promcjach unosiły się nad tłumem płynącym między regałami. Wybrałem nowy przewodnik po Asyżu z bardzo ciekawymi tekstami o św. Franciszku, zaczerpniętymi z wczesnych opracowań biograficznych świętego. W kawiarence na najwyższym piętrze zamówiłem owocową herbatę i zająłem miejsce przy stoliku obok starszego pana, który z wielką uwagą przeglądał jakiś ogromny kolorowy album ze zdjęciami.
Wertując książkę trafiłem na fragment o tym, jak Franciszek wybrał się z braćmi do Ziemi Świętej. Bardzo lubię tą historię. Jest w niej całe Boże szaleństwo Biedaczyny z Asyżu, który pośród wojennej zawieruchy wyprawy krzyżowej nie zawahał się udać do wodza znienawidzonych saracenów, żeby opowiedzieć mu o Bogu. Myślę, że Franciszek wcale nie chciał nawracać sułtana, jak dzisiaj powszechnie się uważa. Chęć nawrócanie kogoś musiałaby wiązać się najpierw z oceną, z sądem nad „niewiernym” i w konsekwencji z pragnieniem dania mu czegoś lepszego niż ten posiada. Gdyby z takim nastawieniem Franciszek stanął przed sułtanem, pewnie zostałby ścięty. Franciszek jednak kochał sułtana, tak jak kochał koniki polne, piaszczyste wydmy i przeżartych zepsuciem rycerzy z krzyżami na piersiach. Jednym czego nienawidził był grzech, który ma dziwną zdolność przenikania przez granice wszystkich królestw i religii. Kochając muzułmańskiego przywódcę i uważając siebie za ostatniego wśród grzeszników stanął przed strażnikami wrogiego obozu, a ci w zdumieniu poprowadzili go przed oblicze dostojnego Al Kamila.
- Nie przysłał mnie człowiek, lecz Bóg – tak zaczął Franciszek rozmowę, która miała przejść do historii jako jeden z najśmielszych aktów uczynionych w imię Chrystusa. O czym rozmawiali nie wiadomo. W rezultacie Franciszek zaproponował zawarcie pokoju z Chrzescijanami i wspólne oddanie chwały jedynemu Bogu, który panuje nad wszystkimi królestwami.
Zadziwiony sułtan zapytał, czy Franciszek ma jakiś dowód na to, ze przychodzi od Boga. Wtedy Franciszek kazał rozpalić ogień i zapowiedział, że wejdzie w płomienie razem z duchownymi muzułmańskimi i jeśli to jego Bóg zechce ocalić, będzie to znak, że przychodzi od Boga. Zdumiał się sułtan wielką odwagą człowieka w połatanym habicie. Odstąpił od próby ognia i wyraził mu swój wielki szacunek ofiarując list żelazny, który dawał prawo do swobodnego wędrowania po całej Palestynie.
Czy opuszczając obóz sułtana Franciszek miał poczucie klęski? Przecież sułtan pozostał przy swojej wierze i nie przyjął Chrystusa. Nie wiemy jaki głos odezwał się wtedy w sercu Franciszka, ale mogę sobie wyobrazić jego uśmiech i radość z tego, że Bóg pozwolił mu rzucić w piasek choćby to małe ziarno.

Od lektury odrywają mnie głosy, które dobiegają z sąsiedniego stolika. Trzy eleganckie panie w wieku około 50 lat żywo o czymś dyskutują. Najstarsza w modnych okularach ma owinięty wokół szyi elegancki srebrzysty szal, który opada niemal do samej ziemi. Mówi powoli spokojnym głosem, którego łagodna stanowczość robi wrażenie na dwóch słuchaczkach:
- Wtedy analizuję ciała auryczne, ponadduchowe i anielskie i opisuję mu te ciała, które wymagają szczególnej uwagi. Stopniowo wprowadzam go w stan wyższej uważności, co jest warunkiem zharmonizowania wszystkich energii i pierwszym krokiem do uzdrowienia. Kolejno podaję funkcje owych ciał i wskazuję, do jakich zakłóceń dochodzi w jego jestestwie. Wtedy zaczyna uświadamiać sobie, że jest dzieckiem kosmosu, całkowicie zdanym na jego ozdrowieńcze energie.

Kobiety całkowicie pochłonięte są rozmową. Ta w srebrzystym szalu wydaje się być kimś w rodzaju nauczycielki, a dwie pozostałe to chyba uczennice, które dopiero wchodzą w tajniki sztuki uzdrawiania. Rozmowa porusza kwestie czakramów, numerologii i ziół o magicznych właściwościach. Słucham rozmowy trzech kobiet-uzdrowicielek mimo że nie mam na to ochoty, ale nie potrafię już skupić się na historii Franciszka.
Magiczne zabiegi, o których rozprawiają kobiety, pochodzą z innego świata niż ten, w którym żył Franciszek. Zastanawiam się, czy pomiędzy magią i wiarą w Boga istnieje jakiś punkt spotkania? Jak rozmawiać z kimś, kto oddaje się praktykom, które budzą we mnie sprzeciw? A może należy takich ludzi zostawić i nie zaprzątać sobie nimi głowy? Ale co wtedy z wezwaniem Chrystusa do głoszenia ewangelii? Czy Franciszek, który uwalniał ryby złapane przez rybaków, głaskał koniki polne, czule przemawiał do źdźbła trawy, potrafiłby przemówić do trzech wróżek bez osądzania ich poglądów, tak jak przemówił do sułtana?
I wtedy czuję, że coś się zaczyna dziać z moimi nogami, wychodzi z nich drżenie, które rozchodzi się na całe ciało. Przechodzą przeze mnie jedna za drugą fale gorąca. Mam to uczucie, które poprzedza stresujące wystąpienie publiczne, jakby organizm przygotowując się do ciężkiego wysiłku rozpalał jakiś wewnętrzny ogień. Nie wiem, czy to ja podejmuję decyzję o tym, żebyby wstać i podejść do stolika obok, ale zwracając się w duchu o pomoc do Franciszka podnoszę się i podchodzę.
Trzy pary oczu kierują się na mnie. Zaczynam od uśmiechu.
- Dzień dobry. Niechcący słyszałem rozmowę i pomyślałem, że mam dla pań prezent - na twarzach kobiet zaskoczenie powoli ustępowało miejsca niepewnemu uśmiechowi - Zbliża się Boże Narodzenie i pragnę podarować paniom znak, który ma w sobie całą uzdrawiającą moc kosmosu.
Pani ze srebrnym szalem pierwsza zapanowała nad zaskoczeniem.
- To bardzo miłe z pana strony ale...
- Myślę, że moc tego znaku potrafi pomóc każdemu z nas – przerwałem jej w pół zdania, szybko wyjąłem z kieszeni trzy plastikowe karty i położyłem na stoliku, po jednej przed każdą z kobiet.
Jedna z nich podniosła wzrok i odezwała się cicho:
- To jest Jezus.
- Tak, to jest Jezus – odpowiedziałem - Pan kosmosu. Ma prawdziwą moc uzdrawiania.
Kobieta z szalem wstała z krzesła i stanęła przede mną, oczy jej błyszczały.
- Ja też mam dla pana prezent. Proszę wyciągnąć przed siebie dłonie.
Posłusznie wyciągnąłem przed siebie ręce. Kobieta przykryła moje dłonie swoimi, ale ich nie dotykając. Widziałem jak jej oczy zaczęły zmieniać wyraz. Patrząc na mnie zrobiła ruch głową, jakby zwracała się do swoich koleżanek:
- Co za moc! - wyszeptała.
Trzy pary oczu patrzyły na mnie w skupieniu z domieszką podziwu. Kobieta kontynuowała:
- Niech pan powtarza teraz za mną: Matko, daj mi moc, która pozwoli mi osiągnąć to, czego pragnę.
Czułem, że napięcie, które mi dotąd towarzyszyło, gdzieś uszło. Ze spokojem wypowiedziałem słowa:
- Matko Boża wypraszaj u swojego Syna łaskę dla nas grzeszników.
Patrzyliśmy na siebie dłuższą chwilę, aż milczenie stało się kłopotliwe.
- Wszystkiego najlepszego z okazji Świąt Bożego Narodzenia – zakończyłem ten dziwny seans-modlitwę i opuściłem ręce. Nie wiem dlaczego, ale podszedłem do każdej z kobiet i uścisnąłem im dłoń na pożegnanie.
W drodze na spotkanie z Anelią myślałem o Duchu Świętym, którego przytuała do piersi Maryja na ikonie w moim plecaku i o cudzie Bożego Narodzenia.

Kilka lat po wizycie u sułtana Franciszek umarł w otoczeniu braci leżąc na ziemi w kapliczce Matki Bożej Anielskiej w Porcjunkuli. W tym samym czasie sułtan Al Kamil zmagał się ze śmiertelną chorobą. Bał się umierać bez pewności ocalenia duszy przed śmiercią, dlatego nakazał wypatrywać dwóch mężów w habitach, którzy odwiedzili go we śnie i zapowiedzieli powtórną wizytę.
Rzeczywiscie wkrótce w pobliżu miasta straże sułtana natknęły się na dwóch zakonnikow i niezwłocznie zaprowadzono ich do jego łoża. Ten uradowany ich widokiem przyjął sakrament chrztu świętego i wkrótce potem odszedł w pokoju do domu Ojca.

piątek, 3 grudnia 2010

piasek

Po raz pierwszy zobaczyłem morze gdy miałem trzy, może cztery lata. Żywy zielono-błękitny bezkres rozlany po horyzont musiał zrobić na mnie wielkie wrażenie, bo pamiętam, że każde kolejne wakacyjne spotkanie z morzem przyprawiało mnie o przyspieszone bicie serca. Siadałem na brzegu i przyglądałem się cierpliwości fal, które niestrudzenie obmywały piasek. Fala wdzierała się na brzeg i po chwili zawahania cofała się, zostawiając roziskrzoną smugę, którą szybko wchłaniał piasek, ale zanim zdążyła zmatowieć i pojaśnieć od słońca, pozwalała się przykryć kolejnej fali. Fale i piasek rozmawiały ze sobą i głęboki szum tego dialogu wciągał mnie bez reszty.
Gdy leżąc na brzuchu patrzyłem z bliska na suche ziarenka piasku, wszystkie wydawały się mieć ten sam kolor - matowe, prawie białe kuleczki sypały się z dłoni i porywane przez wiatr leciały nad plażą. Odkryłem, że było ich całe mnóstwo. Nieskończona liczba prawie identycznych białych kuleczek. Ale zmoczone zachowywały się już inaczej, ciemniały i przyklejały się do siebie mieniąc się żywymi kolorami. Były wśród nich czarne, różowe i niebieskawe. Były też lekko zielone, a niektóre kremowo-przezroczyste. Wszystkie okrągłe, choć gdy przyglądałem się uważniej dostrzegałem między nimi różnice. Rozcierałem w dłoni wilgotną masę różnobarwnych kuleczek, a one powoli traciły na słońcu i wietrze swoje kolory aż stawały się znowu białym pyłem, który zabierał wiatr.

Wiele lat później dowiedziałem się, żyję na kulistej planecie, która jest zawieszona wśród wielu innych kulistych obiektów wirujących wokół gwiazdy – wielkiej rozpalonej kuli, w galaktyce o nazwie Droga Mleczna. W znanej człowiekowi części kosmosu jest sto miliardów takich galaktyk, a w każdej z nich dwieście miliardów gwiazd. Moje dziecinne przypuszczenie, że na wszystkich plażach ziemi jest tyle ziarenek piasku co gwiazd w całym kosmosie okazało się zaskakująco bliskie szacunkom wyliczonym przez badaczy.
Gdy na studiach medycznych poznawałem budowę ludzkiego mózgu, kosmos znów przybliżył się do mnie w tajemnicy wielkich liczb. Komórki nerwowe mózgu człowieka w skomplikowanej sieci wzajemnych powiązań tworzą ponad sto miliardów połączeń – synaps, które przekazując sobie nawzajem sygnały pozwalają człowiekowi widzieć, słyszeć, przeżywać piękno, kochać i cierpieć. Człowiek, stworzony na obraz i podobieństwo Boga, nosi więc w sobie całą złożoność, całą tajemnicę i całą potęgę kosmosu. Każdy z nas ma w sobie tą samą sprawczą moc, która potrafi ożywić uschnięte drzewo, uzdrowić chorego albo zamienić wodę w wino. Każdy, niezależnie od rasy, statusu, inteligencji i osiągnięć, jest uczestnikiem owego kosmicznego cudu, który zrównuje żebraka i króla, dziecko z zespołem Downa i noblistę w dziedzinie fizyki, olimpijskiego mistrza w pływaniu i podtrzymywaną przy życiu w stanie wegetatywnym ofiarę samochodowego wypadku. Człowiek i kosmos. Sto miliardów w stu miliardach.
Zimny i prawie pusty kosmos wydał życie, którego mózg jest najwyżej zorganizowaną strukturą. Badania nad życiem biogicznym i ewolucją kosmosu doprowadziły badaczy do zaskakującego wniosku, że życie mogło powstać tylko w bardzo wąskim przedziale fizycznych wartości, właśnie takim, jaki towarzyszył ewolucji gwiazd. Jeśli miało powstać życie, nic w historii kosmosu nie mogło przebiegać inaczej niż przebiegało i to w każdym najmniejszym detalu kosmicznej historii. Wygląda to tak, jakby Bóg nie miał wyboru i musiał stworzyć świat, a potem człowieka. Człowiek obdarzony łaską wiary wie, że świat stworzony został z nadmiaru miłości, którego nic nie mogło powstrzymać. Od tamtej chwili każde wydarzenie nosi w sobie ślad owego pierwszego poranka, a wszystko co nas spotyka przychodzi w najlepszym, bo jedynym możliwym, momencie. Arystoteles mówił, że dla każdego zjawiska można wskazać dwie przyczyny: sprawczą i celową. Na pytanie: „Dlaczego woda wrze?” wyjaśnienie sprawcze brzmiałoby: - Woda wrze ponieważ dostarczając jej ciepła płomień doprowadza ją do temperatury, w której cząsteczki wody poruszają się tak szybko, że dochodzi do parowania całą objętością, co nazywamy wrzeniem. Wyjaśnienie celowe zjawiska wrzenia brzmiałoby natomiast: - Woda wrze, bo chcę sobie zaparzyć herbaty. Wydaje się, że świat mniej więcej od XVII wieku zaczął coraz bardziej skupiać się na wyjaśnianiu świata w oparciu o przyczyny sprawcze, lekceważąc przyczyny celowe. To chyba cena jaką płacimy za zdobycze postępu technicznego. Wiara w Boga jest niczym innym jak przyjęciem w życiu pierwszej i najważniejszej przyczyny celowej, czyli Boga Stwórcy. Wtedy traci sens pytanie „Jak to możliwe, żeby Piotr poszedł do Chrystusa po wodzie?”. Zamiast tego prosimy: „Panie, jeśli to ty jesteś, każ mi przyjść do siebie”.
Ciągle mam w uszach tamten szum morza. Fale i piasek cały czas rozmawiają ze sobą.